Wtorek, drugi dzień wiosny, wczesna noc [MEDIA]http://vignette2.wikia.nocookie.net/witcher/images/a/a1/Loading_Inn_night.png[/MEDIA]
Deszcz lał i lał. Cały dzień, cały wieczór i wszystko wskazywało na to, że do rana co najmniej będzie tak lać.
Gdy noc była już ciemna i tylko w nielicznych domach paliły się jeszcze światła, przed drzwiami tawerny
Pod Zdechłym Kocurem zgromadziły się cztery zmoknięte postacie. Ktoś zastukał zdecydowanie w dębowe odrzwia, które uchyliły się po chwili.
- Wyglądacie jak kacze gówno. I to na rzadko – powiedziała skrzacica
Marianna – właścicielka przybytku.
Mimo kwaśnej miny wpuściła jednak zmokniętych mężczyzn do środka – 3 ludzi i krasnoluda, choć od ponad godziny tawerna była oficjalnie zamknięta a kilku jej nielicznych gości udało się już na spoczynek.
- Siadajcie na dupach. Podgrzeję wam resztę zupy. – burknęła właścicielka.
- Dzięki Mari –
Redgar spróbował się uśmiechnąć, lecz był tak zziębnięty, że z trudem poruszał szczęką by mówić.
Prawie 10 godzin poszukiwań i łażenia po zimnym lesie w siąpiącym deszczu dało mu w kość. I nie tylko jemu. Słabego zdrowia mag imieniem
Kastor niemal słaniał się na nogach i nie wiadomo czy dotarłby tak daleko, gdyby nie wsparcie jego brata –
Alcesta. Zresztą nawet zhardziały szeryf
Manhattan wydawał się zmęczony.
Misja została jednak zakończona sukcesem – przynajmniej ta. Znaleźli brata maga, który okazał się niezbyt ogarniętym osiłkiem, mającym talent do gubienia jedynej(!) ścieżki w lesie oraz przywieźli trupa nieznanego człowieka – właściciela
Miecza, który teraz został położony przez
Łowczego na stole. Choć sam
Redgar twierdził, że ostrze jest magiczne i potrafi mówić, krasnolud coraz bardziej w to wątpił. Ot – miecz jak miecz… czasem tylko dziwnie świecił, ale niejedno magiczne cholerstwo tak miało.
- Nie ‘dzięki’, tylko dołóż do ognia, prypciu ty – skrzeknęła swoim wysokim głosikiem skrzacica –
Macie i tak szczęście, bo właśnie miałam wygaszać fajerek…
Łowczy wykonał polecenie z nieskrywaną chęcią. Wkrótce wszyscy czterej usiedli przy ławie, stojącej najbliżej paleniska, koło którego suszyły się ich okrycia. Nie trwało długo, gdy
Marianna nakryła do stołu, po czym wróciła z garem parującego barszczu. Choć nikomu nie szczędziła ani zupy ani kawałków gotowanego kurczaka, minę wciąż miała kwaśną jak mleko sprzed tygodnia.
- No i gdzie was w taki ziąb poniosło? Powariowaliście? – zagadnęła, podając talerz
Harlowi –
Że ten debil, Łowczy, się po krzakach szlaja, to ja wiem, ale wyście powinni mieć więcej rozumu. No a tych dwóch w ogóle nie znam. Coście za jedni, co? – zapytała
Kastora i Alcesta, po czym nie czekając na odpowiedź, wydarła się znów do
Redgara –
Czy ja ci, wkładam giry do talerza? Nie! No to zabieraj mi ze stołu ten zardzewiały kozik, co się świeci jak nie przymierzając psie jajca! – wskazała chochlą
Miecz, ochlapując go przy tym nieco barszczem.