Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-11-2016, 14:26   #409
Ehran
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Olbrzym stosował na rudej lekarce jej własną broń. W naturalny szczery sposób wyrażał zainteresowanie i troskę, żywo reagując na poszczególne etapy rozmowy. Pocieszał, podnosił na duchu, a także okazywał czułość, gdy z ufnością i manierą dziecka próbował pojąć poszczególne elementy dyskusji, jednak zostawał bystry i czujny, o czym świadczyło wychwytywanie drobnych informacji, które dziewczyna dawkowała z rezerwą... tyle że Baba łamał cierpliwie kolejne bariery, jakie nastawiała wokół siebie przez ostatnie miesiące. Krok po kroku wydobywał na światło dzienne następne elementy układanki. Nie od dziś wiadome było, że dobrocią zdziała się więcej niż groźbą, czy przemocą. Wydawał się też być poruszony, chyba mu zależało aby nie stała się jej krzywda. Kłamał mówiąc o tym, że nie pozwoli aby umarła? Do tego znosił cierpliwie wyssane z palca problemy oraz rozterki. Pewno większości nie pojmował, lecz starał się. I chciał zrobić święta, takie prawdziwe... dobry Boże.
Savage kiwała głową, na znak, że rozumie iż ma nie płakać, lecz łzy nie przestawały płynąć. Mimo tego zebrała się w sobie na tyle, by móc mówić. Mówienie ją uspokajało, zawsze tak było.
- Taylor jest brutalny, bo taki musi być. Bo Runner z Det, do tego zastępca Guido. Ma pod sobą całą armię niezbyt karnych gagnerów, rozumiejących przede wszystkim język siły. Gdyby odpuścił, okazał słabość, ludzie zaczęliby migać się od obowiązków i wyszli z założenia, że mogą ignorować rozkazy, a wtedy wszystko by się posypało. Trzyma ich twardą ręką... ale to nie Bestia. Nigdy mnie nie uderzył, zimą pomagał nosić torbę i torował drogę przez śnieg, gdy musieliśmy gdzieś iść. Dbał... na swój sposób okazywał dobroć. Ma ją w sobie, nie potrafię... go potępić. Nie po tym, jak na wiosnę porobiły się straszne kałuże i przenosił mnie przez najgłębsze, żebym nie zmoczyła butów i się nie przeziębiła... albo gdy uczył o Detroit. Nie obchodziło go skąd jestem, co potrafię... wiedział, że jestem... dziwna i mniej-więcej dlaczego. Że pochodzę "z zapadłej dziury", więc opowiadał o mieście, o tym co powinnam wiedzieć, aby się nie wyróżniać i nie zwracać zbędnej uwagi, dzięki czemu będę bezpieczna. Gdy miałam jakiś problem, nigdy nie spławił... nie odesłał z kwitkiem, choć mógł. Dziesiątki razy. Robi złe rzeczy, tego nie neguję. Nie zamierzam ich usprawiedliwiać... ma jednak w sobie też jasne strony, tylko je chowa głęboko, bo w Det dobroć i bezinteresowność są uznawane za słabości. Chciałabym aby... miał szansę naprawić te złe rzeczy. Znaleźć spokój i ukojenie. Poznać czym jest szczęście... on i jeszcze paru. Mówiłam ci, nie wszyscy z nich to Bestie. To jak z tobą, Babo - czasem robisz rzeczy których nie chcesz... jak z tym oddziałem koło Cheb. Zrobiłeś to, co zrobiłeś... bo musiałeś. Oprócz Runnerów są też żołnierze i ludzie z Cheb… tyle osób, bezcennych żyć. Są rzeczy o które warto walczyć do końca. Poza tym... wada fabryczna tego modelu obejmuje troskę o wszystko i wszystkich. - siorbnęła nosem, pukając się w pierś. - Doktor Dobson powtarzała, że tylko życie poświęcone innym jest warte przeżycia. Hope to skrót, rozwinięcie brzmi: ”Help one person eveyrday”. Nie umiem się nie martwić. Zostało nas już tak niewielu - ludzi. Powinniśmy się jednoczyć, mamy wspólnego wroga na północy. Znaleźć sposób aby się porozumieć ponad podziałami, bo każdy nasz podział, stanowi pożywkę dla Molocha. Już dość nam zabrał - westchnęła, ocierając oczy skrawkiem szalika.
- Nie, nie przepraszaj... nie twoja wina. To ja przepraszam. Nie powinnam... się rozklejać, to i tak nic nie zmieni. Po prostu trochę mi ciężko i tyle. Już nie będę, postaram się nie płakać... od tego robią się zmarszczki - wzruszyła niby beztrosko ramionami i siorbnęła nosem. Teraz i jej zrobiło się przykro, że Mulatowi jest przykro... paranoja. Jakby nie dość miał przez nią problemów.
- Ubierzemy choinkę, a potem upieczemy ciastka i indyka? A kaczki to taka szpitalna nazwa na nocniki. Czasem pacjenci nie są w stanie sami chodzić, a potrzeby fizjologiczne wciąż mają. Pomaga się im je załatwić, gdy leżą. Od tego są kaczki i baseny... te nocniki właśnie. Przecież nie mogą załatwiać się w ubranie, o pacjentów się dba lepiej niż o siebie - spróbowała się uśmiechnąć, po paru próbach się udało. Radość szybko jednak zastąpił smutek.
- Przykro mi z powodu twoich przyjaciół, postaram się zrobić co w mojej mocy, aby im pomóc - odpowiedziała zgodnie z tym co czuła. Tym bardziej, gdy padł przykład Aarona. Wybrał śmierć dla bezpieczeństwa reszty, nie powinien w ogóle umierać, tylko otrzymać pomoc medyczną i dalej cieszyć się życiem. Drobne ręce wylądowały na pazurzastej łapie, ściskając ją mocno. Trwał przy niej, ona robiła to samo dla niego. Dwoje obcych ludzi po dwóch stronach krat.
- Dam radę. Szybko się uczę, nie wiem czy to te... zmiany, ale akurat w tym przypadku da się je brać jako zaletę. Umiem wirusy. Nauczę się tego konkretnego - poznam go, zrozumiem. A potem zniszczę - w jej głos wdarła się stal, oczy zalśniły determinacją - Nie pozwolę, aby ludzie umierali z jego powodu. Z pomocą pana Patricka się uda. Zdążył go poznać, chwilowo ujarzmić, ma na jego temat informacje, już nie trzeba zaczynać od zera. Zaoszczędzimy sporo czasu... i naprawdę myślisz, że jest w stanie pomóc i mi? [/i]- zapytała nieśmiało, uciekając spojrzeniem do jego oczu.
- O bunkier biją się też Nowojorczycy, nie wiemy czy dostali się już do środka, na jakim etapie działań aktualnie się znajdują. - powiedziała po krótkiej przerwie - Jeśli walczyli z twoimi przyjaciółmi, ich krew mogła na nich wylądować... i oni mogli się zarazić. Przepraszam, nie powinnam tego mówić... ale próbuję rozpatrzeć wszystkie ewentualności. Skoro od infekcji do przemiany mija parę dni, teraz wirus jest w nich "uśpiony". Jeśli wrócą do obozu, tam zostaną opatrzeni. Brak zapasów nie pozwala grzebać przy każdym rannym w innych rękawiczkach. Medycy nieświadomie przeniosą wirusa dalej, na kolejnych, nawet tych zdrowych. Walki trwają na całej wyspie, są... dziesiątki rannych. Dziesiątki potencjalnych zarażonych - zrobiła kolejną pauzę, odkaszlnęła. Od ciągłego gadania drapało ją gardło, z chęcią by je przepłukała, lecz nie teraz. Jeszcze da radę - Żołnierze powinni wiedzieć o ryzyku, zabezpieczyć się. Objąć rannych kwarantanną, zachować szczególne środki bezpieczeństwa. Znać potencjalne reperkusje... ale jak im o tym powiemy, mogą chcieć zagarnąć wirusa dla siebie, jako broń. Większość z nich... nie hołduje już starym, przedwojennym zasadom, wypaczając obraz armii w twór przypominający... już nie dbają o dobro obywateli, lecz własne. Zapomnieli czego symbolem jest Armia Stanów Zjednoczonych. Przypominają kolejny gang, tyle że lepiej wyposażony... - naraz drgnęła, prostując się czujnie. Przez bladą twarz przemknął grymas zadumy, zmieniając w panikę i mgnienie oka później zmęczenie.
- Ale jest tam ktoś, z kim moglibyśmy porozmawiać. T-tak mi się wydaje - wychrypiała, opierając czoło o kraty i przymykając oczy. Czy ona zawsze musiała ładować się lwu prosto w paszczę?
- Gabriel Yorda, jeden z nowojorskich kapitanów. Ktoś z wywiadu. Bystry, piekielnie inteligentny... spostrzegawczy. Do tego jako jedyny ze spotkanych przeze mnie tutaj żołnierzy, który... pamięta co znaczy być armijnym oficerem - znaczenie munduru i wiążące się z nim prawa, lecz przede wszystkim obowiązki. Przestrzega zasad, norm, dawnych ideałów. Nie plami honoru jednostki o przedwojennych korzeniach. Miał w obozie gangera, a także dwóch ściganych listem gończych zbiegów... mimo to rozmawiał z nami w cywilizowany sposób, nawet nakarmił. Trochę idealista... i meloman - uśmiechnęła się blado, przypominając sobie rozmowę o muzyce. Kłapnęła szczęką, nic nowego. Wpadanie w kłopoty opanowała do perfekcji. Tak jak on taniec.
I wydobywanie informacji.
- Jeśli ktoś ma w pełni pojąć problem i dla dobra nas wszystkich zachować dyskrecję, to on. Tylko... nie powinnam z nim rozmawiać. Prędzej tata, ale nie ja - przyznała, zagryzając wargi. Następna komplikacja, a w jej centrum Savage.
- Tony zrobił ze mnie swojego agenta specjalnego, działającego z ramienia i za zgodą Posterunku, co nie jest prawdą. Nigdy mnie nie szkolił do czegoś takiego, wręcz przeciwnie. Trzymał jak najdalej od walki, Frontu, intryg i wszelkich militariów. Chował pod bezpiecznym kloszem, ubierał w sweterki z misiami i przynosił książki. Chciał, abym miała normalne dzieciństwo... na tyle ile to możliwe - Otworzyła pełne smutku oczy i wyjaśniła w czym tkwi problem - Tak więc powiedział, że w teren wysłała mnie Centrala. Inaczej czekałby mnie sąd wojenny za zdradę tajemnicy państwowej, jako że Nowojorczycy traktują bunkier jak swoją własność. Przeprowadzali tajną operację... a ja zrzuciłam im na głowy cały oddział Runnerów. Nie żebym się rozeznawała co jest teraz tajemnicą, co nie... albo czy jakakolwiek akcja jest przeprowadzana. Grunt, że należałam do gangu, zdradziłam przeciwnikowi położenie tajnej placówki. Na dokładkę wspomagana dobrym słowem Wooda i Walkera, plasowałam się jako podrzynacz gardeł, więc... cóż. Puścił mnie tylko ze względu na renomę Tony'ego i to, że za mnie zaświadczył. Wczoraj Boomer, ta dziewczyna z korytarza miała wypadek. Stuknęła samochodem samochód Nowojorczyków. Nie pomogli jej, choć mogła zrobić sobie krzywdę podczas zderzenia. Mniejsza o detale, zginęły nam mapy prowadzące do domu, istnieje duże prawdopodobieństwo, że zabrali je ludzie z armii. Ktoś bystry, jak Yorda, da radę odszyfrować trasę. Jeśli teraz wyjdziemy mu przed oczy... zrobi się nieciekawie. Padną pytania, pół biedy jeśli skończy się stryczkiem, lecz jeśli ma te mapy, a Viper - była kapitan Guido która go zdradziła i przeszła na stroną wojsk Armii Stanów Zjednoczonych - wyśpiewała rewelacje o dziurze skąd pochodzę... nie zapowiada się ciekawie. Guido i reszta sztabu Runnerów o niej wie, bo... próbowałam ich powstrzymać przed powrotem tutaj, dać alternatywę. Odwrócić uwagę od Cheb, aby zostawili was w spokoju. Nie udało się, nie dałam rady przekonać dowódcy że przejażdżka siedemset mil od miasta na całkowicie nieznany teren jest lepsza, niż wizyta powrotna tutaj. Powinnam... bardziej się postarać, ale nie wiedziałam jak. Brakowało dowodów, w wirusa nie wierzyli. Tony'ego nie było aby potwierdził lokalizację i potencjalną zawartość... a wasze drzwi widzieli, te od schronu. Namacalny fakt, potwierdzony. Brakło sensownych kontrargumentów... to moja wina. Nie jestem tatą, on by coś wymyślił. Ja nie umiałam, tak mi przykro. - opuściła ze wstydem głowę.
- Bezpieczniej mi być tutaj agentem Posterunku, niż niedostosowanym do życia dzieciakiem bez protekcji i powiązań z żadną liczącą się organizacją, za to umiejącym robić przedwojenną broń. Wiedza też może być groźna. Takie wirusy jak u was w bunkrze... da się wykorzystać w formie broni biologicznej. Stworzyć od podstaw, lub zmodyfikować istniejące szczepy. Przy okazji pracować nad antyciałami, aby infekcja nie dotknęła "właścicieli". K... ktoś już kazał mi robić podobne rzeczy, tylko w zakresie chemii, gdyby nie Tony, nigdy więcej nie ujrzałabym światła słonecznego. Już to przerabialiśmy. Takich jak ja się nie zabija, Babo - zgrzytnęła z frustracji zębami, aż po celi poszło echo i dodała, martwo wpatrując się przez siebie - Ich się zmusza do współpracy. Groźbą, szantażem... każe patrzeć jak torturuje się ich pacjentów, jednego po drugim. Obdziera ich żywcem ze skóry, kawałek po kawałeczku i bez znieczulenia. Topi, razi prądem, łamie każdą kość, przecina mięśnie. Rozcina jamę brzuszną i zaszywa w niej… paskudztwa. Wymusza zakażenie, by dłużej cierpieli. Musisz słuchać ich krzyków... i nie odwracać wzroku. Dzieci, starców, ciężarne kobiety... każdego, byle osiągnąć cel. Nie pozwala umrzeć, bo to marnotrawstwo strategicznych zasobów, a inni żyli póki robiłam co chciał. Każdego idzie złamać, podporządkować. Kwestia dobrania... odpowiednich metod, u mnie banalna. Lekarz bierze odpowiedzialność za dobro i zdrowie pacjentów. Składałam przysięgę... nie chcę nigdy więcej robić broni, nie wolno. Broń jest zła, zwłaszcza taka...n-nigdy więcej... nie mogę. Nie dam rady... znowu. Nie wolno... zabijać - głos się jej załamał, potrzebowała dłuższej chwili, by wziąć się w garść - Szeryf wie o zaginionych mapach, w liście jaki wysłał przez Drzazgę dawał do zrozumienia iż nie jestem częścią tego miejsca. Cheb, jego miasta i jego ludzi. Stanowię element z zewnątrz, po którym nikt nie będzie płakał, kartę przetargową w razie konieczności. Gdyby wiedział... ale to tylko spekulacje. Ty mu ufasz, Daltonowi. Powtarzasz, że jest dobrym człowiekiem. Uczciwym. Szanujesz go. - zmrużyła oczy, przypatrując się twarzy Mulata wybitnie z dołu, czujnie, jakby każda jego reakcja, grymas i słowo miały w tym momencie znaczenie równie olbrzymie co on sam.

- Baba rozumie. Taylor jest jak mój sierżant w wojsku. Był bardzo zły, ale tylko, by wszyscy żołnierze robili to, co robić powinni. Ale poza służbą był miły, dał Babie skarpetki na gwiazdkę. Tylko zwykle był zawsze na służbie... to i zły zawsze był... - przytoczył anegdotkę z swej przeszłości. - Może niech Taylor zrobi z Runnerów wojsko? Zamieni ganggowatą złośliwość i brutalność na honor i walkę dla większej sprawy? Czasem to działa... - zaproponował najbliższe rozwiązanie, jakie mu przychodziło na myśl. Pani doktor przejmowała się wyraźnie każdym z Runnersów. Zatem Baba gdybał, jak by ich tu wszystkich sprowadzić na prawą drogę.
- Baba też się martwi. I modli - rzekł, gdy Alice przeszła na temat martwienia się. - Zaufaj panu Alicjo. Nie bierz wszystkiego na siebie. Sama nie uratujesz wszystkich. Gdy się pomodlisz, Pan postawi na twej drodze ludzi, którzy ci pomogą. -
- W dzisiejszych czasach Pan nie potrzebuje kolejnego męczennika. Zadbaj czasem też o siebie, byś mogła czynić wolę Pańską dnia drugiego - dodał po chwili namysłu.
- Moloch... - Baba zgrzytną zębami. - Baba nie wie, czy ludzie mogą wygrać. Baba był tam, widział stalowe miasta, fabryki grozy... To też dlatego Baba rwie ludzkie chwasty tak szybko. Bo niewiele czasu na słowa zostało... - przyznał mutant.
Na słowa, iż pani doktor nie zamierza już płakać Baba pogroził jej palcem - Nie Alicjo. Płacz gdy musisz. Nie staraj się być dzielna na siłę. Łzy uzdrawiają duszę. Przestań płakać, a zaczniesz zbierać w sercu gorycz i ból. Więc płacz, gdy musisz. A Baba postara się, byś jak najmniej musiała. Chyba, że ze szczęścia. - obiecał powtórnie.


- Tak ubierzemy choinkę - obiecał - W bunkrze też odprawialiśmy wigilię. Chomik i Maria i Veleta przygotowali pyszne potrawy. A Jenny zrobiła nawet ciasteczka - rozmarzył się Baba. - Święta były trochę skromne, nie było dużo jedzenia, i lekko nerwowe, gdyż część przyjaciół była no... pod kontrolą już, przez co dzielenie się opłatkiem wypadło nieco dziwnie... ale Chomik i Baba się uparli, więc święta były. Najbardziej oczywiście cieszyły się dzieciaki. Monika, Jenny i mały Tim. - wspominał Baba.


- Kaczki to nocniki? - zgłupiał Baba - Kto wymyślił coś tak okrutnego? - zgorszył się Baba - ach? Tylko taka nazwa. hmm, ale czemu nie nazywają doktorzy rzeczy po imieniu? Czemu nocnik to kaczka a w basenie też lepiej się nie kąpać? - Baba zupełnie nie rozumiał, dlaczego ludzie komplikują świat. Zaczynając od nazewnictwa...

Gdy Alice zaoferowała pomoc jego przyjaciołom, Baba wyciągnął jedną fiolkę serum, produkowanego przez Patricka.
- To dostają codziennie. Ale to tu jest już stare, chyba nie działa. Aaron mówił, że zmieniło kolor. Ale może tobie pomoże coś - rzekł podając lekarstwo.
- Tak, myślę, że pan Patrick tobie pomoże. Jest mądry. Baba myśli, że wirusa też by pokonał, ale robienie eliksiru życia - Tu Baba wskazał na fiolkę - zajmuje mu bardzo dużo czasu każdego dnia. Dlatego nie ma czasu robić coś innego. Dlatego też boję się o przyjaciół, jeśli Runner si czy NY wypędzili pana Patricka z bunkra... to nie będzie mógł robić więcej eliksiru życia... - przyznał wreszcie najbardziej trapiącą go kwestię.

- Baba nie wie po co armii NY wirus, bo oni walczą głównie z molochem, tak? A na roboty to chyba nie działają wirusy? No ale Baba rozumie, że ludzie, zawsze też z ludźmi walczą, więc wirus... ale Baba nie chce, by oni go dostali - przyznał.
- Kapitan Gabriel? - Baba nie znał. Ale Alice mówiła o nim w bardzo pozytywnym świetle. tylko jednego nie rozumiał... - Jest też mutantem? Pół melonem, tak? - dopytał, nie znając słowa meloman.
- Ale dlaczego nie możesz z nim rozmawiać? Chyba go lubisz a on chyba ciebie - wywnioskował.
Na wieść, iż Alice udawała jedynie agentkę, Baba pokiwał zadowolony głową. Jedna sprawa się wyjaśniła, bez tego, że musiał ją konfrontować z tym zagadnieniem.
- Baba kiedyś walczył na Posterunku. - rzekł. - Po obu stronach... - dodał smutno... - ale Babę uratowali, i Baba potem znów niszczył roboty. - oświadczył, prawie uroczyście.


Baba pogłaskał Alice po głowie, gdy opowiedziała o próbach sprowadzenia na swój dom, miast do Cheb.
[i]- Ryzykowałaś wiele... Runner si mogli zniszczyć to co zostało po ataku maszyn. Ale dziękuję i za próbę [i]- powiedział szczerze. Choć... znów w jego głowie odezwał się szeryf, który pod szeptał mu, że pewnie tylko chciała dostać się do swojego lekarstwa, a Runner si mieli go dla niej odkopać. Szybko jednak Baba potrząsnął głową, odrzucając podszept. To był właśnie problem z zaufaniem, jeśli było coś, co go podważa, to jątrzy się i nęka, jak drzazga w ropiejącej ranie. Ale Gdy Baba patrzył na Alice, słuchał jej głosu, wdychał jej zapach, to wierzył jej.
- Nie musi ci być przykro Alice. Nie obarczaj się o wszystko. Bunkier był otwartą tajemnicą. Jak myślisz, po co my przybyliśmy na Wyspę? Właśnie do bunkra. Przed nami byli już tam inni. W Cheb też wiedzieli o bunkrze. Jak by nie ty, ktoś inny powiedział by Runner są o Bunkrze. hmm a tak właściwie, skąd ty wiedziałaś? - zastanowił się Baba.

Baba przytulił Alice, gdy mówiła o tym, jak ją przymuszano do współpracy.
- To straszne... Taka młoda a tak potwornie cię potraktowano... - Baba nawet nie był w stanie wyobrazić sobie, co musiała przeżyć. Brzmiało to potwornie, jak z jakiegoś horroru... -kto ci to zrobił - Baba jak zwykle, zainteresował się czymś, co pozwalało by mu zadziałać.
- Tak ufam panu szeryfowi - odpowiedział na ostatnie pytanie Alice.


Lekarka uniosła brwi, przekrzywiając głowę na lewo aż zatrzeszczał kark.
- Byłeś w wojsku, Babo? Na szkoleniu? Po tym jak… - zawahała się na jeden oddech. Niewyobrażalne okrucieństwo i cierpienie będące udziałem Mulata, zmiana w maszynę do zabijania. Ingerencja Bóg raczył wiedzieć na jakim poziomie w jego tkanki, wszak widziała tylko to co na zewnątrz. Co chował w środku, wewnątrz ciała pozostawała tajemnicą. Pytanie o podobnie bolesne wspomnienia jawiło się jako czyste znęcanie nad drugą osobą. Nie wypadało dla zaspokojenia własnej ciekawości wyciągać informacji o fabrykach oraz miastach Molocha. No, cholera jasna, nie wypadało. Zamiast drążyć temat, wybrała alternatywę -... wróciłeś już do nas? Jest tam… aż tak źle, znaczy Maszyny rosną w siłę aż tak prędko? To… niepokojące, lecz chyba mamy jeszcze trochę czasu. Wciąż mamy czas… ludzie mają czas. Tak, twój sierżant jest jak Taylor… Runnerzy są jakby tacy wojskowi - formacja wojskowo najemnicza… to ma sens, tylko ciężej z wykonaniem. Nie mam pomysłu… jeszcze. Ale to dobra alternatywa, lepsza niż eutanazja podciągnięta pod ubezpieczenie zdrowotne - spochmurniała zagryzając wargę. Dalsze słowa olbrzyma przywołały jednak ponownie uśmiech na piegowatą twarz, a gdy ciężka łapa wylądowała na rudej głowie, dziewczynie zrobiło się o niebo spokojniej. Miało sens, każde jego słowo, nie wyłączając kawałku o ryczeniu. Niby Runner nie ryczał… tylko spuszczenie zbędnej pary rzeczywiście pomagało zachować zdrowie i higienę psychiczną. W przeciwnym razie gorzkniało się z dnia na dzień… bądź otaczało kolejnymi murami. Ile razy w myślach narzekała na brak kogokolwiek, z kim dałoby się porozmawiać, a wszelkie aktywności i plany opracowywała sama, nie mogąc liczyć na niczyją pomoc? Teraz Bóg wysłuchał jej modlitw, krzyżując ścieżki z drogą Baby, Tony’ego… a nawet szeryfa. Gdyby udało się im dogadać, usiąść przy jednym stole i wspólnie opracować plan działania, wyeliminowaliby całą masę błędów oraz niedopatrzeń, gdyż jedna osoba nie umiała wyłapać każdej nieścisłości. Kwestią do ogarnięcia zostawało jak do podobnego spotkania doprowadzić… ale po kolei, nic na siłę i bez pośpiechu. Powoli, krok po kroku.
- W bunkrze są dzieci? - drgnęła nagle, zaciskając mocniej palce na ręku Baby. Sieroty, a może pod ziemią żyły cale rodziny, liczące na szczęśliwe, bezpieczne życie z dala od trosk powierzchni lub wielkich, zrujnowanych miast, pełnych Maszyn i agresywnych ludzi? Uciekli od wojny, wojna dopadła ich i tak. Na dokładkę groziło zarażenie wirusem, którego specyfikacji i opisu Savage nie do końca rozumiała. Brzmiało niczym sen szalonego naukowca, fana dawnych horrorów klasy ‘B’. Jeżeli olbrzym nie kłamał… a Savage nie wydawało się aby to robił - był na to zbyt… dobry, łagodny i troskliwy. Grał? Niby po co… mógł od niej wyciągnąć wszystko, wystarczyło zacisnąć pazurzastą rękę na gardle i wydusić informacje. Dodatkowo troska o przyjaciół… tego nie dało się symulować. Chyba…że zależało mu tylko na uratowaniu ich, a po wszystkim przestanie być tak miły. Prawdopodobnie. Jak to leciało z tym zaufaniem i modlitwą o wsparcie w trudnych chwilach?
Po cholerę zawracałby sobie głowę jej samopoczuciem, obiecywał święta, ratunek, ochronę… robiąc to z dziecięcą pewnością co do podjętych zobowiązań.
- Te nocniki kształtem przypominają kaczki i baseny… stąd skojarzenie i nazwa zastępcza - wyjaśniła pokrótce drobną nieścisłość, kupując sobie parę cennych sekund na zastanowienie. Przyglądała się fiolce serum, obracając ją w palcach i podnosząc pod światło.
- Bez mikroskopu ciężko mi zobaczyć coś więcej, ale dobrze że je masz - przeniosła uwagę z leku na rozmówcę - W razie najgorszego scenariusza po prostu powielimy gotowy specyfik, aby dać twoim przyjaciołom czas. Nic im nie będzie, wyleczymy ich. Obiecuję. Zrobię co w mojej mocy, cokolwiek będzie trzeba - tym razem ruda dziewczyna złożyła obietnicę, czując jak ciąży jej na karku kolejnym kamieniem. Słowo się rzekło, nie było już odwrotu… Tony się wścieknie, lecz czy mieli inny wybór? Czy ona miała inny wybór…
- Meloman… znaczy ktoś kto lubi słuchać muzyki. - uśmiechnęła się cieplej, a przed oczami stanął jej obraz siedzącego po drugiej stronie składanego biurka, nowojorskiego kapitana. Opowiadał o magnetofonach, podejściu do przenoszenia danych za pomocą taśm i wygody owego rozwiązania, w międzyczasie pociągając z kubka kolejne łyki kawy. - Są sytuacje, gdy sama groźba użycia wirusa jest już wystarczającym argumentem, aby ktoś się poddał. system totalitarny zwykł… taki rodzaj szantażu. Z żołnierzami można walczyć, zabić, ranić, pokonać. konwencjonalnymi metodami. Z mikrobami… gorzej - niewidzialny wróg, równie groźny co batalion wojska uzbrojonego w granatniki. Też nie chcę, aby go dostali - przyznała opuszczając ramiona. - Żadna ze stron.
- Plotka… w każdej z nich jest ziarno prawdy. Kwestia… weryfikacji i potwierdzenia części właściwych, zniwelowania otoczki pobożnych życzeń. Poza tym wiedziałam, że mój dom nie był jedyny
- odpowiedziała przenosząc wzrok gdzieś za okno - Ryzykowałam...i c oz tego? Nie udało się, zawiodłam was. Zawiodłam Tony’ego. Dobrymi chęciami Piekło jest wybrukowane, liczą się fakty... nikt nie zapyta cię o intencję, osądzony zostaniesz po rezultatach czynów. Dość już… napsułam, wypadałoby wreszcie wziąć i zacząć robić coś dobrego - pokręciła głową z goryczą wylewającą się z każdym słowem.
- Kto zrobił? Ktoś… kto już nie żyje. Tony o to zadbał, razem z Richem… zginął. Przeze mnie… nasz przyjaciel, gdy mnie odbijali. Za dużo osób… - wychrypiała na koniec i wzruszyła nerwowo ramionami, odganiając niechciane wspomnienia - Ale to chyba… myślę że… kiedyś ci opowiem, obiecuję. Ale nie teraz, nie dziś. Nie dam rady - przyznała szczerze, zapatrując się we własne buty - Myślisz, że nawet jeśli będzie źle, szeryf mnie.. nie sprzeda? Za jakąś ulgę dla miasta, albo ustępstwo? Jeżeli tak… porozmawiam z nim. Przeprosiny są elementem nie podlegającym dyskusji, powinnam to zrobić, prawda? - poklepała go po przedramieniu, niewerbalnie wyrażając zgodę z zasłyszaną wcześniej opinią - Gabby, znaczy kapitan Yorda… lubię go, to dobry człowiek… tez nie chcę aby coś mu się stało. On mnie… no nie zabił, był miły… nawet zatańczyliśmy i … ekhem… meritum. . Jeżeli podejdziemy do tematu ostrożnie, powinniśmy dać radę załatwić go bez następnych komplikacji. Na wyspie jest dużo żołnierzy. runnerów damy radę… przekonać aby nie atakowali, ale Nowojorczyków? Zaczną się pytania, lepiej je uprzedzić, zadziałać prewencyjnie, nim zacznie się konieczność myślenia “co dalej?”. Może tata coś wymyśli, jest mądry. Szeryf orientuje się w warunkach współżycia miejscowych i armii, ty znasz wyspę, bunkier i tereny przylegające… ja wirusy. Skoro Pan postawił nas na jednej drodze, powinniśmy… przełknąć waśnie i zacząć działać wspólnie, ku wyższemu dobru. Tak… mi się wydaje. Mógłbyś poprosić szeryfa, aby ze mną porozmawiał, gdy skończy spory z armijnymi? - spytała na koniec, zezując na korytarz skąd dobiegały podniesione głosy.

- Nie, szkolenie Baba miał przed tym... - sprecyzował mgliście.
- Baba nie wie, ile szans mają ludzie. Baba nie jest taktykiem, i z liczeniem też nie najlepiej... - wyznał. - ale Baba ma wiarę, że mamy szansę. Choć, chyba bardzo małą... - wyznał szczerze.
- Tak są dzieci. Jest Jenny, ma około 12 lat. Bardzo wesoła. Jest Tim, to brat Jenny. Mało mówi, w sumie wcale... ale jest fajnym chłopcem, no i jest Monika. W zimie uwolniłem ją z leża trolla - Baba postukał się palcem po stalowej płytce na twarzy - to od niego to mam. Monika jest całkiem biała, jak śnieg. Tak powiedziała Jenny, no bo Baba kolorów nie widzi. No i czasem śnimy razem, eh, ona jest w moich snach, tak na serio. - wyjaśnił pokrętnie Baba zdolności parapsychiczne dziewczynki.
- Z tym eliksirem to tak nie do końca to tak działa - wyjaśnił niepewnie. - To powielanie, znaczy się. Bo to jest tak, wirus się zmienia, jak poczwarka w motyla - Baba powtórzył słowa pana Patricka, który to alegorią z natury wyjaśnił Babie o co chodzi z mutacjami i ????? ewulowaniem wirusa. - A eliksir działa na daną formę, to jest na poczwarkę, ale na motyla już niekoniecznie - wyjaśnił jak umiał, ale sądził, że pani doktor zrozumie.
- No to niestety prawda... po rezultatach będziemy sądzeni nie po chęciach.. ale i te się liczą. Nie martw się. W przyszłości zapytaj Baby, Baba pomoże podjąć właściwą decyzję - zaproponował ochoczo, a głupkowaty uśmiech nie wróżył nazbyt przemyślanych decyzji.
- Baba jest cierpliwy - rzekł - opowiesz mi te złe rzeczy, jeśli i kiedy będziesz chciała - zapewnił łagodnym głosem. To jest względnie łagodnym, bo nawet gdy się starał, jego głos był dość nieludzko głęboki.
- Pan szeryf jest sprawiedliwym człowiekiem, nie wierzę by cię sprzedał. Widziałaś zapasy, mógł je zabrać, zarekwirować i nakarmić chebańczyków. A tego nie zrobił, mimo, iż ludzie głodują. Uszanował prawo własności. Myślę, że nie sprzeda nikogo. - zapewnił.
- Przeprosiny, tak. Ale tylko, jeśli tak czujesz. Nie, Bo Baba chce. - wyjaśnił mutant, być może nie do końca rozumiejąc wypowiedź Alice.
- Baba nie umie tańczyć... - przyznał smutno mutant. wyraźnie widać było, że to coś, co chciał by umieć, albo coś, za co go kiedyś wyśmiano, że nie umie.
- Tak, musimy usiąść razem - przyznał rację. - Baba pójdzie, powie szeryfowi, że się zgadzasz i potem usiądziemy razem, z twoim tatą też.

Alice kiwała głową, coraz bardziej rozradowana. Pan Patrick rzeczywiście znał się na rzeczy, istniała szansa, że gdy się spotkają Savage nie będzie musiała tłumaczyć czegokolwiek, tylko z miejsca bez wstępu powie o co chodzi, a druga strona dyskusji zrozumie. Tyle mogłaby się od niego nauczyć… gdyby czas i okoliczności na to pozwoliły.
- Tak… poczwarka to dobre porównanie - przytaknęła energicznie - Są… inteligentne, ewoluują i przystosowują w zależności od warunków otoczenia. Z wirusami zawsze jest ten problem, zdecydowana większość przedostaje się przez filtry mikrobiologiczne, zatrzymujące chociażby bakterie. Same w sobie nie są zdolne do samodzielnego rozmnażania. W celu powielania własnych genów prowadzą proces namnażania, wykorzystując aparat kopiujący zawarty w żywych komórkach. Mogą zakażać wszystkie typy organizmów, od zwierząt i roślin po bakterie i archeony… jeżeli poczwarka nie przenosi się przez powietrze nie oznacza to, że motyl nie będzie tego potrafił. Kwestia… powinniśmy się pospieszyć. Dla dobra twoich przyjaciół i najbliżej okolicy. Nas również. Twoja przyjaciółka, Monica… jest albinoską - tak to się po lekarzowemu nazywa. To bycie białym jak śnieg - uśmiechnęła się lekko. Dziwne wyznanie na temat obecności w czyichś snach zanotowała w pamięci. Sprawa do rozpatrzenia na później. Runnerzy wierzyli w duchy, tyle zostało jeszcze do odkrycia, skatalogowania. Poznania oraz zrozumienia. Nauka nie znała odpowiedzi na wszystkie dręczące ludzkość pytania. Jeszcze…
- Dobrze Babo. Gdy nie będę pewna na bank zapytam cię o zdanie i poradę. Dobrze jest słuchać, gdy mądrzy ludzie mówią. To zawsze drugi punkt widzenia, inne spojrzenie na dane zagadnienie. Bardzo cenne, wymagane. pomocne. Dziękuję ci, za wszystko… i cierpliwy to mało powiedziane. Kiedyś ci opowiem, a potem nauczę tańczyć… jeśli wyrazisz taką chęć. Daleko mi do kapitana, ale coś jeszcze pamiętam. Załatwimy szczudła i będzie ok - parsknęła wesoło, by dwa oddechy później spoważnieć - Ufam ci… więc zaufam i jemu. Szeryfowi. Zostanie kwestia odroczenia stawienia się na trzymiesięczne prace społeczne. Jeśli pomożesz mi z domem Saxtonów, odbudową… damy radę. Tak… powinno się udać. Miejmy nadzieję. Idź po niego, proszę… i przemyśl prośbę o towarzyszenie w powrocie do Hope. Chociaż na parę dni. Tony mówi, że sprawa jest ważna, nie tylko ze względu na moje zdrowie. W niewiele już wierzę… lecz jego osąd sytuacji zawsze pozostanie dla mnie czymś, czego wiarygodności nic nie podważy. Jeszcze raz dziękuje, nie umiem w pełni wyrazić jak wdzięczna ci jestem. Za zatrzymanie się, wysłuchanie. Dobre słowo i brak potępienia… ten jeden raz - zakończyła ze smutkiem, odchodząc od krat.

- Nie ma za co- rzekł uśmiechnięty, potem ruszył po szeryfa. jednak się zatrzymał.
Baba nagle zdawał sobie coś przypomnieć - Chętnie pójdę z tobą do Hope... tylko Baba no, Baba ma też śniegową chorobę. Leże trolla było napromieniowane. Pójdę z tobą, tylko nie wiem, jak daleko zajdę. Pan Patrick chciał mnie wyleczyć, ale nie wiadomo teraz jak z tym... - rzekł, jakby mówił o czymś nie nazbyt ważnym.

Blada twarz Alice zrobiła się jeszcze bledsza, o ile to możliwe. Zgubiła dwa oddechy, dłonie automatycznie zacisnęły się w pięści, gdy spojrzała na Mulata i nie potrafiła oderwać od niego oczu. “śniegowa choroba” niewiele jej mówiła, pewnie znów uprościł coś czego nie do końca pojmował… i chyba go nie obchodziło. Zgarnął dużą dawkę promieniowania, naraził na kontakt ze skażonym nuklearnym wybuchem terenem? Co znajdowała się w okolicy Cheb - brak danych. Mogli tu mieć stary reaktor, który ze względu na nieprzeprowadzaną konserwację, wylał i rozniósł miliony radów w najbliższej okolicy?
Westchnęła podnosząc ręce do twarzy i przetarła odrętwiałe policzki, rozmasowując zesztywniałe mięśnie.
- Będzie dobrze Babo, nie martw się - gdy odpowiedziała głos jej nie zadrżał. Tym razem to ona próbowała wlać w wielkoluda nadzieję i otuchę. Spokój i pewność lekarza znającego się na swoim fachu - Znajdziemy pana Patricka, pokonamy wirusa i wyleczymy ciebie. Zajdziesz daleko, jeszcze nie jedna Gwiazdka przed nami. Obiecałeś być Gwiazdorem, obiecałam że nauczę cię tańczyć pamiętasz? Coś wymyślimy, nie umrzesz… nie ma takiej ewentualności. Nie zamierzam jej nawet przyjmować do wiadomości .

Baba uśmiechnął się. - Pan strzeże swoje owieczki. Baba wierzy, że pomoże. Nie zrobił by przecież z Baby kłamcy, prawda? Pan jest dobry dla swych sług - wyjaśnił, pokładając jak zwykle wiarę w Bogu. - Baba ma też już pomysł na gwiazdkowy prezent dla Alicji. Ale nie zdradzi, co to to nie! - Uśmiechnął się do siebie i poszedł po szeryfa.

***

Szeryfa Baba zastał dość zajętego. Tak samo jak żołnierza który przyszedł do biura. Obaj zdawali się być pochłonięci dość ożywioną dyskusją. Która jakoś dziwnie wyglądała jak kłótnia. Co prawda nie wyzywali się ale nerwy w rozmowie były wyraźnie zauważalne. Jeden miał coś do drugiego czy na odwrót. Pozostali uczestnicy sceny przybrali rolę widzów ale też zdawali się być poważni i uważni z napięciem obserwując wynik dyskusji.

Z tego co zdołał usłyszeć Baba żołnierz był zdenerwowany i zły. Wyglądało na to, że uważa, że szeryf czy ktoś od szeryfa umówił się i nie przyszedł na spotkanie. Szeryf coś tłumaczył ale niezbyt to chyba uspokajało żołnierza. Mówił coś o wycofaniu się z umowy skoro Cheb nie dotrzymuje warunków i że w sumie to dobra wola NYA i chęć pomocy w tej wyprawie po te roboty na bagna bo “ci dwaj” i tak mieli tam iść i je przynieść. Ale NYA zgodziła się im pomóc i całemu Cheb a teraz Cheb olewa sprawę. Więc NYA zabiera broń z powrotem w takim razie. Tu jednak szeryf nie chciał się zgodzić twierdząc, że sierżant nie ma takich uprawnień do unieważnienia takiej umowy co z kolei znowu wpieniało tego sierżanta gdy mówił, że za to świetnie wie, że sterczą w łódce przy rzece zamiast zasuwać po niej na te bagna. I jak ma sterczeć to woli u nich w obozie a nie tutaj. Wyraził się też dość niepochlebnie o dwóch miejscowych specach od robotów co to wszystko wiedzą, umieją, znają się na wszystkim, pouczają każdego co mają robić a nie umieją znaleźć rzeki która przecina osadę na pół więc nie da jej się ominąć, w poprzek i przyjść na umówione miejsce. Obaj z szeryfem wyglądali na dość zdenerwowanych i już nieźle tą sceną zmierzwionych. Żołnierz nagle się jeszcze bardziej ożywił gdy zza rogu korytarza wyszedł Baba.

- O kurwa Moloch! - warknął nagle trochę przestraszonym i zaskoczonym jednocześni głosem gdy chyba czegoś takiego podczas tej żywiołowej dyskusji z miejscowym szeryfem w ogóle się nie spodziewał. Zrobił też nie do końca skoordynowany ruch pośredni między tym jakby chciał się cofnąć, schylić i zdjąć karabin jednocześnie. Widocznie widok ponad dwumetrowej, nabitej mięśniami sylwetki wypełniającą zauważalnie profil korytarza do tego z mnóstwem obwieszonej na sobie broni został przez żołnierza zauważony i odbił się też zauważalnym wrażeniem.

- Nie ruszaj broni! - warknął Baba zeźlony. - Baba jestem, nie moloch! - Baba płynnym ruchem opuścił rkm z ramienia, celując jednak gdzieś w podłogę u stóp żołnierza. Niemniej, wypowiedź była urocza w swej prostocie.
- Jak pan Bóg mi świadkiem, praworządny obywatel nie Moloch - zgrzytnął mutant, najwidoczniej nie lubiąc jak go tak się zwie. - A ty coś za jeden? Że taki chętny do strzelania do poczciwych ludzi? -
 
Ehran jest offline