Wizja wyprawy, która miała się zacząć następnego ranka, nie zakłóciła Ernstowi spokojnego snu. A obudził się dopiero wtedy, gdy służąca zastukała do drzwi i poprosiła go o zejście na śniadanie.
Spakowany już był, ale mimo tego raz jeszcze sprawdził, czy czasem czegoś nie zostawił w jakimś kącie. Z doświadczenia wiedział, że takie rzeczy dostają natychmiast nóg i nie wracają do zapominalskiego właściciela.
* * *
- Dziękuję, Bianco - powiedział, przyjmując podarunek. - Gdy się zmęczysz, to zapraszam. - Poklepał grzbiet wierzchowca, za swymi plecami. - Kłopoty będą - pochylił się ku Biance i ściszył głos. - I, z pewnością, nie będą należały do lekkich. I zamek, i kultyści, to wszystko może być wybuchowa mieszanka. Tylko, na wszystkich bogów, nie mów mi 'wasza miłość'. W jednej jesteśmy drużynie, więc dla wszystkich Ernst jestem. A poza tym... czy sobie wyobrażasz, jak mnie ostrzegasz? Wasza miłość, jakiś szkielet chce wbić sztylet w plecy waszej miłości. - Uśmiechnął się.
* * *
Pierwsze spotkanie i od razu pierwsze straty...
Koń Ernsta oberwał, a właściciel, chociaż spadając nic sobie nie złamał, nie sądził, by kiedyś mógł jeszcze kiedyś znaleźć się na jego grzbiecie.
Gobliny i garść ich kurduplowatych pomagierów... Całkiem jakby ktoś wiedział, że dzielna drużyna zmierza do zamku i chciał powstrzymać śmiałków.
Ledwo Ernst stanął na nogach, chwycił za kuszę i wpakował w nadciągające potwory połowę magazynka.
Miał zamiar strzelać, tak długo, jak mógł, a potem chwycić za szpadę i lewak.