Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-11-2016, 20:59   #14
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Imogen Olander


Imogen została poproszona o oddanie telefonu komórkowego. Leżał w torebce obok przegródki z latarką-paralizatorem. Zanim wyjęła go stamtąd, ekran rozbłysł i urządzenie zawibrowało. Pojawiła się wiadomość od szefowej.

Cytat:
Bardzo CIESZĘ SIĘ z pani decyzji. Przygotowania ruszyły PEŁNĄ PARĄ. Proszę stawić się do godziny 15:00 w siedzibie biura tłumaczeń WIEŻA BABEL. Chciałabym upewnić się, że jest pani PRZYGOTOWANA. O 16:00 ma miejsce otwarcie ekspozycji, choć sama OFICJALNA rozmowa odbędzie się dopiero o 18:00.
RATUJE NAS PANI.
POZDRAWIAM,
ALISSA
Pracodawczyni Imogen nieco skróciła uprzednio pielęgnowany dystans. Podpisała się samym imieniem, co wcześniej byłoby nie do pomyślenia. Zdawało się, że bardzo doceniała pomoc, jaką Olander zgodziła się zaoferować.
- Czyli jednak wolicie niespodziewany wypadek, dziwki - Rosjanin powtórzył, wymachując pistoletem, a Imogen zmuszona była oddać komórkę. Tina postąpiła zresztą dokładnie tak samo. - A ty zostań, kolego - zwrócił się do taksówkarza. - Szef o tobie nie wspominał, a więc nie potrzebujemy cię. Jesteś starym, tłustym mężczyzną i budzisz we mnie odrazę. Jednakże… muszę przyznać, że nie spodziewałem się takiej kontroli nad kierownicą. Być może zasługujesz na to, by żyć - Rosjanin wzruszył ramionami i skinął głową niczym miłosierny Bóg. - Ale co mnie to obchodzi - uśmiechnął się półgębkiem i zanim taksówkarz zdołał cokolwiek uczynić, rozległ się huk i w skroni utkwiła ołowiana kula. Odłamki kości, krwi i mózgu przylepiły się do zdjęcia małej dziewczynki. Już nigdy nie miała zobaczyć dziadka.

Byłoby miło, gdyby Alissa Cooper zdecydowała się na szybkie oddanie przysługi. Na przykład pojawiając się znienacka i obezwładniając sługusa Bogdana Goreleva. Niestety nic nie wskazywało na to, by sprawy miały potoczyć się w tym kierunku.

Bez słowa sprzeciwu wsiadły do czarnego sedana. Tina trzęsła się w szoku, Solvi wyła, a Imogen zastanawiała się nad tym, jak zapewnić bezpieczeństwo córeczce. Za kierownicą siedział obcy, milczący mężczyzna, który w żaden sposób nie zareagował na pojawienie się kobiet. Tina została posadzona na przednim siedzeniu, natomiast Imogen, Solvi i zabójca usadowili się z tyłu.
- Jestem Nikolai - rzekł do Olander. - Doceniam towarzystwo pięknych kobiet - uśmiechnął się, ukazując złotego zęba. Pochylił się w kierunki blondynki. Szerokie nozdrza znalazły się tylko kilka centymetrów od jej szyi. - Lubię wasz zapach. I przed, i po. Kropelki potu to jedyna perfuma potrzebna kobiecie.

Sedan ruszył, opuszczając miejsce zbrodni. Jazda ciągnęła się niemiłosiernie długo. Kierowca wracał tą samą drogą, którą przyjechał. Northwest Saint Johns Bridge dopiero co ukazał się, kiedy Nikolai odezwał się po raz kolejny.
- Nie martw się, Clementhine - wydął wargi. - Papa kocha cię. Ta roztrzaskana przednia maska to dowód miłości. Gdyby mu na tobie nie zależało, nie zdecydowałby się na taką stratę. Prawdziwi mężczyźni w ten sposób wyrażają uczucia. Kwiaty są od pizd, dla pizd - Imogen poczuła odór wódki w oddechu Rosjanina. - Zresztą i tak nigdy nie lubiłem ich zapachu.

Nagle… rozległa się syrena policyjna! Drogówka! Imogen pozwoliła sobie na drobny uśmiech. Pomoc miała zaraz nadejść! Kierowca wydawał się nieporuszony; może był robotem niezdolnym do odczuwania emocji. Natomiast Nikolai szpetnie zaklął i schował dłoń z pistoletem za plecy.

[media]http://i.imgur.com/2rzXwsE.jpg[/media]

Czarny sedan zjechał na pobocze. Radiowóz również zwolnił, po czym zatrzymał się przed nimi.
- I morda w kubeł, suki - Nikolai warknął. - Wystarczy drobny pisk, a urządzę wam pieprzony festiwal krwi.
Funkcjonariusz policji podszedł do nich, a kierowca opuścił szybę.

Chociaż powiew świeżego powietrza wtargnął do środka… atmosfera gęstniała z każdą sekundą.

Natalie Douglas


Natalie czekała na przyjazd służb porządkowych. Policja koniecznie musiała zabezpieczyć staranowanego vana oraz znajdujące się wewnątrz eksponaty. Straż pożarna na szczęście nie była potrzebna. Jeżeli dyspozytorka rzeczywiście słuchała Douglas, to na miejsce powinna zmierzać również karetka pogotowia. Niestety nie przyda się zmarłemu kierowcy, z którego pozostała co najwyżej miazga… jednakże koroner musiał orzec zgon.

“Teraz jest tutaj tak cicho”, pomyślała Natalie. Brakowało zwierząt. Okropny huk musiał je wszystkie wystraszyć. Żadnych ptaków, wiewiórek, chociażby owada. A przecież lasy pod Portland słynęły zarówno z flory, jak i wspaniałej fauny. To w te okolice Henry Pittock zapuszczał się z przyjaciółmi, dzierżąc w ręku karabin. Polowali na niedźwiedzie, wilki i dziki, a skóry tych wszystkich zwierząt do dnia dzisiejszego ozdabiały Pittock Mansion. To właśnie one odpowiadały za zaduch utrzymujący się w posiadłości od dekad.

Natalie wzdrygnęła się. Co jakiś czas odnosiła wrażenie, że jest obserwowana. Choć rozglądała się dookoła, nie dostrzegła nikogo. Czy to możliwe, że lasy były nawiedzane? Kiedyś może zganiłaby się za przesądne myślenie, lecz życie nauczyło ją, że niekiedy wydarzenia rzeczywiście posiadają tę jedną, głębszą warstwę. Warstwę, która opadała ciężko na prawa fizyki, wczepiała się w nie całym swoim jestestwem, po czym bezpardonowo rozdzierała na kawałki. Czy było tak i tym razem?

Nagle dzwonek popłynął z komórki Natalie. Bez zapowiedzi rozdarł ciszę i dlatego też wydał się znacznie głośniejszy, niż naprawdę.
- Natalie? - szept Petera Morrisa rozległ się w głośniku. - Posłuchaj mnie… posłuchaj mnie uważnie. Zawiadomiłem służby i… - wtem zamilkł. Każda pojedyncza sekunda bezgłosu uderzała w Natalie niczym ołowiana sztaba. - Posłuchaj, nie widzą mnie. Zaparkowali na poboczu… czekają na kogoś, kto odbierze od nich eksponaty - szept mężczyzny zdawał się jedynie na pół słyszalny. Douglas pogłośniła komórkę do oporu, ale to nie pomogło. - Natalie… dzwonię dlatego… bo ich jest tylko siódemka. Jeden… jeden z nich... on musiał zostać - trwoga w głosie Petera zdawała się namacalna. - Kurwa, muszę kończyć. Natalie, UCIEKAJ! Uważaj na…

Bezgłos powrócił. Jednak nie na długo.

Natalie drgnęła, słysząc szelest w lesie. Wytężała oczy, starając się ujrzeć napastnika… jednakże nikogo nie była w stanie dostrzec. Wstrzymała oddech, kiedy spomiędzy cieni… wyłoniła się postać chłopca - co najwyżej dziewięcioletniego. Zmierzał w jej stronę na czterokołowym rowerku. Niemrawo poruszał pedałami, jakby bojąc się, że przez większą prędkość potknie się o konary drzew i wywróci na ściółkę.

Jak gdyby nie było wystarczająco dziwnie, w jednej ręce trzymał długi, drewniany patyk, na który zatknięto gumową głowę czarownicy. Światło odbijało się od wypolerowanych, oliwkowych oczu w sposób co najmniej niepokojący.

[media]http://orig10.deviantart.net/ada9/f/2012/310/0/e/baba_yaga___the_old_hag_by_debbieweber-d5k8ggt.jpg[/media]

Chłopiec przystanął w odległości pięciu metrów od Natalie. Na jego czoło opadała równo przycięta, czarna grzywka. Czuwała nad nią jaskrawa czapka z przyczepionym na szczycie wiatraczkiem. Dziecko wydawało się znudzone, ewentualnie lekko zirytowane. Wtem lewą ręką szarpnęło wajchę i usta czarownicy rozwarły się.

- Nie patrz w moje oczy, kochana - rozległ się wysoki głos staruchy… jednakże chłopiec nie otworzył ust! Czy to możliwe, że był brzuchomówcą? - Mam rozlane źrenice odkąd jakiś konował spieprzył operację zaćmy. Co za wstyd.

Natalie zaniemówiła.

- Dziecko, no… spójrz w siebie, tam są odpowiedzi na wszystkie twoje pytania - starucha kontynuowała, gdy chłopiec znów zaatakował wajchę. Białe włosy kukły zdawały się zrobione z waty cukrowej. - Rusz głową, skoro ją masz. Ja mam swoją i używam jej, kiedy tylko mogę. Głównie dlatego, bo Bozia poskąpiła mi innych części ciała i nie mam w czym wybierać.

Chłopiec zwolnił wajchę i czarownica zamilkła.
Wpatrywała się w Natalie oliwkowymi oczami, jak gdyby czaiła się w nich prawdziwa inteligencja.

Sharif Khalid


- No dobra. Dwie stówy starczą na początek - mruknął Vincent. Niepewnie spoglądał na Irakijczyka. Nie spodziewał się takiej posłuszności. Perspektywa szybkiej gotówki prędko zamąciła jasność myślenia. Sharif prawie dostrzegał odbijający się w źrenicach znak dolara. Bee splotła dłonie tak mocno, że aż pobielały. Nie chciała, aby Khalid opróżniał zawartość portfela, a jej brat otrzymał pieniądze na narkotyki. Z drugiej strony... nie potrafiła przełamać nieśmiałości i zaprotestować.

Wtem ręka Sharifa wystrzeliła niczym żądło skorpiona. Vincent nie spodziewał się ataku ze strony spokojnego do tej pory Muzułmanina. Wydał bliżej niesprecyzowany odgłos na pograniczu pisku, krzyku i jęku. Khalid przejął broń, zanim Barnett zdołał zareagować. Wszystko zgodnie z planem. Zupełnie, jak gdyby ćwiczył to codziennie od lat. Instruktorowie w szkołach policyjnych, lub wojskowych nie wykonaliby podobnego manewru z większą gładkością ruchów, opanowaniem i skutecznością. Irakijczyk odskoczył dwa kroki do tyłu, czując ciepły metal pistoletu. W pełni kontrolował sytuację. I wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby Vincent Barnett nie wpadł w szał.

Wyskoczył z samochodu na Khalida. Irakijczyk zdołał jednak - niesiony na skrzydłach adrenaliny - wykonać unik w samą porę. Narkoman nawet w najmniejszym stopniu nie dosięgnął celu. Zamiast tego rozpłaszczył się na asfalcie i rozległ się głośny, nieprzyjemny trzask. Kiedy podniósł głowę, z rozciętej wargi uwidoczniła się cienka strużka posoki.
- Ty skurwysynie - warknął. Iskierki gniewu tryskały z szeroko rozwartych oczu. Barnett nie mógł pozwolić im zgasnąć, inaczej na ich miejscu rozpanoszyłoby się upokorzenie… a nie dałby rady znieść tego uczucia.

Zdołał podnieść się z bruku z zamiarem ponownego ruszenia na Khalida. Irakijczyk zagryzł wargę. Co, jeżeli zostanie zmuszony do użycia broni? Czy byłby w stanie i czy powinien z niej skorzystać? Oczywiście, obrona konieczna rządziła się zgoła odmiennymi prawami, jednakże… wszystko komplikował fakt, że Vince był bratem Bee. Najgorszym i najpodlejszym - bez wątpienia. Jednakże kobieta kochała go i nie wybaczyłaby Sharifowi morderstwa.
Tyle czy to miało teraz znaczenie, gdy bezpieczeństwo samego Khalida stało pod znakiem zapytania?

- Proszę, przestańcie! - Bee przeraźliwie krzyknęła, wyskakując z vana. Cała jej twarz błyszczała mokra od łez. Sprawiała wrażenie ptaszyny z podciętymi skrzydłami, lub też motyla złapanego w pajęczą sieć. Choć cierpiała, nawet w takim stanie trudno było odmówić jej swoistego uroku. - Vincent, proszę cię… O mój boże, ty krwawisz - jęknęła, kucnąwszy obok brata. - Vincent, twoja czaszka…

Rzeczywiście mężczyzna zdawał się w gorszym stanie, niż Khalid początkowo sądził. Szkarłat zlepił połowę jego włosów na podobieństwo wilgotnego hełmu. Mimo to znalazł w sobie wystarczająco werwy, by sięgnąć ku kieszeni… i wyjąć składany scyzoryk. Pojedynczym ruchem otworzył go i przytrzymał w drżącej dłoni. Drugą szarpnął Bee. W chwilę później przyłożył jej ostrze do krtani, stojąc tuż za nią. Wolną ręką objął od przodu siostrę, tak aby nie mogła wyrwać się na wolność.
- Vince… co ty robisz? - Bee szepnęła powoli, jak gdyby nie rozumiała sytuacji.

- Posłuchaj, skurwysynie! - wrzasnął Vincent. - Albo rzucisz broń, portfel, po czym położysz się na drodze z rękami zaciśniętymi na tej rozchujałej potylicy, albo biedna Bee zapłaci za twój wyskok, pieprzony terrorysto! I spróbuj chociażby… - narkoman kaszlnął krwistą plwociną. Mówił coraz ciszej, jak gdyby słabnąc z każdą sekundą. - I spróbujesz tylko… tylko jednego wyskoku… Jeszcze raz pobawisz się w pieprzonego partyzanta, a przestanę - kolejne kaszlnięcie. - A przestanę być dżentelmenem.

Sharif mógł poczekać, aż Barnett sam osunie się na asfalt. Był w coraz gorszym stanie i wszystko wskazywało na to, że niedługo starczy mu sił na machanie scyzorykiem.
Z drugiej strony, Vincent był w szale i bezpieczeństwo samej Bee tkwiło pod wielkim znakiem zapytania. Celny strzał mógł wszystko zmienić. Lepiej niech przeżyje kobieta, niż jej brat.
Inna opcja sugerowała, aby zacząć powoli wycofywać się na główną ulicę. Gdyby Sharif zniknął, najprawdopodobniej wściekłość Barnetta poszłaby w jego ślady. Na dodatek minuty mijały… i Khalid wcale nie był pewny, ile czasu zostało mu do spotkania o trzynastej z Fahimem i jego znajomymi.

- Słyszysz mnie, matkojebco!? - Barnett warknął. - Nie będę czekał w nieskończoność!

Alice Harper


[media]http://www.youtube.com/watch?v=bpOSxM0rNPM[/media]

Alice Harper wybiegła z restauracji w zwiewnej, fioletowej sukience i karabinem maszynowym w dłoni.

Cisza oszołomiła ją. Natłok głosów, krzyków i jęków znacznie tracił na intensywności po wyjściu na świeże powietrze. Noc już dawno temu opadła na Portland i Alice zgubiłaby się w mroku, gdyby nie wątły poblask księżyca oraz szereg mechanicznych świateł. Poczuła dreszcze przebiegające wzdłuż odkrytej części pleców. Zaczęły promieniować na ramiona i dalej aż do koniuszków palców. Mroźny wicher ruszył na nią z pełną szarżą, kapryśnie pociągając za mnogość rudych kosmyków.

- Na ziemię! - wrzasnęła. Wypompowała z płuc całe powietrze, wspomagając się przeponą i pozostałymi mięśniami oddechowymi. Jako śpiewaczka posiadała znacznie większą kontrolę nad swoim głosem. Tyle że po całym dniu prób, występu, a potem rozmowie z Thomasem… załamał się. Zabrzmiał krzykliwie niczym zgrzyt paznokci o szkolną tablicę.

Mężczyźni momentalnie obrócili się, ale Alice była na to przygotowana. Co prawda pierwsza seria nie odnalazła wrogów, zresztą Harper prawie przewróciła się z powodu odrzutu. Jednak druga trafiła w kolano i jeden z kryminalistów przeraźliwie ryknął. Wypuścił broń z dłoni, próbując dotknąć przestrzelonego miejsca… wtedy kończyna nie wytrzymała i zwalił się na ziemię. Alice wstrzymała oddech. Do tej pory instynkt samozachowawczy miał decydujący wpływ na jej czyny, lecz sumienie zaczęło niepewnie wyłaniać się gdzieś z podświadomości.

Bardzo szybko ponownie zostało zepchnięte na sam dół, kiedy drugi z mężczyzn posłał w jej stronę kulę.

Pocisk przeszyłby serce Alice na wylot, gdyby ta nie poruszyła się. Skoczyła w bok, chowając się za obszerną kolumną. Chwilowo była bezpieczna… do czasu, gdy drzwi ewakuacyjne otworzyły się, wypuszczając na zewnątrz trzech kolejnych, uzbrojonych ludzi. Bynajmniej nie sprzymierzeńców.
Harper zerwała się do biegu. Gdyby tylko potrafiła przeładować tę cholerną broń! Szarpała nerwowo za lufę. Przecież. To. Nie. Mogło. Być. Trudne.

Przeskakiwała od kolumny do kolumny. W każdą z nich trafiała salwa pocisków. Marmur odpadał niczym kora, odsłaniając kryjący się pod spodem beton. Alice próbowała złapać oddech, jednak płuca i mięśnie paliły żywych ogniem.

Pomyślała, że to już koniec, kiedy za zakrętem ujrzała dodatkowe drzwi ewakuacyjne. Otworzyły się, a spomiędzy nich wyskoczył uzbrojony mężczyzna. Alice nie miała wyboru, jak przepuścić ostatni, rozpaczliwy atak. Chwyciła mocno PM-06 i skoczyła do przodu, celując lufą w głowę. Nie miała już nic do stracenia. Mężczyzna jednak z łatwością uniknął szarży i złapał kobietę za drżące ręce.
- To ja - rzekł. To był Thomas Douglas!. Mężczyzna ciężko oddychał, zaciskając dłoń na pistolecie. Szkarłat sączył się wzdłuż bieli prawego rękawa jego koszuli. - Uspokój się, nie jesteś już sama.
- Ty… ty krwawisz - Harper szepnęła, dotykając czerwieni opuszkami palców.
- Ty… ty również - mężczyzna musnął jej lewe ramię. Alice dopiero teraz zauważyła, że jedna kula minimalnie zadrasnęła ją. Piekący ból wcześniej wydawał się jakby niemy.

Przez ułamek sekundy stali, wpatrując się w palce błyszczące krwią.

Chwila minęła i Thomas Douglas wychylił się z pistoletem za róg, by oddać prędki, krótki strzał. Chwilę później rozległ się ryk trafionego wroga. Mężczyzna twierdził, że jest psychologiem, jednakże w tej chwili Alice mocno w to wątpiła.
- Musimy wycofać się do mojego samochodu - rzucił Thomas, marszcząc czoło. - Podaj mi PM-06, to lepsza broń.

Alice jednak obróciła się gwałtownie, czując na sobie jaskrawe światło reflektorów samochodowych. Wielki, czarny jeep zajechał na parking, odsłaniając szyby po stronie kierowcy i pasażera na tylnym siedzeniu.

Harper nie potrafiła uwierzyć własnym oczom. Znajoma twarz ukazała się w słabym świetle latarni. Nie mogła jej nie rozpoznać.
- Alice, nie ufaj mu! - wrzasnęła Maxinne. - Szybko, zanim będzie za późno! Tyler - rzuciła do jednego z ochroniarzy siedzących obok niej w jeepie. - Ubezpieczaj ją! Alice, biegnij do nas! Prędzej!
- Nie, Alice - Thomas przyciągnął kobietę bliżej. - Ona jest z nimi. Ona była z nimi od początku. Proszę, zostań ze mną.

Maxinne i Thomas.
Alice mogła spojrzeć tylko w jednym kierunku.

Lotte Visser


Lotte wychodziła z siłowni, cała zarumieniona i rozgrzana. Półtorej godziny biegania na bieżni, podnoszenia ciężarów, jazdy na rowerze… dzięki temu wszystkiemu poczuła wyrzut endorfin, jak zwykle po wysiłku. Zmęczenie pozostawało schowane gdzieś w tle. Zapewne poczuje je tak naprawdę dopiero przed snem. Już miała wsiadać do samochodu, kiedy ujrzała kątem oka mężczyznę biegnącego w jej kierunku. Na szczęście nie miał złych zamiarów.

- O, to z panią wczoraj rozmawiałem, prawda? - ochroniarz zadyszał się. Stanowczo miał już za sobą lata szczytowej formy. Tkwiła w tym nutka ironii, jako że de facto mężczyzna pracował na siłowni. - Proszę wrócić na chwilę. Przedstawiłem sprawę mojemu koledze i chciałby z panią porozmawiać.


Starszy mężczyzna uśmiechnął się do Lotte, wstając z obrotowego krzesła, a następnie wychodząc z dyżurki. Identyfikator doczepiony do kieszonki niebieskiej koszuli zwisał niedbale, mogąc w każdej chwili spaść na podłogę.
- Pani pozwoli, że będę pił kawę - uśmiechnął się swoistym stylem podstarzałego dżentelmena. Następnie skinął głową, ni to do siebie, ni to do kobiety i zaprosił ją do dyżurki. - Rzeczywiście, kręcący się w okolicy fotografowie bynajmniej nie wpisują się w ramy codzienności placówki. A przynajmniej nie powinni. Dlatego też od razu zwróciłem uwagę na owego jegomościa i uprzejmie przypomniałem mu, że w Portland jest wiele punktów widokowych i że zdjęcia tam wykonane będą zaiste bardziej interesujące - ochroniarz rozpostarł dłonie. - Źle na to zareagował. Bynajmniej nie rzucił się na mnie, jednakże… źle błyszczało mu z oczu. Niechybnie poprosiłem o oddanie fotografii, co też uczynił. Proszę zobaczyć, toż to pani!

Fotografia przedstawiało Lotte ze spiętymi srebrnymi włosami. Opierała się niedbale o bar, pijąc zakupiony koktajl ze szpinakiem i witaminami.
- Wyrzuciłbym to zdjęcie, ale jest bardzo ładne i pomyślałem, że zachowam je jako dowód rzeczowy. Poza tym niewielu ludzi wciąż używa tradycyjnych aparatów. Mówię pani, kiedyś zdjęcie rzeczywiście było w stanie zabrać duszę, jak wierzą niektórzy. Teraz te wszystkie cyfrowe badziewia, które ciągle się psują - ochroniarz machnął ręką. - Bardzo współczuję pani pokoleniu i wszystkim kolejnym, które nadejdą. Coraz ciężej jest mieć styl.

Rozmowa ze “stylowym” ochroniarzem-dżentelmenem dobiegła końca i Lotte skierowała się ku parkingowi, a następnie wsiadła do samochodu. Zapięła pasy i skoncentrowała na zdjęciu. Wpierw dotarła do niej wizja uwiecznionego zdarzenia. Niewiele z niej wyniosła, jako że - jak zazwyczaj - poczuła migrenę, obserwując siebie samą wewnętrznym okiem. Dlatego sięgnęła głębiej wstecz i udało jej się zapisać adres, pod którym zakupiono rolkę papieru do polaroidu. Ochroniarz miał rację - w dzisiejszych czasach tego typu fotografia zdawała się rzeczywiście rzadka. Ale jeden ze sklepów oferujących odpowiednie materiały miał swoją siedzibę akurat przy tej samej ulicy, co Wiszące Ogrody Barnettów. I to właśnie w nim stalker zakupił papier, na którym wykonano zdjęcie.

Lotte jechała w kierunku kwiaciarni, rozmyślając nad tożsamością fotografa. Poranne wyniki w wyszukiwarce niewiele dały. Budynek, do którego zajechał mężczyzna, mieścił w sobie szereg apartamentów mieszkalnych i użytkowych. Każdy mógł wynająć biuro przy niewielkich kosztach. Czy właśnie tam stalker zostawiał fotografie? Czy to tam tkwił pokój, który Lotte widziała w swojej pierwszej wizji?


- Tak bardzo cieszę się, że zaprosiłaś mnie - Angelika rzuciła po odebraniu połączenia. - Dzięki temu przypomniałam sobie, że życie matki nie musi ograniczać się do opieki nad dzieckiem. Nie zrozum mnie źle, kocham Willa z całego serca. Ale czasami tak dobrze jest wyjść z domu z powrotem do ludzi! I pan Radler był bardzo miły. Niestety nie rozmawiałam z nim tak długo, jak bym chciała - westchnęła. - Jednakże zaproponował mi pracę sekretarki. On chyba uznał, że zaprosiłaś mnie na przyjęcie w ramach pomocy bezrobotnym matkom, czy coś w tym stylu.

Po krótkiej rozmowie Angelika zmieniła temat.
- Wiesz… tak właściwie… Oczywiście wiesz, że mój ojciec jest komendantem policji. Nie ma go teraz w mieście, jednakże zostawił swój komputer. A tak się składa, że ja znam… rzecz jasna przez przypadek… hasło - zaśmiała się niezręcznie. - I też mam klucz do jego mieszkania. Tyle że on wraca za godzinę. Myślisz, że to mogłoby pomóc w twoim małym śledztwie?
 
Ombrose jest offline