Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-11-2016, 18:23   #113
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 23

Ankhanding’ono

Cywilizacja została sprowadzona do roli NPC.

Nesioi

Młotem w kenkijskiego wiarołomcę!

BITWA O NEKKEKU

Sofia, Królowa Nesjan
kontra
Akkutak, Kerok Nekkeku

190 żołnierzy piechoty
75 łuczników Kenku
30 łuczników Kenku
25 pieszych wojowników Kenku
15 hetajrów

Wojska królowej ruszyły nocą ku Nekkeku, aby ukarać zdrajcę, Keroka. Uderzenie miało być zaskoczeniem dla grodu, a dzięki temu okazać się łatwym zwycięstwem. Sofia jednak nie doceniła Akkutaka, który najwyraźniej spodziewał się ataku. Ledwie armia nesjańska podeszła pod mury, zasypał ja grad płonących strzał. Łucznicy królowej odpowiedzieli, ale nie mieli takiej siły ognia, jak obrońcy grodu.

Przystąpiono więc do szybkiego ataku. Przerąbano drewnianą palisadę, choć kosztowało to życie wielu żołnierzy królowej, którzy bronili toporników przed naporem strzał. Kiedy już udało się zrobić wyrwę, z wieży strażniczej poleciała na wojowników Nesjan gorąca oliwa. Spowodowało to chaos w szeregach, lecz doświadczeni dowódcy królowej w porę opanowali sytuacje. Przełamanie oporu nielicznej piechoty kenkijskiej było już formalnością, a gród stanął w płomieniach – a że był z drewna, palił się wyjątkowo owocnie.

Do ranka pozostało po Nekkeku tylko pogorzelisko. Dowódcy co prawda zakazali palenia miasta, ale wystarczył tylko chwilowy brak dyscypliny, by pożar przyjął takie wymiary, że nie można go było już zgasić. Być może zmartwiło to Sofię, lecz na pewno mierził ją fakt, że nie udało się pochwycić Akkutaka. Ani wielkiej zapłaty, jaką otrzymał od handlarzy Tettaroncheires. Jak donieśli pochwyceni mieszkańcy miasta, ( a zebrano ich łącznie dwie setki, w tym niemal cały dwór Keroka) Akkutak miał dobić targu z jakimiś nieznajomymi, którzy przyobiecali mu pomóc w ucieczce z miasta. Dworzanie zgodnie twierdzili, że do Keroka doszły już wcześniej wieści o fiasku jego interesów z Tettaroncheires i od tego czasu oczekiwał pomsty królowej, przygotowując się solennie.

Następnie okazało się, że Keroka nie było w grodzie już w momencie ataku – prawdopodobnie spanikował, zanim Sofia cokolwiek powzięła. Mimo to nie wziął ze sobą nikogo poza osobistą służąca, żoną i dziećmi. Oraz skarbem od handlarzy niewolników, rzecz jasna. Całą resztę swego otoczenia pozostawił do obrony Nekkeku, stwierdzając, że armia nesjańska jest w rozsypce od czasu klęski kampanii kontynentalnej i łucznicy Kenku bez obaw powinni sobie z nią poradzić. Zaś, gdy Kenku zwyciężą Nesjan, Akkutak zamierzał wrócić do bezpiecznego już grodu.

Tyle wywiedziano się od mieszkańców Nekkeku.

Stan końcowy:

150 żołnierzy piechoty
Armia została rozbita
30 łuczników Kenku
10 hetajrów


Uciekinierzy z płonącej Republiki

Niedługo po pamiętnej rozprawie ze zdradzieckim Kerokiem do ziem borejskich dotarli pierwsi repatrianci z upadłej Republiki Altenis. Licznie przybyłych patrycjuszy powitano gromkimi wiwatami, wielu bowiem pochodziło ze znanych i cenionych rodów nesjańskich, które opiewały legendy i opowieści o herosach. Wydarzenie to, w świadomości powszechnej, stało się symbolem ponownego zjednoczenia Republiki i Monarchii, mimo raczej niewielkiej ilości przybyłych i ich skąpej sytuacji materialnej. Okazało się bowiem, że Republika w ostatnich swych latach przeżywała swego rodzaju zapaść gospodarczą i zyski dało się uzyskać właściwie tylko w wyniku handlu żywym towarem z Tettaroncheires.

I ten proceder właśnie kładł się cieniem na chwałę rodów przybyłych. Duża część z nich i niemal wszyscy nobilitowani za Idrysa swoją fortunę oparli na handlem pobratymcami z chciwymi czterorękimi. Co więcej – nie uważali oni tego za nic złego, niektórzy wręcz szczycili się tym, umieszczając w swych symbolach rodowych, malowanych na tarczach, pęta.

Można się było spodziewać, że fakt ten wpłynie na wzajemne stosunki na linii plebejusze-patrycjusze. Biedni często czuli niechęć do tych, którzy nie tak dawno budowali fortuny na nieszczęściu ich rodzin, a bogaci jawnie gardzili plebsem. Tendencja ta mniejsza była wśród rodzimych notabli, lecz i oni zaczęli przyjmować część cech nowoprzybyłych. Wpłynęła na to fascynacja borejczyków kulturą stanu patrycjalnego, jaka wytworzyła się na ziemiach Idrysa, a także ich licznymi prawami względem władzy, nie wyłączając z tego przejęcia korony.

W świetle zaś nowych praw, które Sofia nadała wraz z przybyciem przyjezdnych, korona królewska stała się elekcyjna. Rozbudziło to nadzieję ogromnych i bogatych rodów, a niekiedy po cichu mówiło się wręcz, że im szybciej śmierć przyjdzie na Sofię, tym lepiej. Niemniej głośno nikt takich nadziei nie formułował, a nie licząc niezadowolenia ludu, wielkich szkód imigracja nie przyniosła. Szczególnie w porównaniu z zaletami.

Miasto Hypattesa splądrowane

Przybysze przynieśli ze sobą też tak pożądane współcześnie wieści z frontu – wojska jaszczurcze weszły do niemal pustej Hypattei i dokonały podobnego barbarzyństwa jak w Altenis. Od tej chwili jaszczury panowały już nad całą wyspą, a więc musiało to oznaczać niechybnie skierowanie się ich ekspansji w jeden z dwóch kierunków – na wschód lub na zachód.

Na nieszczęście Sofii, jej ziemie położone były o wiele bliżej Altenis niż brzegi tenokinryjskie, więc to na jej barki spadła odpowiedzialność za przygotowanie defensywy. Informacje pozyskane od repatriantów nie napawały jednak optymizmem – jaszczury miały być w posiadaniu potężnej magii i w pogardzie mieć śmierć, uważając ją za zaszczyt dla swojej smoczej bogini.

Sofia wiedziała, że przed nią być może najtrudniejsza rzecz, z jaką przyjdzie się jej zmierzyć.

Scysja o zakonników

A jeszcze pozostawała niedokończona sprawa zakonników. Horimtulai trwali w swoim miejskim szpitalu, gotowi do jego obrony. Królowa natomiast próbowała podburzyć przeciw nim lud. Mimo to trwał pat. Co gorsza, przybysze z Altenis raz dwa zrujnowali cały propagandowy wysiłek królowej. Patrycjusze jasno opowiedzieli się za stanowiskiem królowej i wyrażali pogardę wobec „bratających się z plebsem wojowników”. Stanowisko to odebrano jako jasną deklarację stron: patrycjusze i królowa kontra horimtulai i lud. Na dodatek co aktywniejsi przedstawiciele patrycjatu starali się to przekonanie w ludzie podtrzymać, jawnie lżąc go w przemówieniach publicznych.

Dało to szybki efekt. Wokół szpitala zebrała się spora grupa mieszczan i chłopów, uzbrojonych w topory, widły, grabie. Wszyscy oni służyli w obronie szpitala w zamian za schronienie i pożywienie, jakie dostarczali im mnisi, a także za opiekę medyczną. W końcu wiele z rodzin, mających osobę chorą, zdecydowało się stanąć w obronie mnichów w zamian za ozdrowienie ojca, matki czy dziecka.

Tłum wokół szpitala rósł, patrycjusze tupali ze zniecierpliwieniem, a rozstawione w ukryciu katapulty zaczęły butwieć. Niemniej pat trwał i nic nie wskazywało, aby stan ten miał się zmienić.

Powrót żeglarzy

Wysłani na północny wschód żeglarze wrócili, przynosząć królowej wieści, jakich się chyba nie spodziewała.

Po pierwsze, odnaleziono na drodze morskiej do Tettaroncheires wyspę i to, co szczególnie ciekawe, zamieszkałą. Nie przez byle kogo, dodajmy, lecz przez liczną populację nesjańską. Próbując dowiedzieć się szczegółów, żeglarze wypytali mieszkańców o ich obecność. Ci zaś odrzekli, archaicznie akcentując, że są potomkami załogi galery, jaka przed wielu laty zabłądziła na morzu i rozbiła się u brzegu wyspy.

Było ich około pięćdziesięcioro. Z opowieści najstarszych wynikało, że od rozbicia statku minęły cztery pokolenia, a populacji udało się rozrosnąć. Żeglarze z przerażeniem zrozumieli jednak, jakim kosztem. Większa część miejscowych była w jakiś sposób zdeformowana – najczęściej mieli jeden oczodół, w którym zbiegały się gałki oczne, albo niefunkcjonalne kończyny. Dowiedzieli się, że jest to przypadłość ogólna, a większość narodzonych dzieci umiera niedługo po przyjściu na świat. Niemniej mieszkańcom nie wydało się to ani dziwne, ani gorszące. Przeciwnie, była to oznaka dumy.

Stara kobieta, pozbawiona nóg, która sprawiała wrażenie piastunki tej społeczności, opowiedziała, że ich niezwykłość jest efektem łaski Tiglitati. Na kolejne pytania odmówiła odpowiedzi i zachęciła zwiadowców, do skorzystania z usług lokalnych prostytutek. Zmęczenie podróżą matrosi w większości chętnie odpowiedzieli na jej prośbę. Ledwie jednak skończyli, staruszka nakazała im natychmiast opuścić wyspę.

Zanim to uczynili (bo miejscowi zaczęli się robić nerwowi), spostrzegli jeszcze, że centralnym punktem zabudowań jest niepozorna jaskinia, wokół której rozstawione ołtarze, a której pilnowała absurdalna ilość strażników.

Jaskinia Tiglitati


Drugi zwiad przyniósł mniej rewelacyjne wieści. Im jednak powszechnie uwierzono, w przeciwieństwie do zwiadu pierwszego, którego członków posądzono o wypijanie zbyt dużych ilości wina palmowego. Zwiad drugi przyniósł wieści o wielkiej wyspie położonej na północy, może większej nawet niż Altenis, którą przemierza jeszcze potężniejsza rzeka z licznymi odnogami i wolnym nurtem. Zdaniem zwiadowców, rzeka bywała tak szeroko, że z jednego końca nie można dostrzec drugiego. Po krótkim pobycie tamże, zwiadowcy wrócili, by donieść królowej.

Drugi zwiad, choć być może nieco przesadzony w relacji, był zapewne prawdziwy, zaś w wypadku pierwszego, Sofia musiała poważnie się zastanowić, czy relacja żeglarzy jest prawdziwa, czy jednak faktycznie należy wstrzymać dostawy wina dla floty.

Cudowne wody krain Kenku

Chcąc odpocząć od zawieruchy miejskiej, a także mając na względzie dobra swego zagrożonego dziecka, królowa popłynęła do ziem Kenku, by w tamtejszych cudownych wodach, spróbować doznać uleczenia swego dziedzica. Królowa wykąpała się zgodnie z zaleceniami lokalnych szczepów kenkijkich (pomijając tylko obecność czarownicy w kąpieli) i wróciła do Boreios bardzo zrelaksowana, jakby odmłodniała.

Jakież było jej zdziwienie, gdy w kolejnych tygodniach pojawiła się wokół jej ud opryszczka, a w kilka dni potem z dróg rodnych popłynęła krew. Nadworny medyk nie miał wątpliwości – królowa poroniła. Nadto nabawiła się chyba jakiejś dziwacznej choroby, bo opryszczce towarzyszyć zaczęła gorączka. Sprowadzono wielu znanych medyków, żaden jednak nie potrafił określić choroby. Jedyne to ustalono, to jej nazwę – gremium medyczne zgodnie orzekło, że będzie to od dziś choroba kenkijska.

Nowa technologia


Murarstwo


Tai’atalai

Niewolnicy zza gór i lasów

Yanikain wreszcie mógł odpocząć. Na jego ziemiach nie było już ani komulai, ani azagai, ani Nahakai, ani żadnych innych niepożądanych –ai. Pozostali tylko Tai’atalai i to ci właściwi, prawowierni, ponieważ gekatzai również zostali wybici w pień i poszli w bramy królestw nahaków razem ze śmiercią swego mentora, najgorszego z demonów, Przeora. Trudno było uwierzyć, ale skoro pokonano azagai, w kraju czterorękich nastała nowa epoka. Epoka pokoju.

A któż ten pokój zbudował? Któż był jego architektem? Czyj talt uniesiony zmiażdżył wrogów, obrócił ich w perzynę? Jego – Yanikaina, Pana Panów i Króla Królów. Och tak, pomyślał Yanikain, moja chwała jest wielka.

Rozmyślał tak, przechodząc na placu targowym Quetz-hoi-atalai, gdzie wybrał się, by pooglądać osobliwe okazy, jakie handlarze niewolników przywieźli ze swych dalekich wypraw do nowych, niezbadanych i egzotycznych krain południa.

A przywieźli wiele. Cały plac jaśniał barwami tęczy z powodu dzikich ptaków, kolorowych owoców i biżuterii, wytworzonej w tych rejonach. Handlarze jak widać nie tylko postanowili łapać napotkanych przedstawicieli dzikich ludów, ale również ograbiać ich z majątków. Bogacze z Siedliszcza rozkochali się w tych wszystkich cudach a i na taiotlanim robiły one wrażenie, choć majestat boski nie pozwalał mu tego okazać.

Nowi niewolnicy byli niesamowicie różnorodni – byli wśród nich ludzie, jakich widziano na północnych stepach, lecz fantazyjniej ubrani i czarnoskórzy, byli półludzie, półkonie stojący z poważnymi minami, jakby gotowi do ataku. Byli też tacy, którzy swych wyglądem budzili skojarzenia i z gadami, i z ludźmi, w istocie zaś nie wydawali się ani jednym, ani drugim. Istot spotkanych było bez liku i z trudem dałoby się je spisać, a co dopiero zapamiętać. Nikt się jednak tym nie martwił – dziś imperium od wielu wieków otrzymało od Przodków pokój i w pełni zamierzało go wykorzystać.

Uwagę taiotlaniego zwróciła szczególnie jedna rzeźba. A właściwie nie rzeźba, bo gdy się doń zbliżył, owa złota istota, wzdrygnęła się i łypnęła na niego wzrokiem.


Co ciekawe, żywy posąg miał cztery pary rąk i fizycznie był dosyć zbliżony do Tai’atalati. To tylko rozbudziło ciekawość króla świata. Taiotlani dopytał tych, którzy byli jego właścicielami o to, skąd wzięli takiego cudaka. Ci zaś wydali się zmieszani tym pytaniem, a może tylko autorytetem Yanikaina, i do tego stopnia oniemieli, że nie byli w stanie dokładnie powiedzieć, skąd mają złotego atala. Z ich nieskładnej historii wynikało, że znaleźli go osamotnionego w puszczy i pochwycili go, tracąc przy okazji współpracownika.

W trakcie ich opowieści stwór bacznie obserwował taiotlaniego. Po pewnym czasie zaczęło to go irytować, bo w końcu kim był ten dzikus, by tak spoglądać na jego majestat. Władca również spojrzał mu w oczy. Było w nich coś niesamowitego, biła zeń inteligencja, jakby nuta wyższości, nawet wobec niego. Niemniej posąg milczał, a może nie potrafił mówić? Yanikain czuł jednak, że coś z tym stworzeniem jest nie w porządku, że jakoś wyróżnia się z tego tłumu barbarzyńców, jakich dziś zgromadził rynek.

- Biorę! – powiedział gruby przedstawiciel cechu rybackiego, który wyrosnął jak spod ziemi. – Biorę złotego. Co za niego chcecie

Zasadzka udana

Yanikain wiedział, że radość Quetz-hoi-atalai jest efemeryczna. Wiedział, że zburzyć ją może powrót azagai i choć ulica w to nie wierzyła, on, najświatlejszy umysł świata wiedział, że portal do krainy azagai wciąż jest otwarty i choć wykopany pod nim dół, wystrugano z drewna kolce i zrobiono wszystko, by jakkolwiek zabezpieczyć się przed powrotem tych diabłów, niepewność pozostawała.

Od czasu, gdy pokonano azagai, Yanikain dzień w dzień przychodził na miejsce portalu, by sprawdzić, czy nie pojawiła się w nim jakaś zmiana, jakiś szczegół, który mogli przeoczyć jego niedoskonali poddani. Wiele razy pomyślał, że to bez sensu, że może prawdziwie pokonał azagai i posłał ich do smoczych bożków, ale zawsze przychodził na to miejsce.

Dopiero, gdy pewnej nocy zauważył, jak portal się jarzy, podskoczył nerwowo. Strażnicy natychmiast go otoczyli i zaczęli organizować ewakuację. Taiotlani jednak czekał. Widział, jak okrąg błyska, syczy i zobaczył wreszcie, jak wychodzą z niego oni – azagai. Uzbrojeni po zęby, głośni i bzewzględnie pewni siebie. Jakież było ich zdziwienie, gdy zrozumieli, że brakuje im gruntu pod nogami. Yanikain wstrzymał ewakuację i patrzył. Patrzył, jak kolejne zaskoczone jaszczury nabijają się na ostre kolce i giną, brocząc swoją czarną jak smoła krwią. Yanikain znowu usiadł. I zaśmiał się.

Wielka szkoła teologiczna

Całość wydarzeń ostatnich lat i niebanalna rola taiotlaniego, jaką w nich odegrał, nie mogły nie odbić swego piętna na kulturze. Jednak nawet Pana Świata zaskoczyła skala uwielbienia, jaką żywił wobec niego lud.

Powstające spontaniczne kapliczki Yanikaina, przerabianie lokalnych świątyń na świątynie aktualnego taiotlaniego, niewielkie medaliki z prymitywnym wizerunkiem władcy, które chronić miały wiernych poddanych przed suchotami i kiłą. A wreszcie najbardziej doniosła ze zmian – nowa szkoła teologiczna.

Część kapłanów ze środowisk bliskich taiotalniemu, z dobrowolnych składek swoich i możnych przedstawicieli cechów, wybudowała w Kutekirimie Szkołę Kapłańską pod Taltem Yanikaina. Sam imiennik zaszczycił kapłanów swoją obecnością na pierwszej z nauk. Szkoła na celu miała, jak zapewniali kapłani, kompleksowe kształcenie teologiczne kandydatów do stanu kapłańskiego, aby każdy, kto nosi szaty kapłańskie, był ich godzien i aby sławił pod niebiosa święte imię taiotlaniego Yanikaina.

Władca nie miał nic przeciwko – normalna oznaka uwielbienia ludu, której się nie dziwił, miał bowiem za co być wielbiony. Dopiero po pierwszym cyklu księżyca od rozpoczęcia nauki, doszły do uszu króla podejrzane wieści. Jak donieśli pałacowi anonimowi informatorzy, na naukach w szkole miały zacząć pojawiać się dziwne treści, uderzające w dobry wizerunek taiotlaniego.

Podobno obok klasycznej teologii opartej na kulcie Przodków i całkowicie ortodoksyjnej, miały się pojawić się zupełnie nowe nurty myślenia wśród najwybitniejszych tamtejszych umysłów. Nurty te mieściły się na granicy heterodoksji i mistycyzmu, a spośród nich największe znaczenie zyskały dwa: szkoła jedynego boga Yanikaina i szkoła recepcji myśli gekatzajskiej.

Pierwsza z nich całkowicie odrzucała ideę Przodków, sugerując, że to panujący taioltani jest bogiem „wyłącznym i wystarczającym”, natomiast Przodkowie są jedynie jego sługami, duchami opiekuńczymi.

Znacznie większe kontrowersje musiała wzbudzić druga ze szkół. Kilku kapłanów doszło bowiem do wniosku, że horimtulai wypaczyli nauki Kat’zai, które w swych założeniach były wyjątkowo dobre i dla ducha pomocne. Podjęli więc próbę adaptacji niektórych twierdzeń z pism Kat’zai do aktualnie obowiązujących dogmatów religijnych, a nawet jeden z nich posunął się do stwierdzenia, że duch Kat’zai odżył w ciele naszego taiotlaniego.

Dopóty dywagacje te nie opuszczały murów szkoły, nic złego raczej dziać się nie mogło. Rzecz w tym, że anonimowi informatorzy donieśli, jakoby nauczyciele ze Szkoły mieli głosić swe tezy na ulicach, wzbudzając mieszane uczucia pośród ludu i nawołując do niszczenia kapliczek bogów innych niż jedyny i najwyższy Yanikain.

Taiotlani studiował historię swego ludu. I jeśli tylko ją zrozumiał, wyciągnie zapewne właściwe do sytuacji wnioski.

Skandal na dworze

Nim zdążył się tym zająć, dworem wstrząsnął skandal. Jakby pokój, tak krótkotrwały, komuś przeszkadzał. Okazało się bowiem, że zmarła pierwsza żona syna taiotlaniego, Ramituka Następca i faworyt rady teologicznej miał być kompletnie zaskoczony tym faktem, sugerując, że jego żona zawsze była okazem zdrowia. A że zmarła w ciąży, Ramituk nakazał zbadać tę sprawę i dokonać sekcji zwłok żony.

To właśnie wyniki sekcji wstrząsnęły dworem. Okazało się, że otruto ja tą samą trucizną, co zmarłego kilka lat temu kapłana. Ponadto podano ją również w ten sam sposób. Naraz zaczęły się plotki, pomówienia, kalumnie. Wydawało się jednak, że sprawa przycichnie z czasem. Bardzo się mylono.

W kilka dni po sekcji, Ramituk podczas uczty oskarżył publicznie swego rodzonego brata, Bahitalta, o zatrucie jego żony. Bahitalt oczywiście wyparł się wszystkiego, twierdząc, że nie miał powodu, by tego dokonać, ale Ramituk był nieugięty. Rzucił się na brata z nożem w ręku i dopiero straż obu rozdzieliła.

Sprawa przybrała poważny obrót, gdy zginął pierworodny syn Ramituka – również w ten sam sposób. Wtedy to Ramituk nie wytrzymał i rozdarłszy szaty przed ojcem, zażądał podania mu na tacy głowy Bahitalta. Bo jeśli jej nie dostanie, sam ją zdobędzie.

A już było na ziemiach Yanikaina tak pięknie…

Ulliari

Turruskas ściskał kurczowo w dłoni niepozorną fiolkę z zatyczką w kształcie smoka, z którą Starzec pojawił przed świtaniem w jego namiocie. Rzucił ją z impetem w zaspanego księcia, krzycząc „przesyłka na zamówienie, śmieciu!”, po czym zniknął ponownie w odmętach korytarza czasoprzestrzennego. Turruskas, choć oburzony tym sposobem dostarczenia, zrealizował swój cel. Zyskał truciznę, która pozwoli mu ostatecznie zamknąć sprawę brata-uzurpatora.

A jednak książę miał wątpliwości. Jego ręka drżała. Aby zdobyć władzę, miał spowodować śmierć na taką skalę, jakiej państwo Ulliarich nie znało od upadku najpiękniejszego miasta Północy. Miał z pomocą dostarczonej trucizny pozbyć się całej populacji Vene, by wreszcie objąć niepodzielną władzę. Władzę, która była tak blisko i tak daleko zarazem…

- Fortidgur! – zakrzyknął nagle.

- [i]Książę? – zapytał niewysoki staruszek w służebnym stroju, który pojawił się w wejściu.

- Otrzymałem przesyłkę. Czas ją wykorzystać.

Usłyszał z tyłu, jak starzec jęknął cicho.

- Panie, wybacz, ale czy to konieczne? Niedługo i tak poddadzą miasto, brak im pożywienia i lud się burzy…

- Milcz! – Turruskas wrócił do swego dawnego, rozkazującego tonu. – Milcz i wykonuj rozkazy, jak cię nauczył mój ojciec. Winien jesteś mi absolutne posłuszeństwo ze względu na jego imię. Chyba chcesz, aby w kraju Ulliarich ponownie zapanował pokój?

- Ale, panie…

- Milcz! – krzyknął jeszcze głośniej i odwrócił się. – W tej fiolce tkwi przyszłość naszego ludu i jeśli nie ty jej użyjesz, zrobi to ktoś inny. Choćby ja sam, osobiście. Ale wtedy, gdy już wrócę, ty pójdziesz na szafot. Pojąłeś, staruchu?

Milczenie było oczywistym potwierdzeniem. Turruskas, znacznie pewniejszy na zewnątrz niż wewnątrz, sprawiał wrażenie nieugiętego, które nie po raz pierwszy poruszyło Fortidgura. Przecież właśnie ze względu na tę siłę, przyłączył się do niego, a nie do Lommirtura, najstarszego z archonckich dzieci.

- Idź, Fortidgurze – wrócił do swego obłudnego, przyjacielskiego tonu. – Idź i uczyń Ulliarich wielkimi ponownie.

***

Tydzień wystarczył, by ostatki armii Vene otwarły swe bramy przed Turruskasem, Strażnicy wywiesili białą flagę, a trąby zakomunikowały o śmierci archonta, który zmarł na skutek zatrucia – podobnie jak trzy czwarte populacji miasta. Nie mając innego wyjścia i chcąc uchronić się przed skutkami złośliwej zarazy, która pojawiła się znikąd, pozostali przy życiu notable powzięli decyzję o kapitulacji. Wojska Turruskasa weszły w glorii przez bramy miejskie i rozpoczęły świętowanie. Świętowanie, które ograniczyło się do wymordowania zwolenników starej władzy.

W dwa dni później, w tempie bezprecedensowym, koronowano nowego archonta – Turruskasa przy aprobacie wojska i Zjazdu Możnych. Archont obiecał żołnierzom majątki zagarnięte zwolennikom Lommirtura, a Zjazdowi specjalne uprawnienia w zakresie sprawowanej władzy. Ile w tych słowach było prawdy, pokazała przyszłość. Jednej obietnicy wszak Turruskas dotrzymał. Ledwie na jego skroni spoczęła szyszkowa korona przodków, ten relikt od tylu pokoleń zdobiący rząd głów wybitnych archontów, Turruskas odesłał ją do siedziby Starca z krótką notką spisaną w języku Ankhanding’ono.

Dziękuję
 
MrKroffin jest offline