Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-11-2016, 18:51   #107
Vesca
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Dzień III - Karen & Terry - Dobrobyt (jak na dłoni) u Augustyna... cz.1

W końcu nastał upragniony świt. Dwa słońca powoli zaczynały ogrzewać otoczenie, sprawiając, że temperatura powietrza z każdą chwilą rosła. Całe szczęście, było co jeść. Z piciem nieco gorzej. Nikt nie przyniósł do obozu wody, chociaż ta znajdowała się zaledwie pięć minut drogi od niego. Nie było więc tak źle.
Po porannym oporządzeniu się i zwykłych porannych czynnościach, w końcu było trzeba zacząć realizować plany...
Wreszcie piękny poranek, kiedy można się cieszyć pięknem tropików. Terry przeciągnął się niczym dachowy kocurek. Spanie nocne przyniosło Boytonowi wypoczynek. Pomimo nawet pewnego snu, który przyplątał mu się gdzieś podczas majaków. Kompletnie naga Karen tańczyła przy ogniu mając założony indiański pióropusz. Tańczyła pląsając lekko na rękach! Czasem nawet na jednej ręce. Zaś Terry nie mógł do niej podbiec, ponieważ został przywiązany do łóżka przez dwie papugi lianami, które siedziały obok i naśmiewały się swoimi ćwierkającymi głosikami. Buuuu...
- Ruszajmy – zaproponował Karen. - Im wcześniej, tym lepiej. Zjemy po drodze jakieś pomarańcze, lub inne owoce.
Chciał oczywiście być już z nią sam, ale także ważne było, żeby spokojnie dotarli na miejsce, powrócili, mieli czas na porozmawianie z owym osobnikiem, może także pozbieranie owoców w powrotnej drodze. Właśnie do tego, jako odpowiednio zawiązany worek, miała się przydać koszulka Boytona. Wojskowego kroju oraz wykonana z dobrej bawełny powinna wytrzymać kilka kilo pomarańczy, albo daktyli. Szybsze wyruszenie dawało szansę na spełnienie tych wszystkich planów.
Karen również była porządnie wyspana. Jej niestety rzadko kiedy przypominało się zaraz po wstaniu, co śniła. Czasem w ciągu dnia wpadała jej do głowy myśl lub dwie, dotyczące majaków nocnych, ale to również rzadko. Tak czy inaczej, po wieczornej kąpieli i wypłukaniu soli, jej długie włosy stały się zabawnie puszyste i kompletnie poskręcane jak im się żywnie podoba. Pisarka cieszyła się, że nie mają tu luster, bo nawet wolała nie wiedzieć jak miałaby opanować ten kataklizm. Gdzieniegdzie sterczał jeszcze liść z wczorajszego grasowania pośród roślinności. Ona podnosiła się zwykle dość wcześnie i tutaj nie robiła wyjątków. Zdążyła się już nieco przejść i porozciągać. W końcu to byłby już trzeci dzień bez jogi. Jeszcze kilka i będzie problem! Obiecała sobie zrobić dziś na to godzinną pauzę. Gdy Terry zaproponował, by już ruszali, kiwnęła głową
- Dobrze, możemy się po drodze poczęstować czymś… O. Chodźmy najpierw po kiść bananów, bo generalnie będziemy szli plażą w tamtą stronę - wskazała mu kierunek. - Ponoć jego domku nie da się przeoczyć. Jestem ciekawa co to znaczy… - rzuciła i uśmiechnęła się do Terry’ego.
Odpowiedział wesołym uśmiechem, ponownie się przeciągają, jakby był to jego ulubiony rodzaj sportu.
- Dobrze, chodźmy na banany, ale tak czy siak najpierw trzeba będzie albo napić się wody, albo zjeść jakieś soczyste owoce typu pomarańcze lub grejpfruty, bowiem inaczej samymi bananami się przytkamy. Nie mówiąc już właściwie, że na upale bez picia, czy to wodnego, czy sokowego, nie wytrzymamy.
Rozmawiali tak jeszcze nieco zaspani, więc pewnie dlatego nie zauważyli, że śniadanie jest już gotowe. Pracowita Ilham najprawdopodobniej, bowiem ona właśnie zwijała się nad morzem myjąc garnek, pewnie nie używany przez setkę lat, albo coś koło tego. Terry pomachał jej dłonią na powitanie oraz jako podziękę, nie chcąc krzyczeć, bowiem nie sprawdzał wszystkich, ale może jeszcze ktoś spał. Ilham kątem oka dostrzegła machanie i odmachała, choć na jej twarzy malowała się niepewność.
Szybko wpałaszował kilka soczystych owoców. Uf, dzięki ci irańska dziewczyno!
- Dalej idziemy przez banany? Jeśli tak pędźmy, jeśli nie, to do tamtego człeka. Prowadź naszą ekspedycję - zaproponował Karen. - Przyznam ci się - dodał cicho, że może nie jestem totalnym mazgajem, lecz dosyć łatwo się gubię bez mapy. Szczęśliwie, idąc wzdłuż wybrzeża ciężko się jakkolwiek pomylić.
Jak to wyszło, że ona też nie zauważyła? Może dlatego, że gdy Ilham krzątała się szykując, ona już spacerowała po okolicy. Kurczę. Musiały się rozminąć. A tak by jej pomogła. Najwyraźniej jednak druga kobieta nie miała jeszcze do Karen dość zaufania. No cóż… Pisarka poczęstowała się pomarańczą. Zdecydowanie lubiła te owoce
- Hmm… Przydałoby się chociaż zgarnąć kilka, no i może parę pomarańczy. Nie za dużo, sądzę że daleko to aż tak znowu chodzić nie będziemy - kiedy Terry wspomniał o słabym orientowaniu w terenie uśmiechnęła się do niego
- Nie martw się, akurat ja jestem w tym dobra, nawet w dżungli bym dała radę, ale to zły pomysł, bo wiemy że skrzydlate Aalaes lubią dowcipy. Więc moglibyśmy skończyć jak Jaś i Małgosia zgubieni bez śladów jak wrócić. No dobra. To możemy ruszać. Najpierw tam, a potem wrócimy się i tędy - rzeczowa Karen się odezwała. Niby ta sama co wczoraj wieczorem, a jednak tak odmienna.
Czasami trzeba być poważnym, czasami zaś frywolnym. Wszystko miało swój czas. Gdyby wczoraj wieczorem rozmawiali cały czas bardzo konkretnie tonem kartografa wędrującego przez nowo odkrywane terytoria, pewnie przebieg wieczornej wyprawy byłby inny.
- Doskonale - przynajmniej ona miała ten szósty zmysł prowadzący na miejsce odpowiednie. Odmienną opinię jedynie żywił co do skrzydlatych wróżek. Jemu wydały się sympatyczne, zaś ciocia najlepsza spośród owego latającego plemienia.


Wyprawa się rozpoczęła. Zaczęli od skręcenia po wspomniane wcześniej owoce, a gdy to mieli za sobą, Karen wskazała kierunek którym mogli przeciąć kawałek drogi z powrotem koło chaty i idąc prosto na ogródek. Tak, by wyszli dalej na plażę. A tam już raczej właśnie jej się trzymali. Jako iż wyruszyli gdy jeszcze było rano, temperatura stawała się powoli nieznośna, ale przynajmniej nie było to jeszcze południe. Idąc plażą Karen rozglądała się cały czas podziwiając uroki tej wyspy. Szukałą też ‘znaków’ dających im do zrozumienia, że rzeczywiście domu Agustyna nie przeoczą
- Nie pamiętam, czy pytałam… Ty miałeś rodzeństwo Terry? - rzuciła gdzieś w międzyczasie podróży, kiedy robili sobie krótką przerwę w cieniu roślinności, wciąż jednak trzymając się plaży.
- Nie zdziwiłbym się - odpowiedział przyglądając się jej buzi. Karen pewnie nie domyślała się, że wśród owych atrakcji wyspy ona stanowiła największą, najpiękniejszą oraz najbardziej pociągającą. - Moi rodzice bowiem - kontynuował po krótkiej chwili - należeli do pokolenia Dzieci Kwiatów. Wiesz, rodzina to przeżytek, małżeństwo stanowi relikt minionych epok etc. Kiedy przypadkiem stałem się ja, to oddali mnie swojej krewnej. Wcale bym się nie dziwił, gdyby jakaś rodzinka szwędała się u dalszych krewnych, albo ogólnie u obcych ludzi. A ty wiem, że masz całkiem liczną - przypomniał sobie jej opisy.
Karen zmrużyła lekko oczy. Faktycznie. Terry wspominał o ciotce, jeśli dobrze pamiętała… Teraz poznała genezę i nie do końca wiedziała, czy powinna powiedzieć, że jej przykro, czy Terry’emu nie przeszkadza to jak został wychowany. No dla niej taka wizja była trochę straszna, ale to zapewne dlatego, że jej rodzinka była spora. Choć… Mieli coś wspólnego w tych kompletnie dwóch różnych obrazach. Kiwnęła głową
- Mhm. Mam pięcioro rodzeństwa. Był taki moment, gdy młodsze było jeszcze małe, że rodzice posłali mnie, żebym mieszkała u babci.
- Ooo, jak wspominasz ten okres? - spytał zaciekawiony. Chciał się dowiedzieć o Karen jak najwięcej.
- Bardzo dobrze. Babcia nauczyła mnie wiele typowo domowych i ogródkowych rzeczy. Gotować i takie sprawy. To było bardzo pomocne później, bo jak wróciłam do domu to już mogłam pomagać mamie - mówiła i wyraźnie wróciła myślami do tamtego czasu
- A potem często jeździłam z tatą na polowania i takie tam - mówiła dalej. Dała Terry’emu znać, że odpoczęła, więc mogli też ruszyć dalej, kontynuując rozmowę już w drodze.
- Wobec tego miałas super normal rodzinę - przyznał. - A co teraz robią? Bowiem jedyna znana mi rodzina, czyli pani Graham, siedzi przy swoim mężu księgowym, albo przynajmniej siedziała, kiedy rozmawiałem z nią ostatni raz przed wyjściem z leczenia szpitalnego po powrocie z Bliskiego Wschodu.
Karen uśmiechnęła się
- Rodzice mieszkają dalej gdzie mieszkali, żyją sobie spokojnie z emerytury. Tata próbuje wyciągać mamę na wyprawy po lasach, a ona marudzi, że chyba upadł na starą głowę. Starszy brat mieszka w Londynie, prowadzi firmę i zajmuje się budownictwem. Starsza siostra właśnie miesiąc temu miała ślub. Wracałam od nich do Hamburga tym promem… Co do młodszego rodzeństwa, dwaj moi bracia studiują, a najmłodsza siostra uczy się. Fakt, dość normalna rodzina, choć doskonale można znaleźć zabawne porównania… Generalnie wiesz, tyle ludzi w domu to zawsze jest kocioł - mówiła i trochę się skrzywiła. Znów wpadła jej do głowy myśl, jak mogli zareagować na jej status ‘zaginionej’ w sztormie. Wizja płaczącej matki jakoś mocno ją uderzyła w żołądek i na moment Karen zamilkła.
- Dobrze rodzinę… znaczy dobrze mieć - powiedział spokojnie, ale dostosował się do milczenia dziewczyny. Czyżby myślał o normalności dzieciństwa, które mogło go uchronić przed tym, co się stało? Któż wie… Albo właśnie przyszła mu na myśl jej siostra, która właśnie wyszła za mąż oraz cieszyła się zakładając nową rodzinę z ukochanym człowiekiem. A Karen… w jasnej, długiej sukni, uśmiechnięta, radosna, obsypana konfetti, przy niej zaś KTOŚ, któż wie, kto byłby wtedy…
- Hamburg? Mieszkasz tam? - spytał przerywając milczenie.
Pokiwała głową potwierdzająco. Tak. Dobrze było mieć rodzinę. Zawsze można było na nich polegać, zawsze był ktoś, kto mógł cię szturchnąć i zmotywować do czegoś, albo złapać za rękę i powiedzieć ‘Stój! To co robisz jest baaaardzo głupie!’, tak. Karen doceniała ich istnienie. Wybita z zamyślenia pytaniem, zerknęła na Terry’ego
- Mmm w pewnym sensie. Jeszcze nie kupiłam sobie tam mieszkania, ale spędziłam tam już ponad pół roku. Promowałam ostatnią książkę. Dobrze mi się tam pisało, no i chciałam wrócić by spokojnie zabrać się za coś nowego - wyjaśniła mu spokojnie.
- Rozumiem - skinął oraz nagle zawahał się. - Karen, czy tam masz, albo ogólnie masz, znaczy, czy przed rozbiciem promu… masz kogoś? - powiedział niby spokojnie, ale głos mu leciutko drżał.
Karen uniosła brew i ponownie spojrzała na niego, a nie pod nogi
- Hmm… A co, zainteresowany? - zapytała i uśmiechnęła się z lekkim rozbawieniem, kontynuowała jednak za chwilę
- Nie. Nie miałam czasu… No i generalnie średnio mi szło w związkach. Mało kto może wytrzymać ‘mój ognisty temperament’ - końcówkę powiedziała tonem, jakby cytowała czyjeś słowa po raz setny. Pokręciła głową
- A ty? - zerknęła na niego, odbijając piłeczkę.
- Ja… nie, nie mam i, wiem, znaczy nie wiem, jaki jestem w związkach. Nie miałem poważnego, dłuższego i tak dalej. W armii jestem od osiemnastki. Najpierw w Anglii, potem w Niemczech, niedaleko Hamburga akurat była nasza baza, potem Irak oraz Afganistan. Przy takim trybie życia ciężko myśleć o rodzinie - opowiadał Terry, zaś Karen mogło się wydać, że kiedy odpowiedziała, iż jest wolna, głęboko odetchnął, choć bardzo starał się ukryć ten fakt szukając na niebie ptaka, którego tam absolutnie nie było. - Tak Karen, jestem zainteresowany, poważnie Tobą zainteresowany - powiedział spokojnie, albo raczej tak, żeby wydawało się, iż mówi spokojnie, podczas kiedy wnętrze mu się gotowało. Widać było to po lekko drgającej wardze oraz delikatnych, nieskoordynowanych ruchach palców. Chyba biedny Boyton nie przywykł do wynurzeń przed pięknymi pannami oraz frywolnych półsłówek. Kiedy mówił, to po prostu mówił, bowiem tak właśnie uważał. - Zaś twój temperament uważam za jedną z najwspanialszych cech - powiedział gorąco tracąc nagle swoje zwykłe opanowanie. - Przyznam, że nie wyobrażałbym sobie wspólnego życia z zahukaną panią domu. Rzecz oczywista, jak ktoś lubi, to jak najbardziej proszę, ale nie chciałbym mieć kogoś takiego… - urwał nagle, nie wiedząc co mówić. Jakby nie było, znali się dwa dni, jednak każdy z nich znaczył tyle co rok normalnego, nudnego standardowego istnienia ze spaniem, pracą, spaniem oraz płytkimi rozrywkami.
Karen zdecydowanie takiego wyznania to się nie spodziewała. Miała ochotę zażartować, że ładnie ją zastrzelił, ale taki dowcip w kierunku do byłego żołnierza mógłby być aż nazbyt nie na miejscu. Milczała więc chwilę. Ta chwila chwilę się przedłużyła. A za tą chwilą nadeszła jeszcze jedna. W końcu kobieta zerknęła na Terry’ego
- Zdecydowanie nie owijasz w bawełnę Terry. Szanuję to - powiedziała spokojnym tonem. Było jej miło i to naprawdę. W sumie była też w szoku, bo myślała, że to jej coś odbija. A to jednak nie. Musiała wylądować w innym wymiarze, żeby ktoś wpadł jej w oko? Rany koguta
- I dziękuję. Mój charakter jednak bardzo często mi wadzi i przywykłam do tego, że ludzie po prostu wolą mnie opanowaną - uśmiechnęła się do niego ciepło. Nie odpowiedziała mu nic o swoich uczuciach, ale to dlatego, że miała wrażenie, że chyba by na głowę upadła, gdyby teraz rzuciła mu się na szyję i z euforią oznajmiła ‘Terry ja też! To niesamowite. Zamieszkajmy w tej dżungli razem!’ - nie no. Po prostu pół jej charakteru burzyło się, kiedy to drugie już widziało się w roli domownika tej dżungli. Parsknęła cichutko.
Skinął zapatrzony w przód ku dalekiemu widnokręgowi plaży.
- Nie owijam w bawełnę – przyznał – i jeśli postrzegam kogoś, jako wyjątkowego, to po prostu to mówię. Albo przynajmniej mówiłbym, gdybym komukolwiek powiedział wcześniej.
Nie znał się na miłości w sensie doświadczenia, choć dziwne było to u mężczyzny bliżej trzydziestki, niż dwudziestki. Karen! Słowa Karen. Co znaczyły jej słowa? Może wszystko, może nic. Tajemnica. Taka była, taka jest, niczym splot wyjątkowej magii. Próbował pojąć, co naprawdę powiedziała, ale synapsy zaczęły mu się przegrzewać nie mogąc pojąć prawdziwego znaczenia wypowiedzi.
- Mi się twój charakter podoba. Lubię w tobie tę siłę, energię oraz radość, lubię uśmiech, nawet jeśli jest podszyty lekką ironią, lubię twoje słowa, głos, czy uniesiony, czy spokojny, czy zdenerwowany, lubię po prostu wszystko … - zaciął się. Serce biło mu mocno jej bliskością. Stanowczo, nie był dobrym mówcą, czy uwodzicielem, ale można było na nim po prostu polegać. Na kolejne takie otwarte wyznanie Karen ponownie nie wiedziała jak ma zareagować. Nie przywykła do czegoś takiego. Uśmiechnęła się, ale spuściła wzrok. Mogła powiedzieć dużo, mogła przerobić to w żart. Postanowiła jednak nie. Zatrzymała swoje myśli dla siebie i napawała się słowami, które podarował jej Terry. A ona jeszcze nie wiedziała jak ma do tego podejść. Zaczęła się zastanawiać, czy nie traktuje go trochę jak lis Małego Księcia. Może powinna podsunąć mu taki przykład? Ciekawe, czy Terry znał tę bajkę...


Przez chwilę szli w milczeniu oglądając ziarenka piasku na jasnej plaży, czasami zerkając na morskie fale. Myśli goniły kolejne. Czy był dla niej odpowiedni, co myślała, czy chciałaby być z kimś takim, jak on. Czy byłoby to możliwe w normalnym świecie? Głupcem bowiem jednak nie był. Pisarka oraz benzyniarz, hahaha. Światowa kobieta oraz prosty człowiek pracy. Twórczyni bestsellerów i autor wlewania ropy do samochodowych baków… hahahaha, lecz był to gorzki śmiech wewnątrz. Lecz tutaj na wyspie taka magia była możliwa. Czy możnaby przenieść ową magię tam, na zewnątrz? Jeśli naprawdę coś do niego czuła, ale czy czuła, czy podzielała jego uczucia, które sam się jeszcze bał prosto nazwać? Może jednak dałoby się jakoś pokonać dzielące ich bariery społeczne nawet tam... Szedł prosto, szli obydwoje blisko siebie...
- A co to? - nagle Terry przystanął rozdziawiając usta oraz wskazując na morze. Tam było coooooooś dziiiiiiwnego, bardzo dziwnego. Jakby dłonie wystawały nad wodę, zaś na nich stała chatka. Czy dziwnie ukształtowane drzewa, czy jakaś niesamowita rzeźba znajdowała się tam, na morzu, te trzysta, może nawet czterysta kroków w głąb. Trochę przypominały Boytonowi wieżę wydobywczą, których tyle stoi na na morzu wokół wybrzeży Szkocji. Przynajmniej wielkością. Obydwie kończyny wyciągnięte były ku górze obok siebie, zaś dłonie rozłożone, połączone niewielkim mostkiem. Stała tam rzeczywiście chata, taka charakterystyczna dla tropikalnych wiosek, wokół której rosły kępy palm. Niesamowite, po prostu niesamowite. Dostać się tam było można jedynie morzem, zaś na górę wejść jedynie drabinką sznurową, prawdopodobnie z lian miejscowych drzew.
Karen była zdecydowanie zamyślona, ale co rusz i ona przebiegała horyzont wzrokiem. Też zauważyła tę nietypową ozdobę wody. I zamurowało ją trochę. Przetarła oczy dłonią
- Też widzisz dłonie z kamienia? - zapytała go, chcąc upewnić się, że to nie jakaś fatamorgana, czy coś podobnego. Jakby się zastanowić, przeszli już taki kawałek, że powinna się tu gdzieś w okolicy znajdować chata Augustyna… Karen kąciki ust zadrżały, ‘nie do przeoczenia’, teraz doskonale rozumiała co Dafne miała na myśli
- Jeśli dobrze myślę, to właśnie tam znajdziemy Augustyna - powiedziała po chwili głosem, który wyraźnie wskazywał, że była rozbawiona.




No, zdecydowanie taka miejscówka była nie do przeoczenia. Można by rzec, że jak na dłoni było widać, gdzie to mieszkał Augustyn. Karen dowcipkowała sobie coraz lepiej…
Tymczasem zadumany Boyton myślał o Karen, chyba nie całkiem podzielając jej żywiołową radość. Nie dostał, jakby nie było odpowiedzi stojąc na niepewnym gruncie. Pewnie był po prostu zbyt mało doświadczony w sprawach serca, by pojąć, że to dosyć normalna sytuacja w chwili własnej niepewności, stresu, próbie odkrywania własnych uczuć oraz wypowiedzenia ich. Karen wypełniała jego myśli, ale usiłował zaprząc także swój umysł, który miał odpowiedzieć na wyartykułowane pytanie:
- Karen, jak się tam dostaniemy? - spojrzał na dziewczynę. - Pewnikiem przepłynąłbym od biedy dystans kilkuset kroków, ale po basenie, nie po morzu falującym. Potrzeba nam łódki, dłubanki, czy cokolwiek, możemy ewentualnie zrobić tratwę, lub wykorzystać połamane drzewo.
Widać było zaiste jego zafrasowanie.
Karen zerknęła na niego. Wyglądał na lekko rozkojarzonego? Hmm… Zaraz jednak odwrócił jej uwagę pytaniem. Ano fakt. Jak oni mieli się tam dostać? Pisarka zaczęła się rozglądać, jakby szukając odpowiedzi. Co więcej, nawet jeśli ją dostaną to skąd wiadomo, czy Augustyn akurat nie zrobił sobie przechadzki do lasu? Kurczę. Teraz, kiedy o tym pomyślała, to będzie trochę problematycznie. No nie pływała najlepiej, a taki dystans to już w ogóle nie na jej siły. Zaczęła się więc zastanawiać
- Może… Może znajdziemy coś tu wśród drzew co się przyda? Ewentualnie pozostanie nam czekać trochę i liczyć, że wyjdzie z chatki się przewietrzyć na mostek… - wtedy będą mogli machać do niego oszalale. Tak, to zawsze był stabilny plan ‘B’. Karen mruczała cicho zastanawiając się dalej. Była bez serca? Nie, po prostu nie mogła zdecydować jak zareagować, więc w tym momencie odłożyła tę sprawę na bok. Czekała na olśnienie, to było dobre określenie dla sytuacji… Tak. I to w dwóch kwestiach… Terry’ego i tego jak tam się dostać na te dłonie! Zaczęła nawet dreptać, rozglądając się.
- Mamy dwa proste rozwiązania oraz jedno skomplikowane - wyjaśnił mówiąc wolno, tak jakby analizował sytuację starając się na niej skupić. Biorąc pod uwagę postawę Karen, chyba jednak coś nie zagrało, jak przypuszczał. Skiepściło się, ona zaś teraz daje mu poprzez zmianę tematu wyraźnie informację, żeby przestał ją dręczyć swoimi wyznaniami. Kiedy naprawdę on jej nie chciał dręczyć, po prostu powiedział szczerze co myśli, ale faktycznie, niektórym mogło to sprawić przykrość. Karen była dobrą osobą i pewnie nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, żeby sobie nie roił czegoś. Postanowił się skupić na kwestii Augusto, żeby nie męczyć jej dalej, przynajmniej w tej chwili. Potrzebował także sam się uspokoić, choć było to pewnikiem średnio szansowne. - Po pierwsze, możemy wrócić do grupy. Ktoś pewnie z naszych będzie lepiej pływał, zaś dla dobrego pływaka to niewielki dystans. Po wtóre, możemy wykorzystać bodaj pomysł Moniki, układając napis z kokosów czy kamieni, który tamten spostrzeże. Po kolejne, możemy poszukać pnia drzewa raz wykorzystać go, choć to lekko ryzykowne, jeśli są tam jakieś dodatkowe prądy, albo zrobić tratwę. Możemy ścinać drzewa, istnieją liany, więc obyłoby się bez problemów. Jednak chyba najłatwiejsza sprawa to spytać grupy, czy ktoś potrafi dobrze pływać - zaproponował próbując się skupić na praktycznej stronie całej sytuacji oraz usiłując rozwiązać problem, który powstał na ich wycieczce plażą.
Karen zatrzymała się w swym krążeniu. Jako iż nie było widać żadnych innych śladów bytności ludzkiej niż ich dwojga, zakładała więc, że Augustyn siedział w tej chatce tam. Przydałby się jakiś megafon… Albo taki dzwonek elektryczny zawieszony na której palmie na brzegu. O tak. To by było przydatne. Z domofonem… Bo przecież po co mieszkać normalnie na brzegu, walnijmy sobie chatę na wielkiej skale na wodzie! Genialne!
Potem wysłuchała propozycji Terry’ego, zacmokała i przechyliła głowę
- Z tym robieniem tratwy, albo ścinaniem drzew to bym się wstrzymała. Bo tak, nie wiemy czy tu możemy któreś ścinać, a po drugie znosiło by, bo wiatr dopychający i pewnie byśmy się zmęczyli strasznie. Hmm… Alexander pływa bardzo dobrze, więc jest opcja byśmy się do niego z tym przeszli. Ale wiesz co? Tak sobie myślę, jak on dziś jeszcze stamtąd nie schodził, to może w końcu się pojawi? Może posiedzimy tu chwilę i poczekamy, a jak nie będzie znaków życia to faktycznie zostawimy wiadomość na piasku i się cofniemy. Hmm? - zaproponowała mu i podparła biodra rękami. Będą sobie mogli posiedzieć, porozmawiać. A może Augustyn wylezie z nory…
- Dobrze - uśmiechnął się do niej - może wyjdzie - rzeczywiście była na to szansa, ponieważ chyba nawet największy odludek przy tak malutkiej chatce od czasu do czasu wychodził spojrzeć na ląd lub morze. Oczywiście, siedzieliby po prostu i rozmawiali… NIE, nie po prostu, to nie byłoby rozmawianie ot takie sobie, nie po tym, co wyznał jej przed chwilą. - Posiedźmy trochę, jeśli zaś rzeczywiście się nie pojawi, napiszemy coś kokosami, lub pójdziemy poprosić Alexandra, skoro wiesz, że jest doskonałym pływakiem. Oczywiście tratwa czy dłubanka byłaby ostatecznością wymagającą długiego nakładu pracy. Wymieniłem jedynie teoretyczną możliwość. Proszę - wskazał ładny kawałek jasnożółtego piasku, pewnie niczym nie różniącego się od innych, jednak jemu wydał się jakiś specjalny. - Siądźmy oraz poczekajmy - wskazał miejsce.
Karen przytaknęła mu, po czym usiadła na wskazanym przez Terry’ego kawałku piasku, który był wyjątkowy głównie dlatego, że to właśnie on go wybrał jako bardziej specjalny, niż pozostałe. Pisarka usiadła na nim wygodnie. Skrzyżowała nogi w łydkach i przechyliła się, opierając rękami po jednej i drugiej stronie. Po co? Dla wygody oczywiście. Zerknęła na niego, czy też ma zamiar usiąść. Tak, usiadł zaraz obok, blisko, ale nie tak blisko, żeby jej dotykać swoim ciałem. Skoro mieli teraz czas, żeby porozmawiać, znów zaczęła się zastanawiać
- Tá mé mothúcháin ar do shon. - odpowiedziała mu. Wiedziała, że raczej jej nie zrozumie. Nie spodziewała się bowiem, że Terry mówił po irlandzku, ale właśnie oznajmiła mu, że nie jest jej obojętny i można było to usłyszeć w tonie, o ile Terry słuchał. Przyglądała się jednak chatce, nie jemu, bo patrzenie teraz wprost na niego było dla niej raczej dość zawstydzające. Nawet jak na nią. Przełykała ślinę, trochę zdenerwowana.
Zamyślił się, po prostu zamyślił. Nie miał specjalnie wesołego nastroju, chociaż starał się mocno trzymać. Do jego jaźni, jak przez mgłę docierały jej słowa, wyrazy, dźwięki, których znaczenia nie rozumiał. Nie znał tego języka, och wiedział, że jest Irlandką, więc pewnie był to celtycki, albo dokładniej język z tej grupy, arcytrudna mowa pamiętająca dzieje wędrówek ludów. Już chciał odpowiedzieć, że nie rozumie, że nie wie oraz czy może powtórzyć po angielsku, ewentualnie niemiecku. Skoro bowiem przebywała jakiś czas w Hamburgu mogła znać mowę Goethego. On zaś władał tym językiem niemal jak angielskim. Trudno byłoby tubylcowi wziąć go za obcokrajowca, szczególnie, iż praktycznie każdy land miał swoje odmiany oraz regionalizmy. Już chciał prosić… jednak nie poprosił... Jej głos, jej ton, choć wydawało się odległy przebił się przez barierę zamyślenia i musnął go swoim dziwnie pięknym dotykiem. Miał wewnątrz siebie napięcie wyczuwalne, choć skrywane, miał także emocje, nerwy, uczucie, szczerość oraz coś sprawiającego, iż wyczuwał, albo raczej wiedział, że to było naprawdę wyjątkowo bardzo ważne. Zagadka sfinksa, tajemnica, którą absolutnie musi pojąć, albo nawet nie tyle pojąć, co usłyszeć sercem.
- Bardzo, naprawdę bardzo - te bezgłośne niemal słowa wymknęły się jakoś same, odruchowe, popychane przez geniusa locci tej plaży, tego miejsca, tej chwili… jego dłoń przesunęła się pięć centymetrów delikatnie dotykając jej opartych o piasek palców i tak znieruchomiały.
- Powiesz mi kiedyś, co znaczą te słowa… ? - zapytał powoli, niegłośno oraz już nie ponuro, ani smutno, ani analitycznie, tylko po prostu tak bardzo zwyczajnie radośnie.
Karen zerknęła na jego dłoń przy swych palcach. Rude loki zaszeleściły o materiał koszuli. Zaraz jednak zerknęła w górę i zawiesiła spojrzenie na twarzy Terry’ego. W sumie nie było tam nic wielkiego prawda Karen? Możesz mu powiedzieć. No dalej. Przyglądała mu się jednak i widać było po jej minie, że poważnie to rozważa. Wyprostowała się i uniosła palce, którymi podrażniła teraz jego dłoń. Kącik jej ust uniósł się lekko
- Zdecyduj się Terry… To chcesz wiedzieć, gdzie bym chciała, żebyś mnie pocałował, czy co znaczyły te słowa. Bo teraz to byś już musiał wygrać dwa razy… - oznajmiła mu taktycznie. Odpowiedź była jednak w jej spojrzeniu, a gościł tam ten błysk w stali jej tęczówek i wyzwanie i ciepło.
- Wygram dziesięć i sto… znaczy sto tysięcy razy - powiedział już pełen uśmiechu. Ojejku, ta dziewczyna doprowadzała go do palpitacji serca oraz umysłu. Może dlatego, że tak bardzo mu na niej zależało. No bo logiczne, gdyby go nie obchodziła, czy drżałby, co odpowie na jego wyznanie? Terry faktycznie był logiczny, ale teraz chyba logika nie mogła mu wiele pomóc. Jego usta ruszały się lekko, jakby już zbierał się do odpowiedzi, ale zmieniał zdanie, choć to nie była prawda, lecz jednak tak wyglądało. Jego wargi wreszcie odzyskały kształt leciutkiego uśmiechu odpowiedzi na wyzwanie. Ojojoj, nie będzie się z tą panną nudził, och nie będzie. Tego pewien był na tysiąc procent.
- Może zacznijmy od pocałunku. Powiesz mi, czy mam się sam domyśleć i po kolei sprawdzać? - podjął jej cudowną, ale jednocześnie pełną wzajemnych wyzwań grę. A co, jakby nie było, taka dziewczyna była warta wszelkiego ryzyka. Wydawała właśnie się pełna jakiegoś szelmowskiego, jednocześnie niesamowicie pociągającego wdzięku. Zresztą właściwie tą ostatnią cechę posiadała stale, widoczną dla tych, którzy umieją patrzeć.
Karen obserwowała, jak Terry wyjątkowo pociesznie zawiesił się. A potem jak jasność wróciła do jego umysłu i uśmiechnął się i odpowiedział. Uniosła lekko brwi, kiedy powiedział jej ile razy ma zamiar wygrać. Ohoho, doprawdy?! O zdecydowanie nie pozwoli mu na zgarnianie wszystkich wygranych tak łatwo. Nie. Ona miała w naturze by walczyć do końca
- Powiem ci… Jak wygrasz następny zakład, Terry - przypomniała mu o dość jednak istotnym warunku, który był potrzebny by coś wygrać… No musieli najpierw o to zagrać! I choć odpowiedź na to pytanie była bardzo banalna, to rudowłosa chciała delektować się obserwacją, jak Terry chce poznać tę tajemnicę, a potem, jeśli wygra, jak mu ją podaruje. Uśmiechnęła się uśmiechem, który obiecywał dokładnie to. Że nie będzie z nią łatwo, ale nigdy nie będzie nieuczciwa. Wygrany dostaje to, co wygrał. Karen wsunęła swoje drobne palce między jego i znów zerknęła w stronę chatki na dłoni. Jej serce też tłukło się po klatce piersiowej, jakby chciało wyskoczyć. Kobieta jednak potrafiła nad tym zapanować na tyle, by czerpać przyjemność z tej małej zabawy. Nie była już w końcu młodziuteńka, umiała nad sobą panować, przynajmniej wizualnie, bo w jej oczach była zawsze burza emocji. Wzięła głębszy wdech i odetchnęła cicho
- Umiesz grać w karty, Terry? - zapytała obserwując kamienne dłonie. To pytanie było całkiem zwyczajne, ale na swój sposób kobieta chciała delikatnie rozluźnić napięcie. Lubiła je, ale chciała też, żeby nie budowało się za szybko. Jakby to wyglądało, gdyby skończyli nic nie mówiąc i tylko patrząc na siebie? No zrobiłoby się iskrząco. Ponownie odwróciła głowę, by spojrzeć na Terry’ego.
Miała wyjątkowy dotyk, przynajmniej dla Boytona. Jej kobiece ciało stykało się drobniutką częścią smukłych palców z jego grubszymi, lekko kościstymi palcami. I to było wyjątkowe, trudno wyjaśnić logicznie, ale było...


Potem nagle padło słowo: karty. No to jej się udało go zatkać na zasadzie: eeee, coooo... Chciał powiedzieć jej przed chwilą coś innego, bardziej pasującego do klimatu lekko ironicznej galanterii, maskującej rodzące się słodkie uczucie. Tymczasem karty? Eee, karty… właściwie karty, co ona miała na myśli? Umiała go wybić z przyjętego schematu myślenia. Kiedy sobie już coś wyobrażał, jej słowa zmuszały go do spojrzenia z innej strony. Kompletnie innej, odmiennej od tego, co jeszcze przed chwilką myślał. Stała, a jednocześnie zmienna. „Tyś jest jak ogień” powiedziano kiedyś do Scarlet O'Hary, ale mógłby powiedzieć to także do Karen. Ogień jasny, to ciepły, to niebezpieczny, ale cudownie fastynujący.


Teraz jednak były na stole karty.
- Grałem trochę w wojsku – opowiedział powoli, jakby szukał kontekstu. - Przedtem także. Nie byłem najlepszy, ale jednak trochę… szczególnie Brydż. Znam jeszcze trochę Tysiąca. Grałem jeszcze kiedyś w Oko i Remika, nawet Pokera, ale niespecjalnie pamiętam. U nas w jednostce panował król Brydż. Niektórzy zahaczali nawet o profesjonalizm – przyznał pamiętając dwóch takich, którzy wynajmowali się później, jak do niego dotarło, jako partnerzy brydżowi bogatych, lecz kiepskich graczy. - A dlaczego spytałaś? Chyba nie dysponujemy kartami do gry, ewentualnie ma je Augusto… - zastanowił się zadając dziewczynie pytanie.
Karen uśmiechnęła się, widząc że to co chciała osiągnąć, zostało osiągnięte. Rozproszyła go. Postukała palcami o jego dłoń, zaczepnie
- Jakbyśmy mieli karty, to byś mnie mógł w nie ogrywać - oznajmiła mu
- Grywałam z rodzeństwem, ale nigdy mi nie szło. Za szybko się wkurzałam - powiedziała. No i miał swoje nawiązanie do tematu. Karen zdecydowanie była lekko nieprzewidywalna ze swoimi tokami myślowymi. Uśmiechała się do niego cały czas, aż do momentu jak znów zwróciła wzrok na dłonie w wodzie. W końcu musieli mieć je na oku
- Terry… - powiedziała, a z jej tonu, mężczyzna mógł się domyślić, że było to preludium do pytania
- … wspomniałeś o kłamstwie, że zrobiłeś to raz i pożałowałeś. Co miałeś na myśli? - rudowłosa była ciekawa. Nie zapytała o to po to, by zniszczyć przyjemność sytuacji. Najwyrźaniej po prostu jej się przypomniało. Znów wplotła drobne palce w jego dłoń i zerknęła na niego.
Mogło się wydawać, że się zawahał. Ale tylko momencik, bowiem Terry miał prostą zasadę: w związkach należy być uczciwym. Dotyczyło to również związków ewentualnych, przyszłych, możliwych, teoretycznych, prawdopodobnych etc. Nie miał zwyczaju kłamać, ale takie zwodzenie, niemówienie do osoby, która poruszała tkwiącą w nim strunę czułości, prawdy, nie podawanie tego, o co pyta, byłoby łganiem.
- Miałem szesnaście lat, niecałe co jest ważne w tej opowieści, i trudniłem się rozwożeniem pizzy oraz ogólnie potraw, wytwarzanych przez sympatyczną, włoską restaurację. Gotowałem też czasem, ale głównie był to part-time job związany z dostawami. Fajna praca, choć nie najlepiej płatna, ale za to najeść się szło do syta, poduczyłem się gotować oraz no wiesz, pedałowanie na rowerze kształtuje mięśnie. Któregoś dnia do restauracji wpadł Hank. Nie znałem go dobrze, ot chłopak naszej budy, bodajże ostatnia klasa. Wiesz, taki prawdziwie dorosły typ. Znaliśmy się z widzenia ze szkoły właśnie – westchnął. - Jeśli wynudzę cię, przerwij mi, boć szczerze mówiąc to opowieść raczej o głupocie własnej, niźli zdobycznych laurach, czy karcianych, czy jakichkolwiek – uśmiechnął się do Karen ciesząc się dotykiem jej dłoni. Jak dobrze, że jej nie zabrała. - Hank zamówił pizzę. Kończyłem akurat pracę i Hank zaproponował, że po prostu może mnie zabrać WŁASNYM, bardzo mocno to podkreślił, samochodem z pizzą. Zabawię się trochę, potem zaś sobie pójdę do domu. Jako że, jak wspomniałem, była to końcówka pracy, właściciel restauracji, dobry chłop, Pedro Pizzerini, wyraził zgodę. Haha, przypominam sobie, jak mówił, że z takim nazwiskiem oraz włoskim pochodzeniem musiał po prostu zająć się sprzedażą pizzy. Wiesz, nie byłem specjalnie imprezowy, nie miałem także wielu znajomych, bowiem po szkole odwalałem robotę, potem zaś nauka. Ale kiedy mi zaproponowano… zwyczajnie chciałem zobaczyć, jak to jest. No wiesz, impreza, taniec i dziewczyny nie ubrane w mundurki, bowiem takich wymagano w naszej szkole… Właśnie wtedy zrobił się klops, zaś ja okazałem się asinus asinorum, czyli osłem nad osłami, jakby powiedział swoją uczoną łaciną Alexander. Na imprezie były narkotyki. Hank rozprowadzał. Och, nie brałem tego, taki głupi nie jestem, ale cóż, kilka dzieciaków wylądowało w szpitalu. Wiesz, jak to bywa. Ktoś podrzucił Hankowi lipny towar. Zaproponował mi układ: przyznam się, on zaś mi odwali pewną sumkę. Pomyślałem sobie, że wreszcie wspomogę panią Graham, albo nawet założę własne gniazdo. Nie miałem szesnastki, nic mi nie groziło, podczas gdy Hank byłby traktowany jak dorosły. Układ. Rąsia. Wszystko wspaniale ustalone. Przed sądem przysiągłem, że to ja: znalazłem gdzieś oraz postanowiłem zarobić. Zakład poprawczy dla nieletnich, tego… - zaciął się na chwilę. Widać było, że ciężko mu się mówi o tym, zresztą pewnie każdemu byłoby trudno. Westchnął głęboko oraz machnął dłonią, jakby odpędzając niemiłe myśli. - Hank oczywiście nie zapłacił, ale termin odwołania minął. Wściekałem się niczym pies na uwięzi. Moje wszelkie pisma po prostu nic nie znaczyły. Mieli sprawcę, który się przyznał i nie mieli zamiaru rozpoczynać ponownie śledztwa. Zresztą niby dlaczego. Myślałem, idiota, że skończy się co najwyżej na kuratorze – pokręcił, jakby zastanawiając się, jak mógł być takim kretynem. - Wyciągnęła mnie armia. Wiesz, mieli taki program dla młodocianych: wojsko nauczy cię patriotyzmu oraz uczciwej pracy. Zgłosiłem się czym prędzej, najpierw do wojskowego liceum, potem armii, zaś Hank, no cóż, z tego co wiem został szanowaną w półświatku grubą rybą. Dalej sprzedaje dragi oraz myślę, że nieraz niejeden przez niego ostro zapłakał. Dlaczego? Bowiem kiedyś skłamałem – podsumował niby spokojnie. Jednak Karen mogła dostrzec, że gdzieniegdzie zacinał się na moment, że spojrzenie uciekało mu, że ma bardzo emocjonalny stosunek do tego, co stało się dekadę temu.

 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline