Śniła o Islandii. Trochę o srogich wybrzeżach, trochę o srebrnych górach. Morze spokojnie falowało, a ona jakby będąc nicością, kołysała się w ich takt, błogo marząc o kuflu grzanego piwa i cieplutkich futrach, w których mogłaby zatonąć, zapomnieć o dotkliwym mrozie. Najlepiej z drugim ciepłym ciałem, w które mogłaby wtulić się z oszalałym spokojem, ustami dotykać gorejące usta, swoją nicością wkochać się w nicość. O szeptach, które recytować będą jej imię, jej zalety, komplementować delikatną skórę i ciałko. O monstrualnym kociaku, co będzie sobie delikatnie mrucz... Na wielkie Słońce!
Ocknęła się w do bólu realnych futrach, z realnie piekącym udem i... szeptami? Ale nie wie co wymawiały, raczej żadnych komplementów nie mogła się po ich chłodzie spodziewać. Baldachim prymitywnego namiotu łopotał nad jej głową, a ona zastanawiała się, czy śni nadal? Czy może obudziła się na swoim cmentarzu? Ale w futrach?
- Panie wielebny? - również szeptała, podświadomie bojąc się zakłócić powagę delikatnej sytuacji, rozmów dobiegających spoza namiotu. - Stary Tor? To Pan? - daremno nawoływała księdza oraz jego starego pomagiera, jedynego człowieka dziwnie dla niej miłego, bo zwracającego się do niej typowymi dla cywilizowanych ludzi zwrotami grzecznościowymi.
Szepty nie ustawały, sięgnęła więc ręką w kierunku bioder, aby wymacać wiszący tam nóż... a przynajmniej nóż, który wisieć tam powinien.