Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-10-2016, 19:50   #111
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Tura 22. Drugi Okres Przejściowy

Cytat:
Upadek Arttemos, a wraz z nim Republiki Altenis, był dla Nesjan wydarzeniem niemal tak samo traumatycznym jak utrata posiadłości na Angialos Kalo, matecznika morskiego ludu. Wielu twierdziło jednak, że wydarzenia na wyspie przyćmiły swym okrucieństwem i strasznością wszystko co wydarzyło się na lądzie. Dowodzeni przez Sauroi, wsparci jaszczurzą magią, orkowie dokonali rzezi na niespotykaną dotąd porę. Ze wspaniałego miasta, które stanowiło dumę wyspy nie pozostał kamień na kamieniu, zaś jego mieszkańcy byli jeszcze przez wiele dni torturowani i bestialsko zabijani przez żądnych krwi napastników. Z okolicznych osad, których nie dotknęła jeszcze wojna, niemal natychmiast ruszyły długie kolumny uciekinierów, którzy liczyli na schronienie w Hypattei. Nikt z nich nie wiedział wówczas, że Republika rozpłynęła się niczym zamek z piasku przykryty falami, a jej obywatele pozostali bez żadnej ochrony.

Być może, gdyby wówczas Królowa Sofia nie była przykuta do łoża, ledwo żywa po spotkaniu z Idrysem, udałoby się ocalić większą liczbę Nesjan. Jednak póki władczyni walczyła o życie, żaden z jej doradców nie miał na tyle odwagi, by podjąć zadecydowane kroki. Sytuację tę wykorzystali Tettaroncheirejscy łowcy niewolników, których statki wypełnione po brzegi żywym towarem stale kursowały między Hypatteią i Tenokinrą. Dopiero, gdy Córa Allatu nabrała sił, na Altenis ruszyły okręty z Boreios. Jednak lata konfliktu między dwoma nesjańskimi państwami zrobiły swoje i trzeba było sporych wysiłków dyplomatycznych, by nakłonić szczególnie możne rody do przejścia pod władzę Królowej Sofii. Prawdopodobnie nie udałoby się to, gdyby nie odkryte na Enkomi spore zasoby srebra. Wówczas też podjęto pierwsze kroki ku zreformowaniu nesjańskiego systemu władzy, których pozostawał niezmienny od czasów pierwszych Królów Rybaków. Przybyli bowiem z Altenis możni zaproponowali wprowadzenie monarchii elekcyjnej na co władczyni bez większych zgodziła się.


Fragment z „Historii Starożytnych Nesioi”, rdz. 6: Drugi Okres Przejściowy
Pomieszczenie, w którym rezydował Hetarcha Kalos było nad wyraz skromne, w porównaniu z rangą pełnionego przez Nesjanina urzędu. Na całe wyposażenie gabinetu składał się szeroki stół z dwoma krzesłami, dębowa skrzynia oraz dwa regały pełne dokumentów spisanych na wszystkich dostępnych w Krateii materiałach. Najważniejsze informacje spisywano starym zwyczajem na prostokątnych kawałkach gliny, którą potem bardzo długo suszono. Raporty o mniejszej ważności przynoszono na drewnianych deseczkach, zaś krótkie notatki sporządzano na woskowych tabliczkach, które w każdej chwili dało się zetrzeć. Przed Kalosem leżał właśnie nieduży stosik zapisanych po brzegi brzozowych deszczułek. Hetarcha skrył twarz w dłoniach. Był zmęczony, strasznie zmęczony. Od kiedy Królowa odzyskała nieco sił niemal bez ustanku wypełniał jej rozkazy. Wpierw wraz z kapłanem Harheosem prowadził negocjacje z możnymi z Hypattei, potem kierował ewakuacją ludności z Altenis. W dzień po tym jak powrócił z ostatnim transportem skradziono królewską galerę i tylko dzięki przypadkowi udało się dojść do tego kto dopuścił się przestępstwa.

Jedynym śladem, który posiadał Kalos był trup portowego strażnika. Oględziny ciała niczego nie wykazały, więc Hetarcha z pomocą kapłanów postanowił zajrzeć do wnętrza denata. Jedyne co byli mu w stanie powiedzieć asystujący uczeni i medycy to to, że użyta została jakaś obca im trucizna. Pewnie w tym miejscu śledztwo by się urwało, gdyby nie przechwycona tenokinryjska galera pełna Kenku i Nesjan, boreiskich Nesjan. Sprawą łowców niewolników Królowa zajęła się osobiście, a sam Kalos postanowił skorzystać i zasięgnął języka u pochwyconych Ornitys. Okazało się, że tajemniczą substancją, która zabiła wartownika była to znana wśród nich od stuleci trucizna na bazie cisu. Hetarchowi tyle starczyło by podjąć stosowane środki. Skradziona galera została niedługo potem odnaleziona przez krateiską flotę na północy, gdy ewakuowano na nią uciekinierów z rdzennych ziem Kenku. Wyprawa odwetowa na zdradzieckiego Keroka Nekeku była, więc tylko kwestią czasu. Oliwy do ognia dolał fakt, że Czteroręcy łowcy niewolników sami przyznali się, że handlowali z dziobatym wasalem Sofii. Królowa nie wahała się, więc i dowództwo w wyprawie wojennej powierzyła właśnie Kalosowi.

Mężczyzna szybko przeleciał wzrokiem po raportach od poszczególnych oddziałów. Wszystkie jednostki wojskowe wyglądały na gotowe do ruszenia na Nekeku, a opracowany plan wydawał się być przemyślany. Pozostało udać się do Świątyni, złożyć bogom należne dary i pomodlić się o zwycięstwo.

Cytat:

Tablica I

“Pokój i zrozumienie dla władczyni wolnych nesjan!
My, taiotlani, informujemy dwór w Boreios, że wraz ze śmiercią naszego sojusznika quimsaniego Idrysa i upadkiem jego władztwa wszelkie umowy i zobowiązania poczynione z nadnomorchosem straciły na ważności. Z tejże przyczyny, w swej niezmierzonej mądrości płynącej wprost od Przodków oraz przez wzgląd na pamięć po Hypattesie Biruzatulu, którego Ojciec Nasz, Przenajświętszy Amali’inka nazywał swoim przyjacielem i bratem, dla tych to przyczyn poszukujemy pokojowego kontaktu dyplomatycznego z dworem borejskim, który uważamy za spadkobierców splendoru Biruzatula oraz głosu nesjan przebywających poza Tenokinra-hoi-inka-kai-killą. W swej dobroci puszczamy w niepamięć dawne afronty wobec nas ze strony króla Trygajosa II i proponujemy na płaszczyźnie dyplomatycznej rozwiązywać spory między naszymi poddanymi.

Aby jednak przyjaźń z dawna zasiana mogła się odrodzić należy usunąć ciernie, które zagłuszają kiełkujące pędy pokoju. Dlatego nalegamy, by królowa nesjan pozbyła się horimtulai, zakonu grzeszników i czarnoksiężników, synów Pustki, którzy pod opieką poprzedniego monarchy wpuścili swe jadowite bluszcze w zdrowy pień kratejski. Heretycy owi są krzywoprzysięzcami, bezbożnikami, mordercami niewinnych, trucicielami oraz wywoływaczami demonów, którzy zarówno na lud tai’atalai jak i birukai sprowadzili nie tylko plagę Nahakai ale też atak jaszczurczych azagai, Synów Malaga, którzy pogrążyli Altenis w morzu krwi. Spoczywający teraz na łonach swych przodków król Trygajos w swej zatwardziałości zignorował to zagrożenie, jednak wierzymy, że królowa Sofia, Gwiazda Zachodu błyszcząca jasno nad swoim ludem postąpi mądrze.

Tako rzekł miłujący pokój pogromca demonów, taiotlani na wieki Yanikain.”



Tablica II



“Yanikainowi, taiotlaniemu Tenokinry, synowi sławnego Amali’inki pozdrowienia śle Sofia z rodu Asterias, córka Horosa, Pani na Boreios, Królowa Krateii Nesiaii, Natchniona przez boską Allatu.

Choć ów morski ślimak, Idrys, którego wspominasz budzi we mnie wielki wstręt jestem w stanie zrozumieć, iż ośli upór i krótkowzroczność mego zmarłego małżonka, Trygajosa, wepchnął Cię Panie w sojusz z tym altenijskim oszustem. Teraz jednak czas naprawić dawne błędy i wielce cieszy mnie perspektywa sojuszu z władcą Tettaroncheires. Wpierw jednak zajmijmy się sprawami bieżącymi

Mniemam, iż świadom jesteś tego, iż grupa twych poddanych znajduje się obecnie w mych lochach. Nie mogę odpuścić zniewagi jaką było porwanie moich własnych poddanych, nie jestem wszak Idrysem. Stąd też ci Czteroręcy nie powrócą już do swej ojczyzny i będą musieli zapłacić za swe przewinienia. By jednak okazać swą dobrą wolę zaoferuję Ci Panie inny żywy towar, który powinien Cię zadowolić.

Obecność na mych ziemiach zdradzieckich horimtuali jest niemal równie wstrętna co cuchnące truchło Idrysa. Niczego innego nie pragnę jak pozbycie się ich z mych ziem, a marzeniem moim jest zatańczyć na ich kościach. Jednocześnie nie chcę skąpać mego państwa we krwi. Jeśli więc posiadasz taiotlani jednoznaczy dowód na winy horimtuali dostarcz mi go niezwłoczni, byśmy mogli oboje spać spokojnie”



Tablica III



“Niechaj mądrość Waszych przodków Was wiecznie oświeca!
Co do wspomnianego incydentu to jako boski ojciec i opiekun ludu tai’atalai świadomi jesteśmy odmienności praw i obyczajów między naszymi ludami, jednak nasz majestat musi upomnieć się o dobro poddanych naszych, którą to cechę jak widać podziela także Oświecona Królowa Borejska. Pełni życzliwości i boskiej szczodrości nie upominamy się o statek kupców naszych, a co więcej pragniemy dokonać wymiany, która niczym woda morska oczyści nasze relacje z dawnej naleciałości i zadowoli każdą ze stron. Wiadomo nam bowiem, że kupcy wierzyli iż dokonują uczciwego i legalnego handlu, zatem przykrością by dla nas było porzucić ich daleko od ojczyzny. W zamian za powrót ich do uświęconej ziemi przodków proponujemy tyle samo nesjan przebywających w naszym władztwie, którzy zwolnieni od nas powiększą liczbę birukai wielbiących roztropność swej królowej.

Jako dowód winy przeklętych na wieki heretyków przesyłamy czaszki demonów, które ich piekielny Allqukatzai Kapahuni przywołał przez diabelski portal do Ishku. Także i mężowie nasi sprawujący posłannictwo mogą, przysiągłszy na Nasze Imię, opowiedzieć jak owi gekatzai sprowadzili plagę demonów, którą dopiero my sami zakończyliśmy. Z takiego samego portalu jak nahakajskiego wyszły kolejne demony o jaszczurzej postaci, synowie Malaga, co jest niechybnie znakiem tego, że póki po trzynastokroć przeklęci horimtulai wciąż kalają swoimi stopami ziemię, póty kolejne hordy demonów będą się na niej zjawiać. Także wśród birukai, których liczymy, że Gwiazda Zachodu przyjmie w zamian za naszych poddanych są tacy, którzy potwierdzą jak to hordy demonów napadały na nich i szturmowały miasta, a jak wszystko to ustało gdy tylko zabiliśmy nienawistnego Allqukatzai.

Najdobitniejszym dowodem na nienawiść dla wszystkich prawych ludów świata, jaką żywią bezduszni gekatzai jest to iż ów portal demoniczny powstał właśnie w ich klasztorze, by rozsiewać plagę zła i śmierci. Zaklinamy zatem, troszcząc się o umiłowaną królową Sofię, by nie zwlekała z pozbyciem się owych przeklętników, gdyż chciwość ich jest wielka i powtórzą na Boreios tę samą tragedię, jaką uczynili w Tenokinra-hoi-inka-kai-killi. Za wszelką dobroć i łaskawość zwykli się oni odpłacać w dwójnasób złem i niegodziwością, współpracując z azagai na każdym kroku i słuchając się Kat’zai, opętanego przez arcydemona Malaga, który włada jaszczurami i przed wiekami sprowadził na świat Wielki Mór.

Tako rzekł wielki i nieskazitelny taiotlani Yanikain, niech żyje w szczęściu i zdrowiu!”



Tablica IV



“Sofia, królowa Boreios i dziedziczka Angialos Kalo pozdrowienia śle wielkiemu Yanikainowi!

Propozycja twa panie jest miła mojemu sercu. Czekam więc na twych wysłanników, którzy zaświadczą o zbrodniach horimtulai, a także na Nesioi, którzy potwierdzą te wiadomości i uwiarygodnią je w oczach moich poddanych. Poddanych twych oczywiście wymienię na swoich. Wśród wysłanników twych panie rada byłabym zobaczyć wprawnego medyka, jeśli znajomością swego rzemiosła równają się, lub przewyższają horimtulai. Istnieją bowiem pewne problemy, z którymi moi kapłani nie są w stanie sobie poradzić.

Niech Posedaion zawsze czuwa nad twym okrętem, taiotlani Yanikainie!”



Zbiór listów między władcami Krateii Nesiaii i Tenokinra-hoi-inka-kai-killa


Królowa Sofia po bitwie pod Arttemos

Królowa nerwowo stukała palcami o poręcz krzesła. Już za chwilę miała po raz pierwszy od bitwy pod Arttemos wyjść do swoich poddanych, pokazać im swoje poranione oblicze i obnażyć wszystkie kłamstwa jakimi karmili Nesjan od wielu lat horimtulai. Zdawało jej się, że posiada mocne argumenty, których jej rozsądni poddani powinni wysłuchać. Mimo to reakcja na opłaconych przez nią kaznodziejów nie była najlepsza. Z jej polecenie głosili, iż władczyni zawdzięcza życie interwencji samej Allatu oraz pomocy Thalaii*, zaś mnisi to tchórze, którzy zbiegli z pola bitwy pod Arttemos, sprowadzili śmierć na króla Hypattesa, doprowadzili do pojawienia się Hordy Orkoi oraz buntu wyznawców Megrigene. Jedyne co osiągnięto to jeszcze bardziej napięta nastroje w Krateii. Królowa postanowiła, więc rzucić wszystko na jedną kartę i przeprowadzić proces nad horimtulai, co ułatwiał fakt, że mnisi na jej wezwanie zabarykadowali się we własnej siedzibie.

Pozostawało przekonać własnych poddanych o tym, że horimtulai należy wygnać, lub zabić.

__________________________________________________ ______________

Listy Yanikaina napisane przez Earendila
 

Ostatnio edytowane przez sickboi : 17-02-2017 o 15:05.
sickboi jest offline  
Stary 30-10-2016, 22:58   #112
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Tura 22 - Panowanie Yanikaina

 TENOKINRA-HOI-INKA-KAI-KILLA


Bitwa na Orkowym Polu zamknęła pierwszy okres panowania króla Yanikaina, którego współcześni zwali Wielkim Zwycięzcą. To prawda, była to trzecia znacząca batalia, w której wojska taiotlaniego odniosły przewagę nad wrogiem, uwypuklając zdolności dowódcze władcy, kompetencję oficerów i dyscyplinę armii, ale także jej zmęczenie i zużycie. Wojownicy syna Amali’inki przez wiele godzin potykali się z komulai, którzy rodzą się z maczugą w ręku, zaś gdy w końcu przeważyli nad wrogiem, wódz tai’atalai mimo swej zapalczywości nie śmiał gonić uciekających dalej niż do północnych granic swej domeny.

Taiotlani był wielce dumny ze swoich wiktorii, co możemy stwierdzić po licznych stelach, stawianych w całym królestwie a wymieniających zwycięstwa Yanikaina. Dzięki tym krótkim notkom możemy tez zauważyć, że już za jego panowania dokonała się modernizacja armii związana z dołączeniem oddziałów konnych do regularnego wojska, zapewne wzorując się na najemnych jeźdźcach z północnych stepów. Król jednak nie poprzestał na tym i stworzył stadniny, w których miały być hodowane i szkolone słonie bojowe, które od tej pory miały na sobie jeźdźców, pilnujących by szare olbrzymy pozostawały posłuszne rozkazom.

Na lądach Yanikain odnosił do tej pory zwycięstwa, ale jak zareagował na chaos, który rozpętał się na wyspach Morza Pelajskiego? Wraz z upadkiem Republiki Altenis pojawiła się groźba odcięcia tenokinryjskiego rynku niewolników od dostaw, nie mówiąc już o naturalnym rozwiązaniu sojuszu wskutek śmierci Idrysa. Władca wszystkich atali postanowił odnowić kontakty dyplomatyczne z monarchią borejską. Co prawda solą w oku wciąż pozostawała kwestia goszczenia przez dwór kratejski horimtulai, jednak wygląda na to, że wraz ze wstąpieniem nowej królowej na tron rybaków mnisi także przez elitę nesjańską zaczęli być postrzegani jako zagrożenie, co dawało możliwości do zbliżenia dyplomatycznego między oboma państwami.

Jeśli zaś chodzi o problem z brakiem niewolników, to każdy z nas zna podania o tym, jak nesjańscy tułacze proszą o to, by zakuć ich w kajdany i wywieźć do Tenokinry. Choć te legendy traktowano przez długi czas jako bajki, ostatnio pojawiła się teoria, że uchodźcy z Altenis mogli w istocie udać się w wielkich ilościach do Tenokilli. Być może birukai woleli znaleźć się pod władaniem znanego sobie ludu, niż oddać siebie i swoje dzieci krwiożerczym azagai.


- wykład poświęcony historii Tenokilli.

***

Żeglarz Dolkuk westchnął głośno i upił łyk absyntu, by umilić sobie czekanie. Siedział na zwojach lin, oparty o beczkę z wodą, która dodatkowo chroniła go przed prażącym słońcem. Morze było ciche i spokojne. Dolkuk ze swego miejsca widział, jak skryba, razem z utepem stoi przed trapem i zapisuje ilość oraz stan kolejnych niewolników. Dla takiego doświadczonego marynarza jak on, nie powinno być to niczym nowym. Niejeden raz kapitan dobijał targu z altejskimi możnymi, procedura zawsze była taka sama. Przyprowadzano niewolnika, kapitan przyglądał mu się, patrzył na zęby, krzyczał na handlarza, ten mu odkrzykiwał i gdy obie strony uznały, że to zadowalająca oferta, ściskali sobie dłonie. Nesjanin dostawał worki batatów, kukurydzy i błyszczących kamieni, czy też antałek wódki, zaś po trapie wleczono skutego niewolnika.

Teraz było inaczej. Przed statkiem zebrały się tłumy birukai, z żonami, starcami i dziećmi, tak prące w stronę kapitana i skryby, że część załogi musiała utworzyć kordon odpychający przyszłych niewolników. Nie było tym razem handlary, albo raczej każdy był swoim sprzedawcą, krzycząc i pokazując skóry, kielichy, machając płaszczami i drogimi wazami, licytując się między sobą kto pierwszy będzie mógł się oddać w niewolę. Dla Dolkuka wyglądało to wszystko na jakieś szaleństwo, ale znał jego przyczyny. Potworne demony azagai, przeklęte po tysiąckroć!, urządziły orgię mordów i zniszczenia w ojczyźnie tych biedaków. Nesjanie nie mogli jednak liczyć na opiekę Przodków, ani ochronę walecznego taiotlaniego, oby żył w szczęściu i zdrowiu!, któż się zatem może dziwić, że każde z nich pragnie jak najszybciej opuścić tę przeklętą ziemię. Dolkukowi aż się żal zrobiło tych, których nie uda się już zmieścić na statku. Życzył im w sercu, by następna łajba z łowcami niewolników przybiła do brzegu jeszcze tego dnia, by pozostali także mogli z ulgą założyć kajdany i wielbić Tlakalukai na Świętej Ziemi.

Wiatr zawiał mocniej i zasłużony marynarz powoli powstał, wiedząc, że wkrótce zacznie się i dla niego praca, a jeśli pozwoli sobie na więcej alkoholu to rejs może okazać się nieprzyjemny. Raz jeszcze spojrzał na tłum i wyłowił wzrokiem pewną nesjankę stojącą gdzieś w tłumie i kurczowo ściskającą dziecko. Bobas nieświadom tego, co się wokół dzieje zauważył Dolkuka i uśmiechnął się do niego szeroko. Żeglarz odwzajemnił uśmiech i pomachał brzdącowi. Poprawiając węzły na kotwicy marynarz zastanawiał się, czy nie kupić swojej żonie tego dziecka razem z matką, Hutluke bardzo lubiła dzieci, a niewolnica mogłaby być też mamką dla najmłodszego syna Dolkuka. To jest oczywiście, o ile uda im się zakuć siebie w kajdany.

***


***


Król siedział na swym tronie w namiocie dowodzenia i rozmyślał. Z jednej strony czuł się dumny ze swoich zwycięstw, z drugiej jednak, ostatnie dwie walki pokazały mu, że trafia na godnych siebie przeciwników. Orkowie, którzy nawet osłabieni potrafią walczyć z niezwykłą furią, azagai, którzy swoją heretycką mocą potrafią namieszać w głowach nawet jego wahtepom. W dodatku, jak się teraz taiotlani zastanawiał, czy kiedykolwiek w kraju panował pokój? Nawet za panowania jego boskiego ojca nie można było mówić o spokoju w państwie. Yanikain zaczynał odczuwać znużenie tą kampanią wojenną. Nahakai, komulai, azagai, trupojady, co jeszcze się pojawi, kto kolejny rzuci mu wyzwanie? Ta perspektywa mogłaby być przytłaczająca dla innego wodza, jednak pyszny taiotlani był pewien, że na polu bitwy pozostanie niepokonany.

Co innego jednak zdrada. Paranoiczny kapłan, który rzucił się na Yanikaina wylądował już w morzu poćwiartowany, ale niesmak pozostał. Nawet Ai’ahal, którego król szczerze nienawidził nigdy nie odważył się na taką zagrywkę. Taiotlani liczył, że wraz z pozbyciem się ex-regenta zostaną rozerwane też sieci spisków, oplatające dwór królewski, ale widać, że w tym względzie największy spośród żyjących się pomylił. Syn Amali’inki złapał się za głowę, przeklinając pod nosem to dworskie intryganctwo.

Szkoda, że nie udało się nic wydusić z zamachowca. Zapewne dla kogoś pracował, ale z jego bełkotu dało się tylko ustalić, że prowodyrem pisku miał być ktoś zwany „Starcem”...
 
__________________
"- Panie, jak odróżnić buntowników od naszych?
- Zabijcie wszystkich. Będzie zabawniej." - Taltuk
Earendil jest offline  
Stary 15-11-2016, 18:23   #113
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 23

Ankhanding’ono

Cywilizacja została sprowadzona do roli NPC.

Nesioi

Młotem w kenkijskiego wiarołomcę!

BITWA O NEKKEKU

Sofia, Królowa Nesjan
kontra
Akkutak, Kerok Nekkeku

190 żołnierzy piechoty
75 łuczników Kenku
30 łuczników Kenku
25 pieszych wojowników Kenku
15 hetajrów

Wojska królowej ruszyły nocą ku Nekkeku, aby ukarać zdrajcę, Keroka. Uderzenie miało być zaskoczeniem dla grodu, a dzięki temu okazać się łatwym zwycięstwem. Sofia jednak nie doceniła Akkutaka, który najwyraźniej spodziewał się ataku. Ledwie armia nesjańska podeszła pod mury, zasypał ja grad płonących strzał. Łucznicy królowej odpowiedzieli, ale nie mieli takiej siły ognia, jak obrońcy grodu.

Przystąpiono więc do szybkiego ataku. Przerąbano drewnianą palisadę, choć kosztowało to życie wielu żołnierzy królowej, którzy bronili toporników przed naporem strzał. Kiedy już udało się zrobić wyrwę, z wieży strażniczej poleciała na wojowników Nesjan gorąca oliwa. Spowodowało to chaos w szeregach, lecz doświadczeni dowódcy królowej w porę opanowali sytuacje. Przełamanie oporu nielicznej piechoty kenkijskiej było już formalnością, a gród stanął w płomieniach – a że był z drewna, palił się wyjątkowo owocnie.

Do ranka pozostało po Nekkeku tylko pogorzelisko. Dowódcy co prawda zakazali palenia miasta, ale wystarczył tylko chwilowy brak dyscypliny, by pożar przyjął takie wymiary, że nie można go było już zgasić. Być może zmartwiło to Sofię, lecz na pewno mierził ją fakt, że nie udało się pochwycić Akkutaka. Ani wielkiej zapłaty, jaką otrzymał od handlarzy Tettaroncheires. Jak donieśli pochwyceni mieszkańcy miasta, ( a zebrano ich łącznie dwie setki, w tym niemal cały dwór Keroka) Akkutak miał dobić targu z jakimiś nieznajomymi, którzy przyobiecali mu pomóc w ucieczce z miasta. Dworzanie zgodnie twierdzili, że do Keroka doszły już wcześniej wieści o fiasku jego interesów z Tettaroncheires i od tego czasu oczekiwał pomsty królowej, przygotowując się solennie.

Następnie okazało się, że Keroka nie było w grodzie już w momencie ataku – prawdopodobnie spanikował, zanim Sofia cokolwiek powzięła. Mimo to nie wziął ze sobą nikogo poza osobistą służąca, żoną i dziećmi. Oraz skarbem od handlarzy niewolników, rzecz jasna. Całą resztę swego otoczenia pozostawił do obrony Nekkeku, stwierdzając, że armia nesjańska jest w rozsypce od czasu klęski kampanii kontynentalnej i łucznicy Kenku bez obaw powinni sobie z nią poradzić. Zaś, gdy Kenku zwyciężą Nesjan, Akkutak zamierzał wrócić do bezpiecznego już grodu.

Tyle wywiedziano się od mieszkańców Nekkeku.

Stan końcowy:

150 żołnierzy piechoty
Armia została rozbita
30 łuczników Kenku
10 hetajrów


Uciekinierzy z płonącej Republiki

Niedługo po pamiętnej rozprawie ze zdradzieckim Kerokiem do ziem borejskich dotarli pierwsi repatrianci z upadłej Republiki Altenis. Licznie przybyłych patrycjuszy powitano gromkimi wiwatami, wielu bowiem pochodziło ze znanych i cenionych rodów nesjańskich, które opiewały legendy i opowieści o herosach. Wydarzenie to, w świadomości powszechnej, stało się symbolem ponownego zjednoczenia Republiki i Monarchii, mimo raczej niewielkiej ilości przybyłych i ich skąpej sytuacji materialnej. Okazało się bowiem, że Republika w ostatnich swych latach przeżywała swego rodzaju zapaść gospodarczą i zyski dało się uzyskać właściwie tylko w wyniku handlu żywym towarem z Tettaroncheires.

I ten proceder właśnie kładł się cieniem na chwałę rodów przybyłych. Duża część z nich i niemal wszyscy nobilitowani za Idrysa swoją fortunę oparli na handlem pobratymcami z chciwymi czterorękimi. Co więcej – nie uważali oni tego za nic złego, niektórzy wręcz szczycili się tym, umieszczając w swych symbolach rodowych, malowanych na tarczach, pęta.

Można się było spodziewać, że fakt ten wpłynie na wzajemne stosunki na linii plebejusze-patrycjusze. Biedni często czuli niechęć do tych, którzy nie tak dawno budowali fortuny na nieszczęściu ich rodzin, a bogaci jawnie gardzili plebsem. Tendencja ta mniejsza była wśród rodzimych notabli, lecz i oni zaczęli przyjmować część cech nowoprzybyłych. Wpłynęła na to fascynacja borejczyków kulturą stanu patrycjalnego, jaka wytworzyła się na ziemiach Idrysa, a także ich licznymi prawami względem władzy, nie wyłączając z tego przejęcia korony.

W świetle zaś nowych praw, które Sofia nadała wraz z przybyciem przyjezdnych, korona królewska stała się elekcyjna. Rozbudziło to nadzieję ogromnych i bogatych rodów, a niekiedy po cichu mówiło się wręcz, że im szybciej śmierć przyjdzie na Sofię, tym lepiej. Niemniej głośno nikt takich nadziei nie formułował, a nie licząc niezadowolenia ludu, wielkich szkód imigracja nie przyniosła. Szczególnie w porównaniu z zaletami.

Miasto Hypattesa splądrowane

Przybysze przynieśli ze sobą też tak pożądane współcześnie wieści z frontu – wojska jaszczurcze weszły do niemal pustej Hypattei i dokonały podobnego barbarzyństwa jak w Altenis. Od tej chwili jaszczury panowały już nad całą wyspą, a więc musiało to oznaczać niechybnie skierowanie się ich ekspansji w jeden z dwóch kierunków – na wschód lub na zachód.

Na nieszczęście Sofii, jej ziemie położone były o wiele bliżej Altenis niż brzegi tenokinryjskie, więc to na jej barki spadła odpowiedzialność za przygotowanie defensywy. Informacje pozyskane od repatriantów nie napawały jednak optymizmem – jaszczury miały być w posiadaniu potężnej magii i w pogardzie mieć śmierć, uważając ją za zaszczyt dla swojej smoczej bogini.

Sofia wiedziała, że przed nią być może najtrudniejsza rzecz, z jaką przyjdzie się jej zmierzyć.

Scysja o zakonników

A jeszcze pozostawała niedokończona sprawa zakonników. Horimtulai trwali w swoim miejskim szpitalu, gotowi do jego obrony. Królowa natomiast próbowała podburzyć przeciw nim lud. Mimo to trwał pat. Co gorsza, przybysze z Altenis raz dwa zrujnowali cały propagandowy wysiłek królowej. Patrycjusze jasno opowiedzieli się za stanowiskiem królowej i wyrażali pogardę wobec „bratających się z plebsem wojowników”. Stanowisko to odebrano jako jasną deklarację stron: patrycjusze i królowa kontra horimtulai i lud. Na dodatek co aktywniejsi przedstawiciele patrycjatu starali się to przekonanie w ludzie podtrzymać, jawnie lżąc go w przemówieniach publicznych.

Dało to szybki efekt. Wokół szpitala zebrała się spora grupa mieszczan i chłopów, uzbrojonych w topory, widły, grabie. Wszyscy oni służyli w obronie szpitala w zamian za schronienie i pożywienie, jakie dostarczali im mnisi, a także za opiekę medyczną. W końcu wiele z rodzin, mających osobę chorą, zdecydowało się stanąć w obronie mnichów w zamian za ozdrowienie ojca, matki czy dziecka.

Tłum wokół szpitala rósł, patrycjusze tupali ze zniecierpliwieniem, a rozstawione w ukryciu katapulty zaczęły butwieć. Niemniej pat trwał i nic nie wskazywało, aby stan ten miał się zmienić.

Powrót żeglarzy

Wysłani na północny wschód żeglarze wrócili, przynosząć królowej wieści, jakich się chyba nie spodziewała.

Po pierwsze, odnaleziono na drodze morskiej do Tettaroncheires wyspę i to, co szczególnie ciekawe, zamieszkałą. Nie przez byle kogo, dodajmy, lecz przez liczną populację nesjańską. Próbując dowiedzieć się szczegółów, żeglarze wypytali mieszkańców o ich obecność. Ci zaś odrzekli, archaicznie akcentując, że są potomkami załogi galery, jaka przed wielu laty zabłądziła na morzu i rozbiła się u brzegu wyspy.

Było ich około pięćdziesięcioro. Z opowieści najstarszych wynikało, że od rozbicia statku minęły cztery pokolenia, a populacji udało się rozrosnąć. Żeglarze z przerażeniem zrozumieli jednak, jakim kosztem. Większa część miejscowych była w jakiś sposób zdeformowana – najczęściej mieli jeden oczodół, w którym zbiegały się gałki oczne, albo niefunkcjonalne kończyny. Dowiedzieli się, że jest to przypadłość ogólna, a większość narodzonych dzieci umiera niedługo po przyjściu na świat. Niemniej mieszkańcom nie wydało się to ani dziwne, ani gorszące. Przeciwnie, była to oznaka dumy.

Stara kobieta, pozbawiona nóg, która sprawiała wrażenie piastunki tej społeczności, opowiedziała, że ich niezwykłość jest efektem łaski Tiglitati. Na kolejne pytania odmówiła odpowiedzi i zachęciła zwiadowców, do skorzystania z usług lokalnych prostytutek. Zmęczenie podróżą matrosi w większości chętnie odpowiedzieli na jej prośbę. Ledwie jednak skończyli, staruszka nakazała im natychmiast opuścić wyspę.

Zanim to uczynili (bo miejscowi zaczęli się robić nerwowi), spostrzegli jeszcze, że centralnym punktem zabudowań jest niepozorna jaskinia, wokół której rozstawione ołtarze, a której pilnowała absurdalna ilość strażników.

Jaskinia Tiglitati


Drugi zwiad przyniósł mniej rewelacyjne wieści. Im jednak powszechnie uwierzono, w przeciwieństwie do zwiadu pierwszego, którego członków posądzono o wypijanie zbyt dużych ilości wina palmowego. Zwiad drugi przyniósł wieści o wielkiej wyspie położonej na północy, może większej nawet niż Altenis, którą przemierza jeszcze potężniejsza rzeka z licznymi odnogami i wolnym nurtem. Zdaniem zwiadowców, rzeka bywała tak szeroko, że z jednego końca nie można dostrzec drugiego. Po krótkim pobycie tamże, zwiadowcy wrócili, by donieść królowej.

Drugi zwiad, choć być może nieco przesadzony w relacji, był zapewne prawdziwy, zaś w wypadku pierwszego, Sofia musiała poważnie się zastanowić, czy relacja żeglarzy jest prawdziwa, czy jednak faktycznie należy wstrzymać dostawy wina dla floty.

Cudowne wody krain Kenku

Chcąc odpocząć od zawieruchy miejskiej, a także mając na względzie dobra swego zagrożonego dziecka, królowa popłynęła do ziem Kenku, by w tamtejszych cudownych wodach, spróbować doznać uleczenia swego dziedzica. Królowa wykąpała się zgodnie z zaleceniami lokalnych szczepów kenkijkich (pomijając tylko obecność czarownicy w kąpieli) i wróciła do Boreios bardzo zrelaksowana, jakby odmłodniała.

Jakież było jej zdziwienie, gdy w kolejnych tygodniach pojawiła się wokół jej ud opryszczka, a w kilka dni potem z dróg rodnych popłynęła krew. Nadworny medyk nie miał wątpliwości – królowa poroniła. Nadto nabawiła się chyba jakiejś dziwacznej choroby, bo opryszczce towarzyszyć zaczęła gorączka. Sprowadzono wielu znanych medyków, żaden jednak nie potrafił określić choroby. Jedyne to ustalono, to jej nazwę – gremium medyczne zgodnie orzekło, że będzie to od dziś choroba kenkijska.

Nowa technologia


Murarstwo


Tai’atalai

Niewolnicy zza gór i lasów

Yanikain wreszcie mógł odpocząć. Na jego ziemiach nie było już ani komulai, ani azagai, ani Nahakai, ani żadnych innych niepożądanych –ai. Pozostali tylko Tai’atalai i to ci właściwi, prawowierni, ponieważ gekatzai również zostali wybici w pień i poszli w bramy królestw nahaków razem ze śmiercią swego mentora, najgorszego z demonów, Przeora. Trudno było uwierzyć, ale skoro pokonano azagai, w kraju czterorękich nastała nowa epoka. Epoka pokoju.

A któż ten pokój zbudował? Któż był jego architektem? Czyj talt uniesiony zmiażdżył wrogów, obrócił ich w perzynę? Jego – Yanikaina, Pana Panów i Króla Królów. Och tak, pomyślał Yanikain, moja chwała jest wielka.

Rozmyślał tak, przechodząc na placu targowym Quetz-hoi-atalai, gdzie wybrał się, by pooglądać osobliwe okazy, jakie handlarze niewolników przywieźli ze swych dalekich wypraw do nowych, niezbadanych i egzotycznych krain południa.

A przywieźli wiele. Cały plac jaśniał barwami tęczy z powodu dzikich ptaków, kolorowych owoców i biżuterii, wytworzonej w tych rejonach. Handlarze jak widać nie tylko postanowili łapać napotkanych przedstawicieli dzikich ludów, ale również ograbiać ich z majątków. Bogacze z Siedliszcza rozkochali się w tych wszystkich cudach a i na taiotlanim robiły one wrażenie, choć majestat boski nie pozwalał mu tego okazać.

Nowi niewolnicy byli niesamowicie różnorodni – byli wśród nich ludzie, jakich widziano na północnych stepach, lecz fantazyjniej ubrani i czarnoskórzy, byli półludzie, półkonie stojący z poważnymi minami, jakby gotowi do ataku. Byli też tacy, którzy swych wyglądem budzili skojarzenia i z gadami, i z ludźmi, w istocie zaś nie wydawali się ani jednym, ani drugim. Istot spotkanych było bez liku i z trudem dałoby się je spisać, a co dopiero zapamiętać. Nikt się jednak tym nie martwił – dziś imperium od wielu wieków otrzymało od Przodków pokój i w pełni zamierzało go wykorzystać.

Uwagę taiotlaniego zwróciła szczególnie jedna rzeźba. A właściwie nie rzeźba, bo gdy się doń zbliżył, owa złota istota, wzdrygnęła się i łypnęła na niego wzrokiem.


Co ciekawe, żywy posąg miał cztery pary rąk i fizycznie był dosyć zbliżony do Tai’atalati. To tylko rozbudziło ciekawość króla świata. Taiotlani dopytał tych, którzy byli jego właścicielami o to, skąd wzięli takiego cudaka. Ci zaś wydali się zmieszani tym pytaniem, a może tylko autorytetem Yanikaina, i do tego stopnia oniemieli, że nie byli w stanie dokładnie powiedzieć, skąd mają złotego atala. Z ich nieskładnej historii wynikało, że znaleźli go osamotnionego w puszczy i pochwycili go, tracąc przy okazji współpracownika.

W trakcie ich opowieści stwór bacznie obserwował taiotlaniego. Po pewnym czasie zaczęło to go irytować, bo w końcu kim był ten dzikus, by tak spoglądać na jego majestat. Władca również spojrzał mu w oczy. Było w nich coś niesamowitego, biła zeń inteligencja, jakby nuta wyższości, nawet wobec niego. Niemniej posąg milczał, a może nie potrafił mówić? Yanikain czuł jednak, że coś z tym stworzeniem jest nie w porządku, że jakoś wyróżnia się z tego tłumu barbarzyńców, jakich dziś zgromadził rynek.

- Biorę! – powiedział gruby przedstawiciel cechu rybackiego, który wyrosnął jak spod ziemi. – Biorę złotego. Co za niego chcecie

Zasadzka udana

Yanikain wiedział, że radość Quetz-hoi-atalai jest efemeryczna. Wiedział, że zburzyć ją może powrót azagai i choć ulica w to nie wierzyła, on, najświatlejszy umysł świata wiedział, że portal do krainy azagai wciąż jest otwarty i choć wykopany pod nim dół, wystrugano z drewna kolce i zrobiono wszystko, by jakkolwiek zabezpieczyć się przed powrotem tych diabłów, niepewność pozostawała.

Od czasu, gdy pokonano azagai, Yanikain dzień w dzień przychodził na miejsce portalu, by sprawdzić, czy nie pojawiła się w nim jakaś zmiana, jakiś szczegół, który mogli przeoczyć jego niedoskonali poddani. Wiele razy pomyślał, że to bez sensu, że może prawdziwie pokonał azagai i posłał ich do smoczych bożków, ale zawsze przychodził na to miejsce.

Dopiero, gdy pewnej nocy zauważył, jak portal się jarzy, podskoczył nerwowo. Strażnicy natychmiast go otoczyli i zaczęli organizować ewakuację. Taiotlani jednak czekał. Widział, jak okrąg błyska, syczy i zobaczył wreszcie, jak wychodzą z niego oni – azagai. Uzbrojeni po zęby, głośni i bzewzględnie pewni siebie. Jakież było ich zdziwienie, gdy zrozumieli, że brakuje im gruntu pod nogami. Yanikain wstrzymał ewakuację i patrzył. Patrzył, jak kolejne zaskoczone jaszczury nabijają się na ostre kolce i giną, brocząc swoją czarną jak smoła krwią. Yanikain znowu usiadł. I zaśmiał się.

Wielka szkoła teologiczna

Całość wydarzeń ostatnich lat i niebanalna rola taiotlaniego, jaką w nich odegrał, nie mogły nie odbić swego piętna na kulturze. Jednak nawet Pana Świata zaskoczyła skala uwielbienia, jaką żywił wobec niego lud.

Powstające spontaniczne kapliczki Yanikaina, przerabianie lokalnych świątyń na świątynie aktualnego taiotlaniego, niewielkie medaliki z prymitywnym wizerunkiem władcy, które chronić miały wiernych poddanych przed suchotami i kiłą. A wreszcie najbardziej doniosła ze zmian – nowa szkoła teologiczna.

Część kapłanów ze środowisk bliskich taiotalniemu, z dobrowolnych składek swoich i możnych przedstawicieli cechów, wybudowała w Kutekirimie Szkołę Kapłańską pod Taltem Yanikaina. Sam imiennik zaszczycił kapłanów swoją obecnością na pierwszej z nauk. Szkoła na celu miała, jak zapewniali kapłani, kompleksowe kształcenie teologiczne kandydatów do stanu kapłańskiego, aby każdy, kto nosi szaty kapłańskie, był ich godzien i aby sławił pod niebiosa święte imię taiotlaniego Yanikaina.

Władca nie miał nic przeciwko – normalna oznaka uwielbienia ludu, której się nie dziwił, miał bowiem za co być wielbiony. Dopiero po pierwszym cyklu księżyca od rozpoczęcia nauki, doszły do uszu króla podejrzane wieści. Jak donieśli pałacowi anonimowi informatorzy, na naukach w szkole miały zacząć pojawiać się dziwne treści, uderzające w dobry wizerunek taiotlaniego.

Podobno obok klasycznej teologii opartej na kulcie Przodków i całkowicie ortodoksyjnej, miały się pojawić się zupełnie nowe nurty myślenia wśród najwybitniejszych tamtejszych umysłów. Nurty te mieściły się na granicy heterodoksji i mistycyzmu, a spośród nich największe znaczenie zyskały dwa: szkoła jedynego boga Yanikaina i szkoła recepcji myśli gekatzajskiej.

Pierwsza z nich całkowicie odrzucała ideę Przodków, sugerując, że to panujący taioltani jest bogiem „wyłącznym i wystarczającym”, natomiast Przodkowie są jedynie jego sługami, duchami opiekuńczymi.

Znacznie większe kontrowersje musiała wzbudzić druga ze szkół. Kilku kapłanów doszło bowiem do wniosku, że horimtulai wypaczyli nauki Kat’zai, które w swych założeniach były wyjątkowo dobre i dla ducha pomocne. Podjęli więc próbę adaptacji niektórych twierdzeń z pism Kat’zai do aktualnie obowiązujących dogmatów religijnych, a nawet jeden z nich posunął się do stwierdzenia, że duch Kat’zai odżył w ciele naszego taiotlaniego.

Dopóty dywagacje te nie opuszczały murów szkoły, nic złego raczej dziać się nie mogło. Rzecz w tym, że anonimowi informatorzy donieśli, jakoby nauczyciele ze Szkoły mieli głosić swe tezy na ulicach, wzbudzając mieszane uczucia pośród ludu i nawołując do niszczenia kapliczek bogów innych niż jedyny i najwyższy Yanikain.

Taiotlani studiował historię swego ludu. I jeśli tylko ją zrozumiał, wyciągnie zapewne właściwe do sytuacji wnioski.

Skandal na dworze

Nim zdążył się tym zająć, dworem wstrząsnął skandal. Jakby pokój, tak krótkotrwały, komuś przeszkadzał. Okazało się bowiem, że zmarła pierwsza żona syna taiotlaniego, Ramituka Następca i faworyt rady teologicznej miał być kompletnie zaskoczony tym faktem, sugerując, że jego żona zawsze była okazem zdrowia. A że zmarła w ciąży, Ramituk nakazał zbadać tę sprawę i dokonać sekcji zwłok żony.

To właśnie wyniki sekcji wstrząsnęły dworem. Okazało się, że otruto ja tą samą trucizną, co zmarłego kilka lat temu kapłana. Ponadto podano ją również w ten sam sposób. Naraz zaczęły się plotki, pomówienia, kalumnie. Wydawało się jednak, że sprawa przycichnie z czasem. Bardzo się mylono.

W kilka dni po sekcji, Ramituk podczas uczty oskarżył publicznie swego rodzonego brata, Bahitalta, o zatrucie jego żony. Bahitalt oczywiście wyparł się wszystkiego, twierdząc, że nie miał powodu, by tego dokonać, ale Ramituk był nieugięty. Rzucił się na brata z nożem w ręku i dopiero straż obu rozdzieliła.

Sprawa przybrała poważny obrót, gdy zginął pierworodny syn Ramituka – również w ten sam sposób. Wtedy to Ramituk nie wytrzymał i rozdarłszy szaty przed ojcem, zażądał podania mu na tacy głowy Bahitalta. Bo jeśli jej nie dostanie, sam ją zdobędzie.

A już było na ziemiach Yanikaina tak pięknie…

Ulliari

Turruskas ściskał kurczowo w dłoni niepozorną fiolkę z zatyczką w kształcie smoka, z którą Starzec pojawił przed świtaniem w jego namiocie. Rzucił ją z impetem w zaspanego księcia, krzycząc „przesyłka na zamówienie, śmieciu!”, po czym zniknął ponownie w odmętach korytarza czasoprzestrzennego. Turruskas, choć oburzony tym sposobem dostarczenia, zrealizował swój cel. Zyskał truciznę, która pozwoli mu ostatecznie zamknąć sprawę brata-uzurpatora.

A jednak książę miał wątpliwości. Jego ręka drżała. Aby zdobyć władzę, miał spowodować śmierć na taką skalę, jakiej państwo Ulliarich nie znało od upadku najpiękniejszego miasta Północy. Miał z pomocą dostarczonej trucizny pozbyć się całej populacji Vene, by wreszcie objąć niepodzielną władzę. Władzę, która była tak blisko i tak daleko zarazem…

- Fortidgur! – zakrzyknął nagle.

- [i]Książę? – zapytał niewysoki staruszek w służebnym stroju, który pojawił się w wejściu.

- Otrzymałem przesyłkę. Czas ją wykorzystać.

Usłyszał z tyłu, jak starzec jęknął cicho.

- Panie, wybacz, ale czy to konieczne? Niedługo i tak poddadzą miasto, brak im pożywienia i lud się burzy…

- Milcz! – Turruskas wrócił do swego dawnego, rozkazującego tonu. – Milcz i wykonuj rozkazy, jak cię nauczył mój ojciec. Winien jesteś mi absolutne posłuszeństwo ze względu na jego imię. Chyba chcesz, aby w kraju Ulliarich ponownie zapanował pokój?

- Ale, panie…

- Milcz! – krzyknął jeszcze głośniej i odwrócił się. – W tej fiolce tkwi przyszłość naszego ludu i jeśli nie ty jej użyjesz, zrobi to ktoś inny. Choćby ja sam, osobiście. Ale wtedy, gdy już wrócę, ty pójdziesz na szafot. Pojąłeś, staruchu?

Milczenie było oczywistym potwierdzeniem. Turruskas, znacznie pewniejszy na zewnątrz niż wewnątrz, sprawiał wrażenie nieugiętego, które nie po raz pierwszy poruszyło Fortidgura. Przecież właśnie ze względu na tę siłę, przyłączył się do niego, a nie do Lommirtura, najstarszego z archonckich dzieci.

- Idź, Fortidgurze – wrócił do swego obłudnego, przyjacielskiego tonu. – Idź i uczyń Ulliarich wielkimi ponownie.

***

Tydzień wystarczył, by ostatki armii Vene otwarły swe bramy przed Turruskasem, Strażnicy wywiesili białą flagę, a trąby zakomunikowały o śmierci archonta, który zmarł na skutek zatrucia – podobnie jak trzy czwarte populacji miasta. Nie mając innego wyjścia i chcąc uchronić się przed skutkami złośliwej zarazy, która pojawiła się znikąd, pozostali przy życiu notable powzięli decyzję o kapitulacji. Wojska Turruskasa weszły w glorii przez bramy miejskie i rozpoczęły świętowanie. Świętowanie, które ograniczyło się do wymordowania zwolenników starej władzy.

W dwa dni później, w tempie bezprecedensowym, koronowano nowego archonta – Turruskasa przy aprobacie wojska i Zjazdu Możnych. Archont obiecał żołnierzom majątki zagarnięte zwolennikom Lommirtura, a Zjazdowi specjalne uprawnienia w zakresie sprawowanej władzy. Ile w tych słowach było prawdy, pokazała przyszłość. Jednej obietnicy wszak Turruskas dotrzymał. Ledwie na jego skroni spoczęła szyszkowa korona przodków, ten relikt od tylu pokoleń zdobiący rząd głów wybitnych archontów, Turruskas odesłał ją do siedziby Starca z krótką notką spisaną w języku Ankhanding’ono.

Dziękuję
 
MrKroffin jest offline  
Stary 09-12-2016, 19:36   #114
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Tura 23. Prawa Borejskie

W państwie Nesjan próżno było szukać spokoju.

Choć mężny Hetarcha Kalos zdobył i spalił ornityjską osadę do nagiej ziemi nie udało mu się znaleźć prowodyra karnej ekspedycji, zdradzieckiego Keroka. Zdawało się, że zapadł się on pod ziemię, gdyż żaden z jego byłych poddanych nie był w stanie powiedzieć co też stało się z ich przywódcą. Jedni twierdzili, że uciekł nim jeszcze żołnierze Królowej Sofii zdążyli podejść pod palisadę Nekkeku. Inni z kolei zarzekali się, iż widzieli swego przywódcę jak ginął przygnieciony płonącą belką. Słyszano też głosy jakoby władca odleciał w ostatniej chwili z dachu swej siedziby na północ. Kalos nie dawał wiary żadnej z tych plotek, ale faktem było to, że Kerok wymknął mu się. Dwa dni po puszczeniu z dymem ornityjskiego siedliszcza zwycięzcy Nesioi powiedli z sobą kilka setek pojmanych ptasich istot powiązanych mocnym konopnym sznurem. Mieli posłużyć za dar dla sławnego nawet na Boreios Yanikaina, władcy Tettaroncheires. Nie wszyscy wojacy ruszyli jednak w podróż powrotną. Kilku wyselekcjonowanych przez Hetarchę ludzi przeczesywało okolice Nekkeku i jak się okazało dość szybko natrafiono na ślady Keroka. Gdy jednak wezwany na miejsce Kalos dotarł, mógł ogłosić tylko umiarkowany sukces. Po uciekinierze pozostał ślad pięciu wozów, który urywał się nagle oraz kilka skrzyń z różnymi towarami tenokinryjskiej proweniencji. Co ciekawe pośród bibelotów z zamorskiego kraju odnaleziono również parę przedmiotów o wyraźnie innym pochodzeniu. Były to głównie medaliki, figurki oraz plakietki, na których głównym motywem zdobniczym był wizerunek smoka. Rzeczy te wyraźnie emanowały magią podobnie, jak się zresztą okazało, jak miejsce zniknięcia wozów. Niektórzy wysnuli wniosek, że za całą sprawą stoją jaszczury z pustyni, które zjawiły się w Oikeme tuż przed orczą inwazją. Nikt jednak nie powiedział tego na głos, a same artefakty zamknięto w skrzyniach i sprowadzono do Domu Królowej.

W samym Boreios też działo się wówczas wiele. Z pomocą medyka przysłanego przez Yanikaina Sofia wstała wreszcie z łoża i zaczęła odzyskiwać siły po przebytej chorobie ornityjskiej. Wówczas też wydarzyły się dwie rzeczy, które w sposób znaczący wpłynęły na dalsze losy borejskiego królestwa. Władczyni była świadoma, że pośród przybyłych z Altenis patrycjuszy wielu wciąż marzy o tym by tak jak dawniej zbijać fortuny na handlu swoimi pobratymcami. Jednak dalsze kontynuowanie tego procederu byłoby szkodliwe zarówno dla rozwoju demograficznego państwa jak i dla porządku. Stąd też stałymi gośćmi w Domu Królowej stali się kapłani oraz znawcy nesjańskiego prawa, a także nieco później przedstawicieli możnych rodów. W toku, nieraz bardzo zażartych dyskusji, nie tylko odświeżono antyczny już Kodeks Hypattesa, ale dokonano sporej rewolucji w całym nesjańskim prawodawstwie tworząc Prawa Borejskie. Reformy Sofii wprowadziły przede wszystkim pojęcie obywatela nesjańskiego, które obowiązywało wszystkich mieszkańców Krateii będących Nesioi. Od teraz każdy był chroniony prawem przed zniewoleniem i sprzedażą. Dodatkowo mężczyźni mogli brać udział w oficjalnych królewskich głosowaniach, pełnić funkcje sędziowskie i inne urzędy. Utworzono także oddzielne sądy dla patrycjatu oraz plebejuszy. Nie odbyło się to jednak bez ustępstw na rzecz pierwszej z tych grup.

Cytat:
Utworzenie przez Sofię stałej rady przy władcy, tak zwanego Synodos, było rzeczą dotąd niespotykaną wśród znanych cywilizacji. Choć podstawowa rola synodu sprowadzała się do akceptacji, bądź odrzucenia dekretów królewskich to posiadał on dużą możliwość oddziaływania na nesjański tron poprzez ustanowienie monarchii elekcyjnej. To właśnie rada patrycjuszy dokonywała wyboru spośród trzech możliwych kandydatów i dzięki temu dyktowała linię polityczną królestwa. Co ciekawe pojawienie się Synodos wprowadziło jeszcze dwie znaczące zmiany. W oficjalnych dokumentach zaczyna zanikać nazwy „Krateia Nesiaia”, jako nie pasująca ani do zajmowanego przez Nesioi terytorium, ani do panującego ustroju. Zamiast niej pojawia się akronim P.A.N.S. co znaczy Ponteia Arheia Nesion te Synodi*. Podobnie rzecz ma się z tytułem Króla Rybaka, którego z czasem zastępuje Hegemon.

Fragment z „Historii Starożytnych Nesioi”, rdz. 7: Nesjańska Oligarchia

Fragment Praw Borejskich

Również dzięki Reformom Sofii wprowadzono nauczanie nesjańskiego alfabetu oraz podstaw matematyki. Ostatnią nowinką na jaką zdecydowała się Królowa było ujednolicenie systemu miar i zniesienie wszystkich starych systemów, których używania powodowało coraz większe problemu. Od tego czasu w użyciu były cztery podstawowe wagi talent, mina, drachma i obol, a większe transakcje rozliczano nie w towarze jak dawniej, a w srebrze.

Przygotowanie tak wielu nowych praw zająć musiało oczywiście sporo czasu, a Sofia miała na głowie jeszcze jedne palący problem. Horimtulai. Królowa miała nadzieję, że mnisi będą mieli choć odrobinę honoru i ponownie wezwała ich do wyjścia z siedziby i negocjacji. Przeor był jednak uparty, a dodatkowo znieważając władczynię, nie dał jej innego wyboru. Nad Boreios zafurkotały wyrzucane z katapult pociski, które zrównały horimtulajski szpital z ziemią. Królowa nie mogła jednak ogłosić tryumfu. Pośród niemal stu ciał odkopanych z ruin nie znaleziono, ani jednego Tettaroncheires. Rozpłynęli się, podobnie jak wcześniej Kerok. W Domu Królowej wiedziano, że nie wróży to nic dobrego i pewnie dojdzie jeszcze do spotkania z zamorskimi kaznodziejami.


__________________________________________________ ___
*Morskie Królestwo Nesjan i Synodu
 
sickboi jest offline  
Stary 15-12-2016, 09:20   #115
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Tura 23 - Panowanie Yanikaina

 TENOKINRA-HOI-INKA-KAI-KILLA

- Chwała i cześć świętemu taiotlaniemu, którego imienia nie jesteśmy godni wymawiać! – zawołał kapłan, wzywając do modłów. Mieszkańcy Kurureto niczym jeden mąż oddali krótki pokłon i wrócili do swoich zajęć, jednak brać kapłańska oraz nowicjusze upadli tam gdzie stali i zwróceni w kierunku świętego miasta Quetz-hoi-atalai, gdzie znajduje się boska osoba taiotlaniego rozpoczęli mamrotać swoje litanie. Kaznodzieja ruszył dalej, by kontynuować swoje nawoływania, a Likuk podskoczył w miejscu, gdy usłyszał głos swojego pana. Szybko schylił się, by z wysiłkiem podnieść ciężki kosz i ruszył za swoim panem, uważając by nie potknąć się na nierównej drodze. Słońce prażyło z wysoka, jak to zwykle bywa w tym kraju, ale na szczęście tego dnia silny wiatr od morza studził opaloną skórę biruka. Jego świst był jednak zbyt cichy, by zagłuszyć wołania kapłanów, więc nesjanin nie mógł uciec od rozmyślań na temat religii tai’atalai. Likuk należał do tych nesjan, którzy będąc w niewoli u czterorękich przyjęli ich wiarę, przynajmniej w zewnętrznych modłach, ponadto będąc już długi czas w niewoli wyznawał się na niuansach tej wiary. Nie dziwiło go zatem to, że przodkom taiotlaniego oddawana jest boska cześć, ani nawet to, że on sam jest traktowany jako pierwszy spośród żyjących. Nowością był jednak tak zaborczy kult, jaki propagowali kapłani z Taia’tlaki’eskewela-al-Yanikainitalt, którzy gotowi byli niszczyć stele z imionami Przodków, byle tylko czcić obecnego króla jako jedynego pana także w świecie duchowym. Sam Yanikain nie wydawał się być tym zbytnio zakłopotany, wystosował tylko jakieś oficjalne listy, uregulował praktyki kapłańskie, ale też zaprosił na swój dwór dawnego przełożonego szkoły, niejakiego Negimeta, , by go obdarzyć zaszczytem wychowywania jego synów. Nic dziwnego, że napuszeni kapłani wychodzili co kilka godzin na miasto, by głosić swoje rewelacje ludowi, który już i tak czcił swojego władcę, Wybawiciela od Demonów.

Gorzej mieli się zwolennicy myśli gekatzajskiej, których wpływy w lokalnym środowisku kapłańskim zmalały. Likuk widział jak odwracali wzrok na niedawnym publicznym niszczeniu tablic zawierających pisma horimtulskie. Nie mogło przy tym zabraknąć też innych atrakcji, jak na przykład biczowanie trzcinowymi rózgami tych atalów, którzy owe pisma przechowywali. Mało kto jednak zdobywał się na współczucie wobec nich. Raz, że przecież taka była wola wielkiego taiotlaniego, a dwa, że w pamięci większości gekatzai zapadli w pamięć nie jako mnisi dążący do oświecenia, a wywoływacze demonów. Likuk widział potworne czaszki nahakai, którymi niczym narodowymi trofeami, przyozdabiano chramy i świątynie w każdym tenokinryjskim mieście i jakoś wcale nie było mu żal kary, jaka dotyka ich zwolenników. Oczywiście biczowanie nie tyczyło się kapłanów, którzy coś jednak ponoć u króla wytargowali. Tak bardzo jednak Likuk wolał się nie zapędzać w tę teologię.

Gdy dotarli w końcu do domu pozostali niewolnicy odebrali ładunek od zmęczonego biruka, on sam zaś podążył do ogrodu, by okopać bulwy, wyrwać chwast i pielęgnować kwiaty, które żona jego pana tak lubi oglądać po południu. Gdy tylko to skończy, jako starszy niewolnik wyda dyspozycje na temat przygotowania kolacji, dopilnuje obejścia, wykona jeszcze drobne sprawunki oraz nauczy dzieci swoich właścicieli kolejnych znaków pisma tai’atalai. Likuk doskonale znał ten rytuał, codzienna praca była ciężka, jednakże biruk pogodził się już dawno ze swoim losem. Tak, ciężko pracuje, jest własnością jakiegoś czterorękiego, nie może się ożenić bez jego zgody oraz musi czcić obcych bogów na obcej ziemi. Jednakże – jest praca, jest i jedzenie, jest dach nad głową. Czy wolność kiedyś coś dała? Szaleni Idrys i Trygajos dla własnej pychy wymagali od ludzi by ginąć za nich, a tutaj, choć w niewoli, Likuk jest przynajmniej pewien tego, że jutro też dane mu będzie wstać z siennika. Jako ulubiony sługa swojego pana ma przyzwolenie na spędzanie nocy z podległymi mu niewolnicami, a co do bogów... Czy Posedaion zesłał swoją falę na hordy krwiożerczych orkoi? Czy Allatu przeszyła z obłoków ludojadów-jaszczuroludzi świetlistą włócznią? Jeśli bogowie nie odpowiadają na prośby swoich wiernych i pozwalają, by dostali się w niewolę, to jaki jest sens w czczeniu ich? A Tlakalukai błogosławią atalom, w ich kraju się powodzi, myślał dalej, wyrywając parę warzyw na dzisiejszą wieczerzę. Oto bogowie, którzy nie są głusi na wołania swojego ludu.

***


„Przodkowie są głusi na moje wołania”, pomyślał z goryczą Bahitalt, leżąc rozciągnięty na zimnym kamiennym stole, do którego został przykuty kajdanami z brązu. W małej, chłodnej celi, jako źródło światła mając tylko snop promieni słonecznych padający od strony schodów, królewicz spędzał czas na modlitwach do swoich boskich przodków, ale odpowiadała mu jedynie więzienna cisza. Znajdował się pod najświętszym miejscem na ziemi, Tenotitlan-hoi-tlakalukai, w samym centrum stołecznego Quetz-hoi-atalai, a tlakai nie słyszeli jego głosu. Jeszcze parę dni temu, kilka pięter wyżej rozkoszował się najlepszymi winami i ziołowym, palącym w gardło anti, rozkazywał swoim niewolnikom na głosy śpiewać hymny dla Przodków, oglądał te cudaczne wyrośnięte i kraczące po nesjańsku wrony, zwane kenkai, które królowa borejska przekazała w darze jego ojcu, snuł plany odnośnie swojej świetlanej przyszłości... Tak wyglądało jego życie jeszcze kilka dni temu, ale teraz wydawało się to dawnymi czasami. „Jak do tego doszło?”, pytał się w myślach co i rusz, nie mogąc uwierzyć w taką przewrotność losu. Oraz że ten los zgotował mu własny ojciec.

Bahitalt nie miał złudzeń, co do tego jakimi uczuciami darzył go ojciec. Czy to przez wzgląd na jego kalectwo, czy może przez nazbyt częste upijanie się, młodszy syn taiotlaniego widział w jego oczach pogardę i niechęć. Pewną osłodą było to, że ojciec nawet bardziej się krzywił na widok starszego Ramituka, który nie tylko w pijackim szale rzygał gdzie popadnie i obmacywał wszystko, co się dało, ale też niemal mdlał z przerażenia, gdy udzielano mu lekcji obchodzenia się z włócznią. Kto by przypuszczał, że ten tchórz nagle zacznie rzucać się na niego i go oskarżać, a tym bardziej któż by przewidział, to co postanowił zrobić ojciec. Gdy bowiem przesłuchania obu stron nie dawały żadnego wyjaśnienia sytuacji, taiotlani udał się wraz z synami i ofiarami do wyższej instancji: Wyroczni Amali’inki. Bahitalt jechał w tamtą stronę w lektyce, spoczywając na poduszkach, a powrócił związany jak prosię, najpierw wrzucony do ciemnego dołu, a później umieszczony w królewskim lochu. Tamtejsi kapłani, o bladych twarzach i nieludzko błyszczących się oczach, zaczadzeni w oparach swoich wywarów, nie zważali na najszlachetniejsze urodzenie Bahitalta. Syn królewski poznał na swoim ciele co znaczą lata treningu i absolutne oddanie tych taia’tlakai wobec swojej pracy. Tortury zamienili w swoją pasję, z uczonym wzrokiem przyglądają się jak pacjent reaguje na zadawane mu cierpienia, z nieukrywaną satysfakcją wykonują długie, precyzyjne cięcia i nakłucia, które sprawiają ich ofierze tyle bólu. Byle, jak to sami mówili, „taiotlani mógł posłuchać jak pacjent śpiewa”.

Bahitalt śpiewał. O tym, że wynajął zabójców, by zabili męża kucharki, na która miał chrapkę, a którzy zabili rodzinę jego brata. O tym, że w dniu ślubu swego brata przekupił opiekuna słoni, by jego podopieczny nagle zatrąbił, sprawiając, że Ramituk zemdlał, piszcząc jak dziewczynka. Że podbierał z piwnic królewskich najlepsze wina. Płakał, błagał i zaklinał swojego ojca na wszystkie świętości, by ten go oszczędził, dał mu odkupić swe winy, wzywał jego boskiej litości. Ale wielki Yanikain patrzył nań srogo i nie cofał rozkazów. Przychodził codziennie, pytając o jego stan i oczekując odpowiedzi, których Bahitalt dać nie mógł.

Co wtedy zaszło, tam w sanktuarium? Ojciec wszedł do przybytku sam, a gdy wyszedł zaraz kazał swoim gwardzistom związać swojego młodszego syna i zawlec na tortury. Czy to naprawdę jest potępienie ze strony wszystkich jego Przodków? Bahitalt nie mógł w to uwierzyć. Czy naprawdę, pomimo całej swojej pobożności jego antenaci widzieli go jako obrzydliwość i dlatego urodził się bez nogi? Cóż to mogła być za przepowiednia, która skłoniła jego ojca, nie pałającego do niego co prawda zbytnią miłością ale też niezwykle honorowego do takich kroków? Niestety, nie on tu zadaje pytania. Gdy Bahitalt usłyszał kroki na schodach, zaciskając zęby wyszeptał modlitwę do Apokatiquila, by to nie były jeszcze stopy kata. Jego usta, dobrze wyuczone, już zaczynały się układać do okrzyku bólu.

***

Głośny podmuch powietrza sprawił, że zasłona głośno załopotała, Likuk musiał zatem wstać i zamknąć okno, choć wolałby jeszcze pooddychać świeżym powietrzem. Po chwili powrócił do domowego pieca, by na metalowej tacy położyć glinianą tabliczkę, która wymagała jeszcze podeschnięcia. O tej, już późnej porze mesjański niewolnik zajmował się swoim ulubionym zajęciem. Spośród notatek rytych w podręcznych, oblanych woskiem tabliczkach musiał wybrać te wiadomości, które warte są utrwalenia, by wypisać je rylcem na miękkiej glinie. Likuk, nawet w czasach gdy jeszcze zwano go Euklettosem uwielbiał zbierać informacje o dalekich krajach. Dlatego w dzieciństwie przesiadywał w portach i marzył, że zostanie żeglarzem. Bieda jego rodziny sprawiła jednak, że został sprzedany przez własnych rodaków i wywieziony daleko od ojczyzny. Choć te dawne życie na Altenis już przepadło, ciekawość dalekich krajów pozostała. A ponieważ tradycyjną tai’atalską wieczerzę spożywa cały ród, to wiele było ust chętnych do podzielenia się plotkami.

„Na wschodzie, idąc wzdłuż wybrzeża znajdują się dwie rzeki, które są ogromne jak całe Boreios. Ponoć nad ich wodami kołysze się cudowna trzcina, z której prymitywne ludy robią napary leczące wszystkie boleści”. „”Oko Apokatiquila” wypłynęło z Kutekirimy, by zbadać nieznane wody na południe od owych rzek”. „Król ma w Tenotitlan posąg ze złota, który mówi i żongluje trzydziestoma ramionami”. „Szwagier będzie jednym z osadników Yanikainihuy, miasta na najdalszym południu! Jak on sobie poradzi, ma tylko jedenastu niewolników...” . Ciężko rozróżnić w tych plotkach, co było prawdą a co nie, ale Likuk chłonął te wszystkie wieści, przenosząc swoje spostrzeżenia na glinę. Rzeczowo i lakonicznie, zapisywał ku własnej radości tak nieważne dla jego panów informacje. Biedny niewolnik, nie mógł wiedzieć, że po wiekach zasłynie jako jeden z ojców historiografii i geografii.

Cytat:
„W roku 33. swojego panowania, król Yanikain rozpoczął wznoszenie kolosa z brązu w sławnym Quetz-hoi-atalai”
– Likuk Euklettos z Kurureto
***

Łucznictwo
 
__________________
"- Panie, jak odróżnić buntowników od naszych?
- Zabijcie wszystkich. Będzie zabawniej." - Taltuk
Earendil jest offline  
Stary 18-12-2016, 18:43   #116
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
Część 1.

TURA 24

Dar’Mor

Bitwa o Ihtyhnis

BITWA O IHTYHNIS

Orda Traktukka Dreamcrashaha
kontra
Orda Ak-Tarraka

1110 pieszych Dar’Mor
525 pieszych Orkoi
20 szamanów Dar’Mor
25 szamanów Orkoi

Ihtyhnis, przed laty wspaniały zabytek kultury nesjańskiej, za czasów podboju Orkoi uległ całkowitej degradacji. Jego świątynie spalono, letni pałacyk Królów Rybaków rozkradziono w pierwszych dniach po podboju, a bruk z ulic został przekazany do Oikeme, gdzie powstawał grobowiec wielkiego zdobywcy i wodza orków – Khattruka.

Dziś Ihtyhnis nie tylko nie istniało jako miasto, ale nie ostało się nawet jako osiedle. Orkoi wybili nielicznych w chwili ataku mieszkańców, a na ulicach rozłożyli się obozem i odtąd miejsce to stanowiło siedzibę drużyny wodza, syna dawnego zdobywcy, Ak-Tarraka. Mimo tak ważnej funkcji miasto nie narodziło się na nowo, a jedyną jego funkcją niezwiązaną z wojskiem był organizowany raz na kwartał bazar, na którym beduińscy kupcy wymieniali się towarami i informacjami.

Mimo tej cywilizacyjnej nędzy, Ihtyhnis (a w orczym języku Inhtykhnys) pozostawało siedzibą wodza i nieformalną stolicą szczepowego państwa orków. Jednak tego dnia, który właśnie nadszedł, los uśmiechnął się do dawnej metropolii nesjańskiej i wydobył ją z kryzysu, w jaki popadła przed stuleciami.

Wędrujące plemiona Dar’Mor, to jest goblinoidalnych istot o dość zróżnicowanej fizjonomii, przebyły góry na pustyni na południe stąd i w poszukiwaniu urodzajniejszych terenów wkroczyły na ziemie Ak-Tarraka, którego państwo waliło się wtenczas w gruzy na skutek przegranej kampanii wojennej ze swym bratem, Tyrrushem. Ihtyhnis było ostatnim przyczółkiem władzy orczego wodza.

Tutejsze wojsko nie spodziewało się ataku z południa. Armie Dar’Mor pod charyzmatycznym przywództwem Traktukka Dreamcrashaha gwałtownie wdarły się na tereny dawnych Złotych Brzegów i niosąc ze sobą zniszczenie, dotarły wreszcie do starej zbutwiałej palisady Ihtyhnis. Walki trwały kilka godzin. Dobrze odżywione, wojownicze plemiona Dar’Mor pokonały wycieńczonych i głodnych obrońców miasta, choć ci nad wyraz długo bronili się. Nie mieli jednak szans na wygraną – a nawet gdyby odparli atak Dar’Mor, czekałaby ich ostateczna konfrontacja z wojskami Tyrrusha, oczekującymi na zadanie ostatniego ciosu Ak-Tarrakowi i ponowne zjednoczenie ziem Khattruka.

Orkowie poddali się po kilku godzinach walki – Ak-Tarrak poprosił wodza Dar’Mor o łaskę i możliwość opuszczenia Ihtyhnis. Traktukk przyjął tę ofertę, ale ledwie jego wojska wkroczyły do miasta, rozpoczęły masakrę zgromadzonych tam orków – zdecydowanie mniej licznych niż się spodziewano. Sam wódz – Ak-Tarrak – został schwytany i przekazany wodzowi zwycięzców. Niedługo potem wódz Traktukk ogłosił, że jego plemię zatrzyma się na stałe w Ihtyhnis, gdzie sezonowo pojawiała się rzeka i gdzie można było uprawiać pnącze winne oraz bezproblemowo wypasać owce na wielkich połaciach zielonej równiny. Dar’Mor po tylu latach poszukiwań odnaleźli wreszcie dom mogący zakończyć trwający wiele dni głód, z którego powodu opuścili oni przed laty swoje pierwotne sadyby.

Tak oto słońce wzeszło dla ludu Dar’Mor, a Ihtyhnis narodziła się na nowo pod nazwą Barad-Gorgoroth.

Stan końcowy:

981 pieszych Dar’Mor
Armia została rozbita
19 szamanów Dar’Mor

Pejzaż nowych ziem

TRAKTUKK DREAMCRASHAH
  • Urodzony przywódca
  • Nieustraszony
  • Niehonorowy
  • Zawzięty
  • Samowolny


Plemię osiadło, a jego wódz mógł dzięki temu zacząć organizować powoli jego życie, bo choć goblinoidzi mieli dotychczas kontakt z niektórymi osiadłymi ludami, to sami nigdy wcześniej nie zagrzewali miejsca na stałe. Tym razem miało się to zmienić, ale wymagać to musiało dużych poświęceń ze strony wszystkich wojowników.

Na pierwszy plan należało rozejrzeć się wokół siebie. Ihtyhnis, upadłszy, pogrzebało też szczepowe państwo Ak-Tarraka, co poskutkowało tym, że Tyrrush stał się jedynowładcą wszystkich ziem orków. Niestety, choć upadek miasta brata z pewnością ucieszył go, zajęcie Ihtyhnis przez Dar’Mor z pewnością nie budziło już tak pozytywnych odczuć. Traktukk przypuszczał, że orczy wódz może chcieć odbić z ich rąk Barad-Gorgoroth, a ta wojna okazać się mogła znacznie trudniejsza od walk z wymęczonymi żołnierzami Ak-Tarraka.

Państwo Tyrrusha rozciągało się niemal na całym wybrzeżu i choć jego organizacja była podobna do organizacji domeny Ak-Tarraka, to dysponował on niewątpliwie większą siłą militarną, bardziej karną i lepiej wyszkoloną. Otwarty konflikt musiałby doprowadzić wkrótce do utraty nowozdobytego miasta, a nawet do wybicia jego plemienia. Na to pozwolić nie można było, ale cóż można by zrobić z tą sytuacją?

Na zachodzie trawiaste doliny łączyły się z południową pustynią, po której wędrowały liczne wrogie ludy, niejednokrotnie znające Dar’Mor i nie pałające do nich sympatią. Na wschodzie mieściło się państwa Tyrrusha. Jedyną częścią świata, gdzie Dar’Mor nie mieli jeszcze wrogów, była północ, od której jednak dzieliło ich morze, a co było za nim? – któż mógłby zgadnąć.

Nie zmieniało to jednak sytuacji ludu Dar’Mor, a przed wodzem stawiało jedne z najważniejszych pytań co do przyszłej egzystencji jego plemienia.

Jotunn

Zabrzmiał róg nad Jótunheimr

Głęboka północ. Miejsce dziwów i cudów, ptakopodobnych cywilizacji i zmiażdżonych potęgą magii miast. O przedziwnej napisano wiele traktatów i legend, z których połowa stanowiła wymysły, a druga opowiadała wyłącznie prawdę. Do takiej właśnie krainy z mroźnych północnych pustkowin przybyli dumni Jotunn. Giganci, którzy mieli napisać wkrótce kolejny rozdział historii tego regionu.

Jotunnowie osiedli na zboczu wysokich i stromych gór północy, gdzie założyli swój heimr, który od teraz miał pozostać na zawsze ich domem. Było to miejsce nad wyraz nieprzyjazne zamieszkaniu i niejednokrotnie zabijające słabych, niskich mieszkańców Północy.

Ale Jotunnowie nie byli ani słabi, ani tym bardziej niscy. Dla ludu, którego gruba skóra chroniła przed mrozem lepiej niż płaszcz ze skóry niedźwiedzia nie straszne były chłody gór. A nieurodzaj tutejszych gleb nie był niczym ważnym dla olbrzymów żywiących się drzewami. Całymi drzewami, nie jakąś korą dla maminsynków.

Pierwszym Jar-Tanem, jakiego odnotowują kroniki był Orm Półręki, nazywamy tak z powodu kalectwa, jakiego nabawił się podczas wojowania w odległych krainach. Prawdopodobnie to on właśnie nakazał osiąść Jotunn, choć powodów tej decyzji doszukiwać się dziś niezwykle trudno. Może chodziło o bezpieczny punkt obronny, jakim było pasmo górskie? A może o liczne świerki i jodły, jakimi żywili się olbrzymi, a które porastały zbocza tak gęsto, że wyżywiłyby całą światową populację tego gatunku? Tego historycy nie ustalili do dzisiaj.

ORM PÓŁRĘKI
  • Wojowniczy
  • Szanowany
  • Zazdrosny
  • Stanowczy
  • Słaby dyplomata


Nadszedł jednak wtedy czas dla Orma, by usidlić wojowniczego ducha swoich pobratymców i wprowadzić do ich domu dyscyplinę, jaka była niezbędna, by się utrzymać w tej nieprzyjaznej krainie. Bo choć rozmiar Jotunn wiele ułatwiał, to jednak mroźna Północ nie takich jak oni powalała już swoją siłą.

Perła Północy

Jeśli z Jotunehimr widać było ogromny czerwony słup, przypominający zorzę polarną, a mimo to nieznikający nawet po upływie pierwszych miesięcy w tym miejscu, jasne było, że prędko ktoś zechce dowiedzieć się, co to za miejsce. Samodzielna wyprawa pod wodzą jednego z tanów przyniosła do miasta interesujące wieści.

Otóż źródłem czerwonej łuny okazały się ogromne ruiny miasta, czarne niczym węgiel, które jednak mimo panującej śnieżycy pozostawały nietknięte przez śnieg. Miasto sprawiało wrażenie opuszczonego, choć trudno było cokolwiek dostrzec w jego krętych, czarnych uliczkach. Gdy tan podjął próbę zbliżenia się do tego miejsca, w końcu nie lękał się magicznych światełek, padł trupem rażony piorunem z czerwonej łuny wiszącej dokładnie nad centrum miasta.

Te smutne wieści przynieśli jego towarzysze, a wizja miasta zabijającego wszystko, co się doń zbliży, rozpaliła umysły wielu Jotunn.

Ludy ziem Kenku i Ulliari

Kolejne wyprawy przynosiły kolejne wieści – wielu Jotunn zapuszczało się ze swymi druhami na niziny, gdzie spotykali różne osobliwości, o jakich mówiły baśnie. Spotkali na przykład lud ptakopodobnych Kenku, którzy podróżowali regularnie przez południowe krańce półwyspu, na jakim znajdował się Jotunheimr. Ci to przekazali w drodze wymiany ogromne (choć w porównaniu do Jotunn dość mizerne) grzyby, które, jak zapewniali, miały zawierać różne magiczne efekty w sobie.

Inna grupa zawitała do ziem niejakich Ulliarich – i tutaj doszło do pierwszej scysji. Malutcy Ulliari butnie stwierdzili, że są panami tych ziem (mimo, że ich wyludniona stolica bardziej przypominała wieś niż miasto) i żądają od Jotunn albo odejścia gdzie indziej, albo złożenia hołdu. Powołali się przy tym nad ich przedwieczne panowanie nad całym półwyspem, które, jak utrzymywali, wciąż funkcjonuje. Zebrana grupa Jotunn porozrzucała małych buntowników na lewo i prawo, ci jednak poprzysięgli zemstę i zażądali, by Jar-Tan stanął przed ich obliczem i uregulował sytuację swoją i swojego ludu.

Słońce wzeszło nad ludem Jotunn, przynosząc nowe wyzwania, rzeczywistości i tajemnice. Zaiste zaczęły się ciekawe czasy dla rodów olbrzymów.

Nesioi

Ostatnie tchnienie Królowej

Królowa Wszystkich Nesjan, Sofia, leżała dotknięta niemocą na balkonie swego pałacu i obserwowała ruchliwy port Boreios. Od kilku dni osłabła już całkowicie, schudła, jej policzki zapadły się, a mięśnie zwiotczały. Mimo że nie była jeszcze stara, jej włosy obficie przyprószyła biel, a czoło pokryło się głębokimi zmarszczkami. Tylko oczy wciąż pozostawały żywe i bystre.

Królowa tak spędziła kilka ostatnich dób – leżąc, przykryta grubą derką, która zapewniała jej ciepło nawet w zimne noce odchodzącego nesjańskiego lata. Ktoś mógłby rzec, że tak bardzo zajęły ją sprawy portu w Boreios, lecz ten ktoś byłby bardzo nieuważnym obserwatorem. Królowa patrzyła dalej. O wiele dalej. Choć sił już nie miała, a przy wstawaniu pomagał jej pokojowy sługa, przemierzała w myślach słone, burzliwe bałwany Morza Pelajskiego, by dotrzeć do Pięknych Brzegów, do Angialos Kalo, do macierzy. I cóżże ona sama pochodziła z Altenis? Odkąd zasiadła na tronie myśli jej nieustannie wracały do ciepłych plaż kontynentalnych ziem, do słodkich cytrusów ojczyzny i słonych małży, takich, jakich nigdzie indziej się nie poławia. Wracała do kraju lat minionych, dominium wielkich królów i potężnych bohaterów, do czasów świetności i nieustającej chwały. Do lat, kiedy Nesjanin był panem lądu i morza i gdy to on był królem ponad wszystkich królów.

Piękne lata, odległe lata. A teraz? Sofia spojrzała na swoje miasto. Borejskie brudne ulice w niczym nie przypominały krętych ścieżek Oikeme, lokalny port nigdy nie obsługiwał dziesiątek statków naraz, a szczupły murek w niczym wyglądał jak marny żart z ogromnych, wielokondygnacyjnych murów stolicy starego świata. Tak, Sofia pamiętała Oikeme i żyło one w jej umyśle do dziś. Czy była tam kiedykolwiek? Nie, nie była. Ale czy to ważne? Słowo poety lepiej oddaje rzeczywistość niż gdyby przebywało się w Oikeme całe życie. Może i nawet natchniony artysta dopuścił się kilku drobnych przekłamań, lecz czy można og było winić? Czy można mu było zarzucić kłamstwo, gdy siedział po daktylowymi palmami ojczyzny i pisał wiersze ku czci kraju i Króla? Dla Sofii odpowiedź była oczywista.

Największy ból sprawiała jej jednak nie świadomość, że wygnano ich przed laty z Pięknych Brzegów. Stan królowej pogarszał się o wiele bardziej, gdy pomyślała o brukowanych ulicach Oikeme, dzisiaj pokrytych kośćmi bohaterów, po których stąpają brudne, orcze stopy. Cierpiała, gdy widziała poprzewracane stele ku czci Posedaiona i gdy widziała rzeźby z drewna cedrowego porąbane na opał przez zielone wielkie łapska. A gdy zdawała sobie sprawę, że na terenie dawnego pałacu, miejsca, gdzie sypiał wspaniały Hypattes Orkoleteiros, budowany jest grobowiec ku czci barbarzyńcy Khattruka, jej pięści zaciskały się w bezsilnym gniewie.

Tyle miała planów, tyle ambicji. Rzeczywistość zweryfikowała je wszystkie. Miała odbić Angialos Kalo z rąk niegodnych go barbarzyńców. Ale jak? Ale z kim? Z tą bandą nieudaczników, kłócących się o samorodek złota? Z tymi przewrotnymi ptakami, które za dobro odpłaciły zdradą? Z tymi naiwnymi generałami, chcącymi rzucać się na wroga ze złamaną włócznią?

Sofia nie zdobyła Angialos Kalo. Będzie to rzeczą pokoleń przyszłych. Jednak straszna była świadomość, że nie tylko nie osiągnęła celu, ale i nie zbliżyła się doń ani na jotę. Jedyną radością jej rządów było zniszczenie Altenis, ale czy to faktycznie powinno ją cieszyć? Wraz z domeną Idrysa upadła na zawsze kolejna część starej Krateii. Pozostała już tylko ta – brudna, śmierdząca, skonfliktowana. Cóż za hańba wobec przodków.

Sofia sięgnęła drżącą ręką po kubek naparu z ziół, jakie musiała importować z Tenokinry. Niesłychanie. Nie dość, że musiała porozumieć się z tym, który od lat skupował jej dumny lud jak zwierzęta i zaganiał do roboty niczym woły, to teraz jeszcze była odeń uzależniona. Ta świadomość jeszcze bardziej pogarszała jej samopoczucie, a wypijany napar smakował w istocie znacznie gorzej niż faktycznie.

Wtem wszedł jej przyboczny. Stary sługa, który miał nad nią wyłączną niemal pieczę od kilku dni. Zasłużony i wierny człowiek, jeden z tych, którzy poszliby za nią w ogień, jeden z nielicznych, którzy się do czegoś nadawali w tym zagnojonym padole. W te dni był dla niej bardzo ważny, ważniejszy niż ktokolwiek inny. Sofia postanowiła sobie w sercu, że jeśli tylko Posedaion nie wezwie jej prędko do swojego królestwa, ożeni się z tym plebejuszem i nobilituje go w zamian za okazane jej ciepło i uczucie w te pochmurne, szare dni.

- Moja pani.

- Słucham cię. Zawsze cię słucham.

- Pani, mam ważne wieści.

- Mylisz się. Nie ma tak ważnych wieści, byś nie mógł usiąść ze mną na chwilę i napić się naparu. Proszę, skosztuj i porozmawiajmy.

- Wybacz, pani, ale muszę odmówić. Sprawa nie cierpi zwłoki.

Sofia zmarszczyła brwi. Coś było nie tak, skoro jej sługa odmówił wspólnego napitku. Nigdy dotąd nie okazał najmniejszego nieposłuszeństwa wobec jej rozkazu.

- Mów więc, skoro to takie ważne. Zawsze cię słucham.

- Pani… – westchnął i otarł chustką spoconą twarz; Sofia obróciła się do niego na tyle, na ile pozwalały jej siły. Otwarła lekko usta w zdziwieniu.

- Co się stało? No mów!

- Pani, nie wiem, jak to powiedzieć, ja…

- Och, no mówże! Dość mam już tej niepewności!

Sługa schował twarz w dłoniach. Trwał w tym stanie przez chwilę, a potem ukazał swoje zaszklone łzami oczy i przemówił łamiącym się głosem.

- Oni przybywają pani. Przybywają, by dokończyć to, co zaczęli na Altenis.

Sofia poczuła, jak ta informacja spada na nią znienacka. Poruszyła bezgłośnie ustami, spojrzała na horyzont.

- Jak? – wykrztusiła ostatkiem sił.

- Płyną statkami ukradzionymi z Altenis. Galery i triremy z banderami swojego bóstwa. Niech Posedaion najwyższy ma nas w opiece.

Tego jednak Sofia nie usłyszała. Poczuła jakieś silne ukłucie w klatce piersiowej, chwyciła się za nią i dysząc ciężko upadła na podłogę.

- Pani! – krzyknął sługa.

Ale Sofia nie odpowiedziała. Pierwsza królowa nesjańska oddała ducha nieprzeniknionym głębiom oceanu.

La reine est mort, vive le roi!

Kiedy herold pałacowy ogłosił na rynku Boreios, że pierwsza królowa Nesjan oddała ducha bezdennym głębinom, tak wśród patrycjatu, jak i plebsu zapanowało spore poruszenie. Wszyscy, którzy choć usłyszeli o ostatnich zmianach ustrojowych zdali sobie sprawę, że Krateię (a od czasu pierwszej elekcji Ponteię Arheię) czeka teraz wydarzenie bez precedensu nie tylko w historii Nesjan, ale i całego świata.

Dnia następnego na polach dookoła Boreios zebrały się siły patrycjalne z całego niemal imperium, by swymi głosy wybrać nowego Króla Rybaka, którego już wkrótce zwać miano Hegemonem. Synodos orzekł dnia następnego, że elekcja odbędzie się na zasadzie głosowania zamkniętego przedstawicieli tego organu, którzy jednak będą wyposażeni w instrukcje od swych rodów co do treści głosowania. Kandydaci wyłonieni mieli być następująco – dwóch, których wybierze spośród siebie zjazd oraz jeden odgórnie wyznaczony przez monarchinię za życia.

Tak więc poszczególne rody patrycjalne, uprawnione do głosowania (a było ich pięć), poczęły gorączkowo rozważać kandydatury, jakie wysuwali co odważniejsi patrycjusze. Po drobnych kłótniach i kilku bijatykach, zjazd wyznaczył dwu kandydatów ze swego grona: mężnych Xennophantesa i Tachittesa. Do nich dołączyć miał wyznaczony wcześniej Kalos, dowódca hetajrów.

Następnym krokiem było drugie głosowanie, w którym rody najpierw wybrały swych przedstawicieli do Synodosu, a potem przekazały im podjęte w głosowaniu instrukcje. Najważniejszy wybór miał zapaść w samym pałacu, gdzie zebrali się przedstawiciele wybranego Synodosu.

Tydzień po śmierci królowej, przedstawiciele orzekli wyniki swojego głosowania z balkonu pałacowego przed zgromadzonym tłumem patrycjuszy i plebejuszy.

Cytat:
Ród Kammedi oddał głos na Kalosa
Ród Telonioi oddał głos na Tachittesa
Ród Halusis oddał głos na Xennophantesa
Ród Tragei oddał głos na Xennophantesa
Ród Krithis oddał głos na Kalosa
Nastał wtedy pat. Otóż obaj kandydaci mieli po tyle samo głosów, nikt zaś nie ustalił, co czynić w takiej sytuacji. Zanim jednak doszło do rękoczynów, Synodos podjął szybką uchwałę, by ci, którzy głosowali na Tachittesa, zagłosowali raz jeszcze. Tak też się stało.

Cytat:
Ród Telonioi oddał głos na Xennophantesa
XENNOPHANTES
  • Pyszny
  • Chciwy
  • Przedsiębiorczy
  • Zhańbiony
  • Rozsądny


Odkąd orzeczono o wyrównanym wyniku Xennophantesa i Kalosa, atmosfera wyraźnie się zagęściła. Jasne było, że ogłoszenie wyniku zaowocuje wybuchem emocji. Tak też się stało. Patrycjusze rdzenni borejscy gwizdami zagłuszyli herolda i podniosły się krzyki o zdradzie. Wykrzykiwano, że Xennophantes jest ostatnim gwoździem do grobu Krateii i że Nesjanin, który dorobił się fortuny i tytułu na sprzedaży rodaków nie jest godzien tronu. Na to zwolennicy Xennophantesa chwycili za broń, a na rynku doszło do ogromnej bijatyki. W jej trakcie spalono domostwa położone najbliżej, a około piętnastu patrycjuszy i trzydziestu plebejuszy straciło życie. Na rozkaz Synodosu rozgoniono walczących, lecz nowy Hegemon zdawał sobie sprawę, że odkąd wejdzie na tron przodków, będzie miał mieli przeciwników swojej władzy.

Święta wojna na Boreios

Pierwszą i najbardziej palącą sprawą, jaką przekazano Hegemonowi stały się tajne doniesienie o nadpływających z północy statkach pod banderą jaszczurczą. System wczesnego ostrzegania, a także liczne statki kupieckie, wykonały doskonale swoją prewencyjną rolę. Pozostało nieco czasu do przygotowania obrony, niemniej w przeciągu najbliższego miesiąca spodziewano się przypłynięcia statków z najeźdźcami.

Należało coś z tym zrobić. Zwiadowcy donosili, że płyną do Krateii trzy statki pod banderą jaszczurczą, a zbliżają się od północy – z ziem Kenku. Trudno było określić liczebność stworzeń, jednak doświadczenia Republiki pokazywały, że nawet niewielka ilość jaszczurów to wielki problem.

Przed Hegemonem stanęło więc pierwsze i być może najważniejsze wyzwanie: nie dopuścić, by powtórzyła się historia Altenis i szlachetnego Idrysa.

Tajne kryjówki mnichów atalskich

Pośród zgliszczy szpitala, który kazała zaatakować wcześniej królowa Sofia, teraz wciąż pracowali słudzy korony. I niestety odkryli to, czego wszyscy się domyślali, a czego nikt w pałacu sobie nie życzył: horimtulai Tettaroncheires zbiegli. Odkryto sieć wydrążonych tuneli na kształt tych z Arttemos, którymi najpewniej mnisi wydostali się z oblężonego szpitala. Gdzie teraz byli – to można by określić dopiero, jeśli ktoś podążyłby siatką ciemnych tuneli mnichów. Z tą decyzją jednak się wstrzymano na czas elekcji i starano się zachować ją w tajemnicy. Teraz, gdy P.A.N.S znów miało władcę, doniesiono o odkryciach Xennophantesowi i zdano się na jego osąd sytuacji.

Powstanie ludowe

Po ostatnich wydarzeniach Boreios wrzało. Wydawać by się mogło, że śmierć Sofii, która bestialsko dokonała rzezi własnych poddanych uspokoi nieco nastroje społeczne. W istocie tak było. Stan uspokojenia nie miał jednak szans na stabilizację, bowiem negatywne emocje wybuchły z powrotem wraz z elekcją Xennophantesa.

Bójka patrycjuszy następująca po elekcji przerodziła się szybko w zamieszki, gdy szlachetnie urodzeni zaatakowali niewinnych plebejuszy. Ci odpowiedzieli atakiem i tak walczyły ze sobą trzy strony: zwolennicy Kalosa (w tym sam Kalos, który odniósł poważną ranę), zwolennicy Xennophantesa i lud Boreios. Gdy zainterweniowało wojsko, wydawało się, że negatywne nastroje opadły.

Nic bardziej mylnego.

W kilka dni po elekcji do pałacu doszły wieści o formującej się armii plebejskiej po drugiej stronie wyspy. Obecni tam byli chłopi, lecz większą część stanowili mieszczanie rozzłoszczeni ostatnimi wydarzeniami. Prawdą było też, że wielu lokalnych rzezimieszków i typów spod ciemnej gwiazdy postanowiło poszukać szczęścia w armii plebejskiej. Co ciekawe większość tam zebranych stanowili wyznawcy nauk Kat’zai, a przewodził im ocalały z ataku mnich-Nesjanin, który w płomiennych przemówieniach zachęcał do palenia posiadłości patrycjalnych i grabieży ich majątku. Zapewniał, że widział w śnie nadchodzącą erę równości wszystkich istot, a dokonać to się miało, gdy ostatni patrycjusz zawiśnie na kiszce ostatniego kapłana starej wiary.

Powstanie, choć miało charakter po pierwsze antypatrycjalny, szybko rozwinęło się też jako ruch przeciw starej wiary, której kapłani na ogół także należeli do zamożniejszej warstwy społecznej. Zradykalizowany tłum domagał się nie tylko rozdania majątków patrycjuszy i świątyń, ale też wspólnoty majątkowej i powszechnej elekcji Hegemona.

Póki co były to głównie pogłoski, jedyne oznaki bytowania armii to kilka spalonych gospodarstw, lecz jasne było, że celem rewolucjonistów jest Boreios, a dalej zamorskie posiadłości panów, bogate w cenne srebro i żelazo.

Pacta conventa

A gdy o tych wszystkich sprawach rozmyślał mądry Xennophantes, do jego pałacu przybył posłaniec w stroju sług rodu Tragei i przekazał władcy list od przyjaciół, którzy raczyli wesprzeć go w ostatniej elekcji w zamian za kilka drobiazgów.

Bądź pozdrowiony Hegemonie, Trójzębie Posedaiona!

My, członkowie rodu Tragei i Halusis, a także ci spośród Telonioi, którzy poparli słuszną Twą kandydaturę składamy gratulacje i przypominamy o zobowiązaniach, jakie w zamian za udzielone poparcie obiecałeś przed elekcją wykonać.

Takoż rodowi Tragei na wyłączność ma zostać powierzona kopalnia srebra w Enkomi.
Rodowi Halusis przyznane na wieczny zarząd Dissoi Notis.
Zaś tym, którzy poparli cię spośród Telonioi, przyobiecałeś ziemie uprawne wokół Boreios.

Liczymy więc, że wywiążesz się, Najjaśniejszy Panie, ze swego słowa, jak przystało na króla i pana ziem nesjańskich. Przypominamy też wszyscy o naszym wspólnym postulacie wycofania reform królowej Sofii i przywrócenia niezbywalnego dla naszego kraju prawa do posiadania i handlu niewolnymi. Szczególnie ród Twój, Panie, Halusis, gorąco o to uprasza.

Chwała tobie Hegemonie, niech twój zwycięski miecz prowadzi nas ku świetlanej przyszłości; raz jeszcze z gratulacjami piszemy my,

Leonnan z rodu Tragei
Trygajos z rodu Halusis
Auksytoros z rodu Telonioi.
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 19-12-2016 o 15:30.
MrKroffin jest offline  
Stary 18-12-2016, 18:45   #117
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
Część 2.

Tai’atalai

Krótka rozprawa o miłości ojcowskiej cz. 1

Umęczony Bahitalt leżał rozciągnięty na kole, do którego przymocowali go niedawno kaci. Chcieli wypróbować kilka nowych technik męczenia ofiary, a syn samego taiotlaniego to był nie lada kąsek do takich prób. Syn oskarżony o najgorszą ze zbrodni – o mordowanie własnej rodziny.

Wszyscy w tym lochu wiedzieli, dokąd to zmierza, nie wyliczając Bahitalta. Każdego dnia królewicz wznosił modły o Przodków o rychłą śmierć, która przyniosłaby uśmierzenie jego nieustających mąk. W gruncie rzeczy niewiele miał na to czasu – kaci wyjątkowo rzadko opuszczali loch i sądząc po ich bladym odcieniu skóry, nie traktowali go przez to wyjątkowo. W związku z tym, Bahitalt mógł modlić się jedynie wtedy, gdy zmęczeni oprawcy robili sobie chwilę przerwy bądź spali.

Jeśli Bahitalt nie cierpiał, to modlił się. A jeśli się nie modlił, myślał. Myślał o rażącej niesprawiedliwości, jaka go spotkała, o okrutnym ojcu, który zawsze go nienawidził i tylko szukał pretekstu, by pozbawić go życia. Z jakiej przyczyny? Skąd wypływała tak straszna nienawiść ojca do syna? Bahitalt wiedział – nie miał nogi, jako taiotlani nie mógłby więc wykonywać najświętszych rytuałów, a to naturalną koleją rzeczy usuwało go spośród grona kandydatów do tronu. Lecz pewnikiem nienawiść ojca byłaby o wiele mniejsza, gdyby istniał realny kontrkandydat do otrzymania spuścizny Przodków. Tymczasem jedyny brat Bahitalta, Ramituk, był żałosnym pijakiem, co rusz ośmieszającym się przed całym pałacem, którego ojciec kazał swego czasu nie wypuszczać poza obręb pałacu, by nie kalał swą głupotą jego majestatu.

Z tego powodu Yanikain nienawidził Bahitalta – ponieważ zawiódł jego nadzieję, tak jak wcześniej zawiódł ją Ramituk. Dlaczego jednak ojciec bardziej umiłował bezmózgiego pijaka niż kalekiego, lecz pobożnego syna, tego Bahitalt nie wiedział. Zdawał sobie jednak sprawę z niesprawiedliwości tej sytuacji i wiedział doskonale, że gdy tylko nadejdzie okazja, ojciec zechce pozbawić go życia. Na całe szczęście miał przyjaciół, którzy pomogli mu w trudnej chwili, którzy sprawili, że w starciu z ojcem miał jakiekolwiek szanse.

Bo dlaczego ojciec skreślał go jako przyszłego taiotlaniego? Owszem, nie mógłby wykonywać pewnych rytuałów, ale z pewnością byłby lepszym władcą niż Ramituk albo ten szczyl, który ku radości ojca przyszedł na świat przed kilkoma dniami… To znaczy, szczyl urósł już pewnie nieco, w końcu Bahitalt tkwił tutaj długie miesiące, bo śledztwo w jego sprawie wlokło się niemiłosiernie. W międzyczasie poznał dokładnie swoich oprawców i ich wszystkie wewnętrzne rozterki, od osobistych po natury religijnej, którymi go raczyli podczas zadawania bólu.

Ciekawe było to towarzystwo nie ma co. Bahitalt podchodził do tej sprawy lekko, mogło to aż dziwić postronnego obserwatora, ale królewicz nie dbał o to, co się stanie. Znał przecież przyszłość, nie potrzebował do tego Wyroczni Amali’inki. Jeszcze tylko parę dni albo miesięcy, albo lat, i nadejdzie ta chwila, gdy zadadzą mu ostateczny cios – tutaj lub na zewnątrz. To bez znaczenia. Do tego momentu skóra całkowicie odejdzie mu od kości, a on sam oślepnie od nieustającego mroku lochu. Prawdę mówiąc po stokroć wolałby, aby sądny dzień nadszedł prędzej niż później, więc po to właśnie w każdej wolnej chwili starał się zanosić modły do Przodków, by chociaż oni oddali mu sprawiedliwość.

Yanikain. Najwspanialszy taiotlani. Pogromca Nahakai i azagai. Bóg na ziemi. Wzór dla wszystkich atali. Niech go piekło pochłonie, niech zamieszka w siedzibach nahaków, gdzie jest już dlań przygotowane leże. Bahitalt nie miał wątpliwości.

Jeden z jego oprawców, blady, chudy i pozbawiony chyba mimiki twarzy pojawił się w jego polu widzenia.

- Czas już.

Och, nareszcie Przodkowie. Bahitalt po raz pierwszy od wielu miesięcy uśmiechnął się.

Kat poluźnił więzy.

- Co ty robisz? – zapytał zaskoczony Bahitalt.
- Jesteś wolny – odrzekł kat. – Jesteś wolny, synu taiotlaniego. Rada Teologiczna oczyściła cię ze wszystkich zarzutów.

Bahitalt chyba się przesłyszał, ale nie oponował. Postarał się to przyjąć ze spokojem.

- Jak to się stało?
- Jego Świątobliwość, Pan nasz Yanikain… umarł. Rada Teologiczna oczyściła cię z zarzutów i zawezwała do siebie.

Królewicz poczekał spokojnie, aż więzy opadną. Spojrzał na swoje nadgarstki, wyżłobione czerwonymi linami od wielomiesięcznych tortur. Był wolny. To ci ironia losu. Być może Przodkowie naprawdę się do niego uśmiechnęli. Podniósł się i zobaczył otwarte drzwi lochu. Światło, które z nich biło sprawiało wrażenie, że to brama raju.

- Oni zaprowadzą cię przed oblicze Rady. – Do lochu weszli strażnicy, niosąc jego nieodłączną lektykę. – Wybacz nam, panie, jeśliśmy nadużyli czegoś przeciwko tobie.

Bahitalt oparł się obiema rękami o karki strażników i zasiadł w lektyce, brudząc ją świeżą krwią. Popatrzył z uśmiechem na kata.

- Nie bój się, Yanuku. Zapewniam cię, że poznasz siłę miłosierdzia taiotlaniego. Daję ci na to swoje słowo.

Nie mógł w to uwierzyć. Oczyszczony z wszelkich zarzutów! Znowu wolny, po tylu miesiącach katorgi mógł wrócić do żon i synów. Przodkowie są sprawiedliwi, na zawsze będzie sławił ich imię. Gdy żołnierze wynosili go z lochu, Bahitalt spojrzał raz jeszcze na tego, który zamienił jego życie na kilka miesięcy w piekło Posłał mu serdecznego całusa, nim bledsza niż zazwyczaj twarz kata zniknęła za ścianą.

Chyba właśnie wpadł na pomysł pierwszego rozkazu, jaki wyda, gdy zasiądzie na tronie.

Krótka rozprawa o miłości ojcowskiej cz. 2

Chwilę wcześniej

- Ojcze! – zakrzyknął Ramituk jak jeszcze całkiem niedawno, gdy donosił mu o zabójstwie syna.

Yanikain podniósł wzrok. Dość już miał rewelacji tego idioty. Dureń zatoczył się, gdy tutaj wchodził, wiec taiotlani nie spodziewał się usłyszeć od niego niczego interesującego. Mimo tego wpuścił go, gdy usłyszał, jak szarpie się za drzwiami ze strażnikami i głośno wzywa go, ogłaszając, że ma coś arcyważnego do ogłoszenia.

- Ojcze! Panie, hympf! – czknął.

Co za idiota, pomyślał Yanikain. Jak moje boskie członki mogły partycypować w wydaniu na świat takiego głupca?

- Ja… mam ważną wiadomość, hympf!
- Byle szybko, Ramituku. Jestem zajęty.
- Aaaa… co robisz?
- Pławię się w swoim majestacie i chwale. W przeciwieństwie do ciebie.
- Aha.

Ramituk chyba nie pojmował, co mu odpowiada taiotlani, niemniej wciąż gorączkowo się czymś ekscytował.

- Powiesz wreszcie? – warknął taiotlani, znudzony dłuższą ciszą, jaka zapadła.
- Y… tak. – odrzekł Ramituk i wytarł wylewająca mu się z ust ślinę. – Władco władców, panie panów… i tak dalej, i tak dalej…. Mam ważną informację. Wiem już, kto to zrobił mojemu synkowi. To nie Bahitalt.

Yanikain podniósł się lekko na tronie. Czyżby naprawdę jego ojciec, a Ramituka dziadek, boski Amali’inka, mógł się mylić?

- Więc kto? Mówże!
- Już móię… – podczołgał się nieco bliżej. – No to tak… sprawa się ma tak, że.. że ten..

Ramituk wciąż zbliżał się na kolanach do taiotlaniego. Yanikain zmarszczył brwi i spojrzał porozumiewawczo na swoich żołnierzy, stojących po bokach.

- Jak się ma? Co ty bredzisz, idioto?! – Yanikain rozgniewał się.
- Nie jezdem… idiodom. – wybełkotał już całkiem nieskładnie. – Za to wiem, kim ty jezdeś…

Yanikain zacmokał zdenerwowany, powstał i ruszył szybkim krokiem w kierunku syna. Powąchał go.

- Śmierdzisz niczym gorzelnia. Wstydziłbyś się. Czy ty w ogóle masz rozum i godność syna taiotlaniego?

Ramituk burknął coś pod nosem, a potem osunął się do nóg władcy.

- Ojcze…
- Nie mów do mnie ojcze! – zagrzmiał taiotlani. – Jesteś najgorszym, co spotkało naszą rodzinę od pokoleń. Wstyd mi za ciebie wobec Przodków.

Ramituk nadal mówił coś do siebie, kiedy Yanikain machnął na niego ręką i dał znak strażnikom, by go wynieśli.

- Nie jestem zakałą – usłyszał za sobą taiotlani całkiem wyraźnie. – Nie jestem zakałą i nigdy nie byłem. To ty przynosisz wstyd naszemu rodowi!

Yanikain, tym razem doprowadzony już do ostateczności, odwrócił się gwałtownie. Na jego twarzy szybko jednak gniew zamienił się w strach. Ramituk poderwał się nad wyraz sprawnie, a w prawej ręce dzierżył uniesiony sztylet. W oczach Yanikaina zapłonęła panika.

- NIE JESTEM ZAKAŁĄ! – krzyknął i pchnął pod żebra taiotlaniego.

Obaj upadli nim dobiegli do nich strażnicy. Krew obficie tryskała z taiotlaniego, który tracił dech.

- Nie jestem… – mówił pod nosem Ramituk, gdy Yanikain szybko wykrwawiał się. Strażnicy podbiegli do niego i wznieśli alarm w całym pałacu.

Medycy zajęli się taiotlanim, który kolejne dni spędził w łóżku skrajnie wyczerpany, lecz rokujący szansę na poprawę. Niestety, dnia trzeciego w ranę wdało się zakażenie, wobec którego już medycy byli bezradni. W ten oto sposób odszedł ze świata najwybitniejszy z taiotlanich, ten który położył kres odwiecznym wojnom targającym państwo swoich Przodków.

Między regentem a taiotlanim

Zdziwieniom Bahitalta nie było końca. Ledwie zaznał szoku, gdy przyszli do niego poddani, teraz zszokował go nie mniej widok Ramituka ciągniętego siłą do lochu, z którego on przed chwilą wyszedł. Cała ta sytuacja rozpaliła w Baihtalcie żar ciekawości. Cokolwiek tam się stało, miało z całą pewnością przejść do historii Tenkokinry. Bahitalt nie wątpił, że teraz nastała jego pora na odegranie roli w tej sztuce.

Szybko wytłumaczono mu, do czego zaszło. Bahitalt nie mógł utrzymywać, jakoby żal mu było ojca. Przeciwnie. Sprawiedliwość Przodków nadeszła tyran leżał we krwi. Dla Bahitalta nadszedł czas odebrać, co mu należne, i wejść w chwale na arenę. Był w końcu jedynym dziedzicem.

BAHITALT
  • Pijak
  • Kaleka
  • Pobożny
  • Ambitny
  • Pyszny


Jakże bardzo się pomylił. Rada długo deliberowała nad obsadzeniem tronu. Yanikain nie wyznaczył swego anoka, a przez to to do Rady należał obowiązek wyboru następcy spośród jego synów. Jakież było zdziwienie Bahitalta, gdy orzeczono, że nowym taiotlanim zostaje… jego malutki brat, Suiuk.

Rozzłoszczony Bahitalt wtargnął do sali, gdzie obradowała Rada wraz z kordonem wojska i zarządał wyjaśnień. Nie, nie wyjaśnień – choć tak powiedział. W praktyce chodziło mu o odwołanie postanowienia Rady, póki co jeszcze nie ogłoszono. Radni odmówili, twierdząc, że złamanie raz zatwierdzonej decyzji ściągnęłoby na ich głowy gniew Przodków.

Wtedy Bahitalt, bojący się przecież mocy Przodków, wpadł na inny pomysł. Stwierdził, że młodociany taiotlani potrzebuje regenta, jak to było za czasów młodości jego ojca, kiedy regentem został niejaki Ai’ahal. Rada przyznała mu rację, ale i oznajmiła, że już wybrano regenta – miał nim być Negimet, mędrzec nauczający od najmłodszych lat Suiuka.

Tego Bahitalt miał dosyć. Skinął na jednego ze swoich podwładnych, a ten bez zmrużenia oka wyjął miecz z pochwy i pchnął nim stojącego nieopodal Negimeta. Krew buchnęła na kapłanów.

- Teraz – rzekł Bahitalt – nie ma już regenta, więc nie złamiecie prawa, jeśli wyznaczycie nowego. Radźcie więc.

Rada uradziła – i to w jedyny logiczny sposób, gdy wokół stacjonował kordon żołnierzy. Nowym regentem obwołano Bahitalta, a ten zadowolony, odwołał wojskowych i udał się do swojej komnaty. Może i dobrze się stało? Może właśnie, w ten pokrętny, skomplikowany sposób, odnalazł odpowiedź na pytanie, której poszukiwał od tak dawna.

Jak może zostać władcą, nie mając nogi?

Żałoba narodowa

Śmierć najwspanialszego z taiotlanich wstrząsnęła całym państwem. Co prawda lud nie poznał całej prawdy (a czy kiedykolwiek tak jest?), bo Rada postanowiła zatuszować, jak zginął Yanikain i jaki w tym miał udział jego syn, ale i rozpacz była ogromna. Szkoła pod Taltem Yanikaina ogłosiła zawieszenie swojej działalności na okres roku – kontynuować naukę postanowiła jedynie katedra badaczy Księgi Przysłów. W całym kraju nastąpiło powszechne rozżalenie, atale płakali na ulicach i wzywali imienia świętego Yanikaina, błagając, by powrócił na ziemię. Rychło spodziewano się zakończenia pokoju, jaki zaprowadził taiotlani, a niektórzy wróżyli wręcz koniec dziejów.

W samym Quetz-hoi-atalai doszło do kilku incydentów: po pierwsze, zorganizowano spontaniczny marsz żałobny, a nieliczni z żałobników poza śpiewaniem pieśni i wznoszenia modłów postanowili rozpocząć bardziej radykalną wersję żałoby, biczując się po plecach. Uznawali oni, że Yanikaina zabiły ich własne przewinienia i tylko sprawiedliwa kara, jaka ich dosięgnie, może przywrócić władcę do życia.

Liczni kaznodzieje wygłaszali pożegnalne mowy, całe imperium stanęło jakby. Robotnicy powrócili z pól do domów i lamentowali. Wyglądało to doprawdy makabrycznie, a przybywający do Tenokinry kupcy w swych ojczyznach opowiadali, że na ziemie Tenokinry ktoś rzucić musiał jakiś urok, że wszyscy, jak jeden mąż, cierpią i płaczą.

W tym sformułowaniu było sporo przesady – całkiem spora grupa ludu nie odczuła tak skrajnie śmierci ukochanego wodza, ale ci, którzy odczuli, byli najgłośniejsi i zdecydowanie najbardziej rzucali się w oczy.

Inną ciekawą formą pokuty były ofiary. Najpierw składano owoce pól i dżungli, mąkę i placki, lecz żałobnikom wydało się to za mało. Sięgnęli więc dalej – zabijać zaczęto owce, krowy, a nawet słonie, by ich krwią skroplić placki, jakie przygotowywali, tylko bowiem ofiara okupiona krwią mogła mieć wartość należną taiotlaniemu.

Szybko jednak co bystrzejsi kapłani pojęli, że na zwykłego taiotlaniego zapewne krew zwierzęcia by starczyła, lecz dla boga bogów to zdecydowanie za mało. Rozpoczęło się wtenczas coś, co nazwano potem wśród ludzi nesjanobiciem. Każdy pobożny atal, mający niewolników, obowiązany był nieformalnie (choć wielu kapłanów wprost tego wymagało) do złożenia najstarszego niewolnika ku czci Yanikaina, by jego krwią nasączyć placki z batatów, które potem kapłani spożywali ku czci najwyższego. Nakaz ten skrupulatnie wykonano, a co najsprawiedliwsi z ludu, złożyli wręcz więcej niż jednego Birukai.

Na to podniósł się opór niewolnych. W wielu miejscowościach doszło do bójek, a niekiedy regularnych walk z Nesjanami, którzy nie zamierzali stać się zwierzyną ofiarną. Szczególnie krwawo odbyło się to na prowincji, gdzie, jak potem donieśli lokalni zarządcy, niektóre gospodarstwa zostały wprost przejęte przez Birukai. W mniejszych miastach, poza stolicą, była to praktyka dość częsta, co wzbudziło ogromny gniew lokalnej społeczności Tai’atalai, która takie zachowania odczytała jako kpiny ze śmierci taiotlaniego.

W Emenitulo i Amerepiti starcia przerodziły się w regularny bunt, który skończył się po kilku dniach sporymi stratami po obu stronach i niekiedy zachwianiem stanu posiadania niewolników. W innych miastach starcia przybrały mniej skrajny efekt. Niemniej w tym dniu coś pękło w zjednoczonej dotychczas Tenokinrze i narodził się konflikt między panującymi a podwładnymi, między wolnymi i niewolnikami. Od dziś mówiono też: między uciskającymi a uciskanymi.

Droga lądowa do Krateii

Ekspedycja, jaką wysłał jeszcze za życia nieodżałowany Yanikain, powróciła do stolicy i przywiozła raport (zalawszy się najpierw łzami, oczywiście). Jak stwierdzili, odkryli, że ziemie dawnej Krateii Nesiai mają w istocie połączenie lądowe z ziemiami taiotlaniego, gdzie łączy się ich złote wybrzeże z dzikimi lasami zamieszkałymi przez istoty będące nowymi niewolnikami atali. Yanikainhua natomiast założono miało zostać nieświadomie nad zatoką, w której odnaleziono kilka pomniejszych wysp i do której uchodziła ogromna rzeka na wschodzie.

Nadto nie odnaleziono nic szczególnego – zrozumiano jedynie, którędy komulai dotarli do ziem tenokinryjskich i odnaleziono połączenie z dawnymi ziemiami Birukai – dziś jednak bezwartościowymi i zajętymi przez podzielone ordy orcze.

Mistyczny nośnik wiedzy

Badania nad osobliwym golemem zajęło trochę czasu i szczerze mówiąc, nie przyniosły żadnych rezultatów. Kapłani byli zawiedzeni. Olbrzym jedynie próbował co chwila wyrwać się z więzów, jakimi go skrępowano, ale nic poza tym nie można było ustalić. Był złoty, ale aby to stwierdzić, nie trzeba było geniusza. Dziwna istota ani nie raczyła przemawiać, ani reagować na prośby, groźby, tortury nawer. Golem wszystko po prostu ignorował.

Aż pewnego dnia stało się coś, co zaskoczyło wszystkich. Gdy jeden ze znudzonych adeptów pilnował go, bo takie było zarządzenie Yanikaina, by pilnować golema nawet w nocy, istota zaświszczała dziwnie, a ze wszystkich otworów jego ciała zaczęła lecieć para. Adept zerwał się na równe nogi i już chciał pobiec, by pobudzić starszych kapłanów, gdy golem wybuchnął uwalniając chmury pary.

Gdy usłyszeli to strażnicy (a przy okazji cały pałac), po golemie zostały już tylko złote części. Młody adept stał natomiast z głupią miną, śliniąc się obficie. Gdy próbowano dopytać go, czy nic mu nie jest, zażądał gliny i rylca. Przyniesiono mu, a ten zaczął pisać. Pisał i pisał, aż do ranka i surowo zabraniał sobie przeszkadzać. Zaskoczeni kapłani postanowili dać mu spokój. W końcu, gdy wzeszło słońce, przybył do starszych kapłanów, wręczył im zapisaną tabliczkę, twierdząc, że musi się położyć. Kapłani zapoznali się szybko z jej treścią i okazało się, że niezbyt utalentowany młodzieniec opisał precyzyjnym językiem szczegółowy proces wyrobu cegieł z gliny i propozycję zastosowania tychże do tworzenia bardziej zaawansowanych budowli niż te, które widziano dotychczas w państwie taiotlanich.


Murarstwo

Rachunki do wyrównania

Bahitalt w jednej tylko rzeczy przypominał Ramituka. Lubił pić. I teraz dał temu upust. Leżał, chrapiąc głośno w towarzystwie służki, którą wcześniej zmusił, by spędziła z nim noc. Śmierdział nie gorzej niż jego brat w dniu śmierci ojca, ale Bahitalt uznał, że skoro spędził tak długi czas w lochu, ma prawo do odrobiny zabawy. Tak więc spał jak gdyby nigdy nic, ciesząc się zdobytą nagle wolnością i władzą.

Miał w pokoju ciekawy przedmiot. Lustro – rzecz, jakiej nie znano w Tenokinrze. Stwierdzał, że zakupił ją od handlarzy niewolników, którzy przybywali z południa i że jest to klejnot jego kolekcji. Lustro wzbudziło na zamku zachwyt, wielu próbowało rozgryźć metodę jego działania. Mało kto wiedział natomiast, że lustro wcale nie było zakupem, lecz darem i że owszem, pochodziło z południa, ale o wiele dalszego niż jakiekolwiek atalskie oko kiedykolwiek widziało.

W lustrze coś się poruszyło. Chrząknęło. Wysoka postać o nieprzyjemnym głosie.

- Budzimy się, Bahitalcie.

Regent wykazał daleko idącą obojętność wobec tych słów. Spał.

- Budzimy się… – powtórzyła postać.

Nic.

- WSTAWAJ ŚMIECIU!

Bahitalt poderwał się i chwycił za sztylet, który zawsze miał pod poduszką. Poderwała się też służka, wciąż zalana łzami. Bahitalt spoglądał to na nią, to na lustro i znów na nią, znów na lustro.

- Nie przedstawisz nas? – zapytała postać.
- Nie – odrzekł Bahitalt. – Wynoś się stąd i ani waż się pisnąć komukolwiek, co tutaj widziałaś.

Skonfundowana kobieta kiwnęła pospiesznie głową, doprowadziła się do porządku i w pośpiechu opuściła pokój.

- Widzę, że bawisz się po królewsku, hm?
- Co? Ja… nie. O co ci chodzi?

Postać z lustra uniosła brwi.

- O co MI chodzi? MI? Przecież dobrze wiesz. Przychodzę po zapłatę. Ja pomogłem tobie, ty pomożesz mi. Pamiętasz? Czy to wino ci całkiem mózg wyżarło?
- Nie, nie. Pamiętam. – zawahał się. – Ale… potrzebuję więcej czasu. Jeszcze chwila, przysięgam.
- Lepiej, żebyś się pospieszył. Ja nie zwlekałem w twojej sprawie.
- Wiem… i przepraszam. Proszę tylko o kilka miesięcy. To nie zajmie długo.
- Miesiąc – powiedziała twardo postać. – Miesiąc i lepiej, żebyś dobrze wykorzystał ten czas. Moja prośba wcale wiele nie wymaga od ciebie, więc im wcześniej mi pomożesz, tym lepiej. Chyba nie chcesz, by cała Tenokinra dowiedziała się, jak wesoło potraktowałeś swojego braciszka? I przy okazji ojca? Chyba nie chcesz, bym ogłosił, że…
- NIE! Ciszej na Przodków, jeszcze cię ktoś usłyszy.
- Na twoim miejscu bałbym się raczej o swoje życie niż czyjekolwiek uszy. Zawarłeś pakt. Podpisałeś cyrograf. Ja wykonałem swoją część umowy, teraz ty wykonasz swoją.
- Wykonam. Wykonam. Za miesiąc.
- Dobrze więc. Jak powiedziałem masz czas. Dobrze się przygotuj, nie dopuszczam żadnej wpadki ani utrudnień. Zajrzę tu za miesiąc. Jak mawiają w niektórych stronach: ak-mkulu-nhaknghi. To znaczy: do widzenia.

Postać cofnęła się, a Bahitalt ponownie zobaczył w tafli lustra swoje odbicie. Cóż, nadszedł czas spłaty długów. Otrzymał pomoc w pozbyciu się brata i ojca, szkoda tylko, że ten bachor musiał się urodzić już po jego prośbie o pomoc. Niemniej teraz stanął przed jedną z najtrudniejszych decyzji w swoim życiu.

Bo jak tu wymigać się od obietnicy oddania w ręce azagai połowy imperium?

***


Matematyka
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 18-12-2016 o 23:08.
MrKroffin jest offline  
Stary 29-01-2017, 01:09   #118
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Tura 24. Hegemon Xennophantes

Dom Królewski w Boreios nie porażał okazałością, ani pięknem. Daleko mu było do Domu Królów Rybaków w Oikeme, czy choćby siedziby Idrysa na Altenis. Pierwotnie było to zresztą zwykła willa, zbudowana w surowym, typowym dla lokalnej arystokracji stylu. Kiedy do tego miejsca wprowadził się Trygajos otrzymał do dyspozycji parterowy, drewniany budynek z podmurówką. Wnętrze było ciemne, pełne zwierzęcych futer i broni porozwieszanych na ścianach, a także niezbyt wyszukanego miejscowego malarstwa. Widać było, że poprzedni właściciel domostwa gustował w polowaniach oraz dalekich wyprawach rybackich. Taki był bowiem temat przedstawiony na większości polichromowanych ścian, które znajdowały się głównie w dużej pięciokątnej jadalni. Król musiał zadowolić się poza tym niewielkim gabinetem w kącie domu, dwoma sypialniami i łaźnią, którą znajdowała się poza właściwym budynkiem. Oczywiście oprócz tego willa posiada kuchnię, spiżarkę, magazyn i małą kwaterę dla służby. Tam jednak monarcha nie bywał. Właściwie rzadko kiedy przebywał w swoim domu, spędzając większość czasu z wojskiem, lub w swojej samotni. Wstąpienie na tron Sofii nadało budynkowi nieco lekkości i jasności, tak popularnej wówczas na Altenis. Zniknęły, więc ciężkie futra i zakurzone zbroje. Zamiast nich ściany zaczęły zdobić nowe polichromie, pełne kolorów i życia. Były tam morskie pejzaże, winnicy okalające Artteme, czy nesjańskie bóstwa. Władczyni rozkazała także dobudować nieduże skrzydło na swój prywatny użytek. W odróżnieniu od reszty willi ta część była już w całości murowana. Tam Sofia posiadała swoje osobiste pokoje oraz ołtarz wraz z brązową statuą Allatu. W ostatnich latach życia Królowej połączono jeszcze łaźnię z resztą budynku, ale nadal zachowywał on surowy borejski charakter. Co też bardzo nie podobało się jego obecnemu lokatorowi, Hegemonowi Xennophantesowi.

Władca Ponteii siedział nieruchomo na fotelu i wpatrywał się w ustawioną po drugiej stronie pomieszczenia biblioteczkę. Był dumny ze swoich szerokich zbiorów, szczególnie dlatego, że część z nich wyszła jeszcze spod rąk oikemskich kopistów. Posiadał wybitą na glinianych tablicach Oikeię, najstarsze dzieło nesjańskich literatury, ale także podarowaną mu niedawno rozprawę matematyczną niejakiego Taleisa, nazwaną „Peri Aritmea”*. Autor zebrał w niej całą znaną Nesjanom wiedzę dotyczącą arytmetyki oraz ułamków. Przedstawiał też swoje sposoby na policzenie powierzchni, lub objętości różnych przedmiotów i naczyń, przekonując przy tym, że znajomość tych technik będzie wielce pomocna w handlu, czy budownictwie. Hegemon przeczytał całe dzieło z wielkim zainteresowaniem i choć dużej części zupełnie nie zrozumiał, to w obecności innych patrycjuszy chwalił się znajomością metod Taleisa. Oprócz tego jego biblioteczka pełna była pieśni i hymnów ku czci bogów, poezji kratejskiej i altenijskiej. Miał także w posiadaniu kilka religijnych ksiąg Tettaroncheires. Xennophantes był dumny ze swoich zbiorów i w jego głowie już rodził się pomysł na ich wykorzystanie. Skoro P.A.N.S. będzie posiadało archiwum prawa – Grammatei, czemu nie zbudować archiwum nesjańkich literatury. To by dopiero było coś! Trzeba to tylko przepchnąć w Synodosie!

Na wspomnienie o patrycjuszowskiej radzie Hegemon uśmiechnął się pod wąsem. Tak jak się spodziewał, nie było trudno skłócić rody. Wewnętrzne konflikty wewnątrz nesjańkiej arystokracji były mu zresztą na rękę. Nie musiał dzielić państwa między tych, którzy wsparli go w wyborach, a jeszcze przeforsował dwa prawa, na których bardzo mu zależało. Prócz utworzenia Grammatei już niedługo w P.A.N.S. powstanie Katalogoi Demos – spis obywateli wraz z ich majątkiem i statusem. Xennophantes przywrócił również niewolnictwo oraz swobodny handel żywym towarem. Tym razem jednak wyłączając z obiegu Nesjan. Oczami wyobraźni mężczyzna już widział szeregi istot ze wszystkich stron świata, które zakute w kajdany będą tkwić na nesjańkich targowiskach. Najchętniej zaś widziałby tam tysiące Sauroi, zdradliwych jaszczurów, które znów zagrażały Nesioi.
Jak nagle Hegemon uśmiechnął się na wspomnienie ostatniego posiedzenia Synodosu, tak myśl o nadchodzącej inwazji spowodowała, że spochmurniał. Ciężko wstał z fotela i odrzucił z ciała miękki wełniany koc, którym okrył się po słonej kąpieli.

-Jestem gotowy- zacharczał Xennophatnes spoglądając na swój nieco zaokrąglony brzuch. Jego ciało nie było tak sprężyste, silne i smukłe jak przed laty, ale władca wciąż był na tyle sprawny by wziąć udział w walce. Po chwili do pokoju weszło kilku służących niosąc rynsztunek Hegemona. Ten, popijając lekkie jabłkowe wino, pozwolił się ubrać. Opancerzony od stóp do głowy w najlepszy nesjańskich brąz władca chwycił okrągła tarczę z trójzębem Posedaiona i ruszył przez Dom Królewski na borejską agorę. Tam już czekali na niego Hetajrzy oraz żeglarze, którzy mieli wyruszyć przeciwko jaszczurzej inwazji. Obok nich dumnie prężyła się piechota gotowa do wymarszu przeciwko heretyckim powstańcom. Wchodząc na mównicę Hegemon miał cichą nadzieję, że za kilka dni będzie mógł powitać większość z tych żołnierzy podczas świętowania zwycięstwa.

Cytat:
Nomos Xennophantei Peri Grafei” (Prawo Xennophantesa o Pismach) i „Nomos Xennophantei Peri Pai” (Prawo Xennophantesa o Niewolnikach) to pierwsze ustawy nesjańskie zbliżone swą formą do współczesnego prawodawstwa. Niewiele wiadomo o rzeczywistym klimacie politycznym pierwszych lat istnienia P.A.N.S. i rzeczywistego wpływu rodzin pochodzących z Republiki. Jednak znamienne jest, że dość szybko powrócono do idei niewolnictwa, którą zarówno Trygajos II jak i Sofia zwalczali z całą siłą. O tym jak duże znaczenie, w stosunkowo krótkim czasie, zyskały rody przybyłe z Altenis może również świadczyć inna rzecz. W wielu późniejszych spisach władców Nesioi podaje się, że ostatnia królowa Krateii spoczęła w mizernym grobowcu przy świątynie Posedaiona i Allatu. Podobno decyzję o takim, a nie innym pochówku wydał właśnie Xennophantes. Obecnie nie da się stwierdzić, czy była to jego osobista inicjatywa, czy wpierw musiał uzyskać aprobatę ze strony Synodosu

Fragment z „Historii Starożytnych Nesioi”, rdz. 7: Nesjańska Oligarchia
________________________________________________
Peri Aritmea - O liczbach
 

Ostatnio edytowane przez sickboi : 17-02-2017 o 14:04.
sickboi jest offline  
Stary 13-02-2017, 22:44   #119
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Tura 24 - Panowanie Tahatlisui, regencja Bahitalta

 TENOKINRA-HOI-INKA-KAI-KILLA


Cytat:
IV Litania do Przodków z Kanonu Mniejszego

Pokłon oddajmy padając na wznak,
Żeby przebłagać Tego Który Zmarł,
Oto On bowiem opuszcza już nas,
Prośmy Go, iżby się nas nie wyparł.
Tam, gdzie królować On będzie po wieki,
Kto by chciał wkroczyć bez Jego opieki,
Ten rzucon będzie na demonów łup.

Rwijmy więc włosy i krzyczmy co sił,
Niech świat usłyszy, że odszedł nasz król.
Taiotlaniemu, co słońcem nam był,
Księżyc i gwiazdy padały do stóp,
Teraz w ofierze dajmy Jego ciało
Ogniom, żeby wraz z dymem uleciało
I z Jego duchem złączyło się znów.

Płaczmy i łkajmy aż zabraknie tchu,
Żalu naszego nie ukoi nic.
Dziś nikt nie zbudzi Go już z tego snu,
Lecz wszak w krainie przodków będzie żyć.
Tedy śpiewajmy Mu hymn uwielbienia,
Iżby nas uznał godnymi ujrzenia
Chwały Jego pośród Tlakaluków.

Cytat:
Król Tahatlisuia wstąpił na tron w wieku dziesięciu lat, a brat jego Bahitalt dzierżył rządy w jego imieniu.
- Likuk Euklettos
To był niezwykły dzień. Najludniejsze miasto królestwa, stolica Tenokinry, centrum całego świata, Quetz-hoi-atalai zamarło w ciszy. Miasto zwykle tak pełne głosów i krzyków wydawać się mogło dla przypadkowego wędrowca wymarłym, jakby nagle wszystkich zmogła jakaś zaraza. Na rynku targowym, gdzie dzień w dzień przekrzykiwali się czteroręcy handlarze, panowie popędzali niewolników ze sprawunkami, a słonie ciągnące ciężkie ładunki trąbiły ze zmęczenia, tym razem nie było nikogo. Nawet wiatr nie zdecydował się zapełnić tej pustki, pozwalając małym brzęczącym owadom na dumną prezentację swoich możliwości, choć nie było żadnego widza. Podróżny mógłby pomyśleć, że na okolicę spadła jakaś potworna klątwa, która w przeciągu doby zamieniła Gniazdo Ludzi w pustkowie. Nie całe miasto było jednak puste.

W centrum miasta wznosiła się dumna piramida Tenotitlan-hoi-tlakalukai, a wokół niej zgromadziły się kilkutysięczne tłumy. Plac świątynny był całkiem wypełniony, w okolicznych ogrodach atalowie cisnęli się wokół siebie, nawet uliczki prowadzące do przybytku były wypełnione mieszkańcami. Ciężarne kobiety, niemowlęta, niedołężni starcy, kaleki, niewolnicy i cudzoziemcy, wszyscy oni tłoczyli się w skwarze i zaduchu, aby być jak najbliżej świątyni-pałacu. Nawet żołdakom ciężko było utorować przejście dla kapłanów i innych ważnych osobistości, tak że spóźnialscy możni musieli wyjść ze swych lektyk i na własnych nogach dotoczyć pod przygotowane wiaty. Niestety, nie tylko inai nie mogli sobie pozwolić na taką osłonę od słońca.

Bahitalt po raz setny otarł pot ze swego czoła, ciężko wzdychając. Oparł się ciężko na zdobionej lasce z kości słoniowej i zmęczonym wzrokiem z pewną zazdrością spojrzał na tych kapłanów, którzy odpoczywali pod wiatami. On nie mógł jednak sobie na to pozwolić, wszak po to rozebrano tron na szczycie Tanotitlanu, by zrobić miejsce dla stosu pogrzebowego Yanikaina, króla i ojca. Wanaharat musiał przyznać, że żaden wcześniejszy taiotlani nie miał takiego pogrzebu jak jego kochany tatuś, który tak bardzo pogardzał nim za życia. Kosztowne naczynia, klejnoty, drewniane rzeźby, ceramika, skóry i sukna, setki włóczni i tarcz, pancerze z łusek demonów. A także truchło słonia. To wielkie zwierzę zostało w nocy rytualnie ubite, by teraz jego kości, skóra i wnętrzności dumnie prezentowały się na słońcu. Mięso zapewne w tej chwili skwierczy na rożnach w kuchniach wewnątrz tenotitlanu, aby mogło zostać podane dygnitarzom oraz rodzinie królewskiej. Rytuały rytuałami, ale nawet najpobożniejszy kapłan nie jest chętny do jedzenia mięsa upieczonego na stosie pogrzebowym.

„Już czas”, zakomunikował szept obok ucha Bahitalta. Regent skinął głową i spojrzał na swojego brata, który stał obok. Choć był jeszcze dzieckiem, a całą władzę sprawował za niego wanaharat już był przystrojony jak taiotlani, ledwo utrzymując w talai Włócznię Taltuka, a w solai berło Anaru’atala. Diadem Amali’inki, który zdobił czoło dumnego Yanikaina teraz opadało Tahatlisui na oczy. Bahitalt mruknął coś do niego i obaj przeszli na front, by zaprezentować ludowi nowego taiotlaniego i rozpocząć obrzęd. Choć dla tych na dole zdarzył się cud i mogli ujrzeć po raz pierwszy swojego króla, regent przyglądając się swemu braciszkowi widział tylko małego Suiuka, który jeszcze w kołysce otrzymał więcej uwagi i troski od ich ojca, niż Bahitalt przez całe swe życie. Gdyby teraz go pchnął, pan świata i okolic rozbiłby głowę o stopnie, niczym zwykłe dziecko. Wanaharat odepchnął jednak takie myśli i wyciągnął talt, by podano mu pochodnię. Razem ze swoim podopiecznym przytknął ogień do polanych olejem szmat umieszczonych we wnęce pozostawionej w stosie, by stos mógł się zająć.

Zasnął król i pan,
Odszedł od nas już,
Żegnajmy go wszyscy,
Hołd oddajmy mu.


Kapłani zaintonowali pieśń, a lud dołączył się do głosów kantorów. Ceremonia miała trwać jeszcze długo, aż wszystkie hymny nie zostaną odprawione, lecz Bahitalt już czuł się niedobrze, jakby mało było skwaru i duchoty, to jeszcze musiał prażyć się przy ogniu, wąchać dym i słuchać skwierczenia słoniego tłuszczu. Dobrze, że poprzedniego dnia powstrzymał się z piciem (odbije sobie wieczorem), bo już by puścił pawia. Do uczty i pijatyki była jednak długa droga. Po obrzędach bowiem ludowi miały zostać rozdane pokruszone części kości słonia ofiarnego, by zaspokoić nadzwyczajną dewocję tai’atalai, a po kolejnych godzinach oczekiwania trzeba było jeszcze uświetnić swoją obecnością rozpoczęcie igrzysk na arenie. Lud potrzebował tego, by przejść w końcu nad śmiercią Yanikaina do porządku dziennego, ale niestety obowiązkiem wanaharata było przewodniczenie tym wszystkim atrakcjom, zwłaszcza że leniwego Suiuka dało się zmusić tylko do obecności na samym pogrzebie, po którym już chciał wracać do swoich zabawek. To akurat nie przeszkadzało Bahitaltowi, nawet miał nadzieję, że młody taiotlani nigdy z nich nie wyrośnie, zostawiając rządy starszemu bratu.

Czar nad miastem został przełamany i ulicami niosły się śpiewy tenokinryjczyków. I choć stos wielkiego Yanikaina miał się jeszcze palić do następnego ranka, w tym momencie zdaje się jakby cały kraj budził się z koszmaru.


Starożytni tai’atalai mogli poszczycić się wieloma formami pisma, jednak dziś ciężko przychodzi nam ich rekonstrukcja, co utrudnia analizę tekstów. Najstarsze dostępne nam zabytki, wyłączając nieliczne gliniane tabliczki, pochodzą dopiero z okresu panowania Tahatlisui, gdy rozpoczęto korzystanie z papirusów, wyrabianych ze trzcin porastających brzegi rzek wokół Yanikainihuy. Skrybowie zaczęli masowo utrwalać wiedzę na tym nośniku, tłumacząc nawet teksty, które do tej pory były zapisywane tylko hieroglificznie, dzięki czemu mamy pewien pogląd na systemy znaków używane przez starożytnych atalów.

Wspomniane hieroglify wyrosły na bazie starych malowideł, którymi dekorowano świątynie i stele jeszcze za czasów Taltuka. Zostały usystematyzowane i w późniejszym okresie służyły do przedstawiania świętych scen i tekstów w ośrodkach kultu. Kolejnym zestawem znaków jest wysokie pismo kapłańskie, wyrosłe z najstarszego pisma tai’atalskiego, wywodzącego się od nesjan. Choć miało charakter pisma klinowego, to nie wiadomo, czy umieszczano je na glinianych tabliczkach, gdyż do naszych czasów w tym piśmie zachowały się jedynie teksty wyryte w skale. Zapewne służyło do zapisywania świętych zaklęć i hymnów oraz najważniejszych praw i miało charakter sakralny, przez co nie przechodziło znacznych ewolucji mimo mijających stuleci. Jego uproszczoną wersją było starsze pismo skrybów, które zapewne było wykorzystywane do codziennych praktyk, jednak ze względu na to iż używano do tego glinianych tabliczek do dzisiaj zachowało się niewiele egzemplarzy, przez co napotykamy na trudności w rozszyfrowaniu wielu znaków.

Osobliwą formą pisma i bezpośrednim przodkiem nowych znaków skrybów, które znalazły się na Papirusach Tahatlisui było pismo malunkowe, o którym wiemy dziś głównie z opisów, gdyż żaden tekst w tym piśmie nie zachował się do naszych czasów. Nic dziwnego zresztą, skoro nośnikiem była skóra na rękach piszącego. Jak bowiem opisuje to Geograf Altenijski, skrybowie w pośpiechu notowali informacje malując je pędzlami na własnych rękach. Po przeniesieniu informacji na trwalszy nośnik w zaciszu swojej pracowni skryba mył ręce i mógł zapisać na nich kolejne teksty, jeśli zajdzie potrzeba. Choć mogłoby się zdawać, że kronikarz puścił zbytnio wodze wyobraźni, to jego relacje popierają malunki i teksty opisujące jako podstawowe narzędzia pracy skrybów nie rylec, a barwniki.

- wykład o piśmie starożytnych tai’atalai.


Wiatr szumiał wśród liści a niebo zasnuły ciemne chmury. Nie było to nic dziwnego, wszak w tym klimacie ulewne deszcze pojawiały się równie często, co prażące słońce, jednak dla Bahitalta wydało się to dość złowróżbnym sygnałem. Kotary jego lektyki głośno łopotały, irytując go lekko, jednak regent wolał nie zatrzymywać się, by służący związali je. Chciał koniecznie dotrzeć jak najszybciej do Wyroczni, tej samej, która poradziła Yanikainowi uwięzienie go. Wanaharat nie miał jednak wyboru, musiał zasięgnąć rady Przodków, bowiem uzyskana wolność i władza mogły się zbyt szybko wyśliznąć z jego dłoni, jeżeli czegoś nie zrobi. Huetal, tajemniczy Starzec, z którym zawiązał spisek przeciw swemu ojcu domagał się teraz zapłaty. Cena za tron miała być wielka, czarnoksiężnik życzył sobie połowy Tenokinry na własność. Gdy Bahitalt zawierał ten układ nie miał nic i liczył, że staruch po prostu zemrze oddając szybko ziemie w prawowite władanie, jednak teraz regent miał już wszystko co chciał, a nawet więcej: narastały w nim wątpliwości czy faktycznie wyjdzie tak dobrze na tym pakcie jak wcześniej myślał. Co więcej, mając władzę nad całym krajem nie zamierzał się nią dzielić z kimś, kto nawet nie jest atalem, jednak jak wykiwać kogoś, kto mógł zabić taiotlaniego w samym centrum Quetz-hoi-atalai? Tylko Tlakalukai raczą to wiedzieć.

Lektyka w końcu zatrzymała się i niewolnik pomógł Bahitaltowi wysiąść. Sanktuarium nie mogło się równać z Tenotitlan-hoi-tlakalukai, jednak było imponujące na swój sposób. Niezbyt szeroka budowla wzniesiona na planie koła z pojedynczym wejściem oraz stożkowatym stropem nadrabiała braki w przepychu przytłaczającą atmosferą zadumy i świętości. W pobliżu nie stało żadne drzewo, nie rósł żaden krzew, ani jedna mucha nie śmiała zakłócać świętej ciszy. Bahitalt zbliżył się, ciężko opierając się na swojej lasce i gestem nakazując sługom, by oczekiwały na jego powrót. Wanaharat z każdym krokiem coraz bardziej odczuwał świętość tego miejsca, z trudem starając się nawet oddychać jak najciszej. W końcu dotarł do podwójnych drzwi z brązu, przed którymi stali Strażnicy Ciszy.

Cicha Straż to grupa kilku potężnych wojowników, którzy przeszli pełen trening kapłański zakończony wyższymi święceniami, tylko po to, by móc do końca życia pilnować Sanktuarium Przodków i opiekować się tym miejscem. W dniu, w którym rozpoczynają służbę są pozbawiani języków, aby znajdując się tak blisko Tlakalukai nie mogli nigdy powiedzieć nic, co przez przypadek usłyszą z Otchłani, ani by żadnym słowem nie obrazić tlakai. Ponoć oni sami wyrywali sobie języki przy inicjacji i choć wcześniej Bahitalt w to powątpiewał, teraz patrząc na nich zaczynał dopuszczać taką możliwość. Strażnicy wyglądali jak potężne, umięśnione i piękne posągi tai’atalai o surowych twarzach i zimnych oczach. Gdy wanaharat podszedł, słudzy sanktuarium rozstąpili się i otworzyli wrota, zasłaniając dłońmi twarze, by nie zajrzeć do wnętrza, a gdy regent dokuśtykał do środka natychmiast zamknęli je za nim.


Choć nie paliła się tu żadna pochodnia, i mimo iż nie było ani jednego okna, wewnątrz przybytku nie było całkiem ciemno. Znajdujący się w centrum kamiennej posadzki krąg błyskał bladym światłem, sprawiając, że Bahitalt, przytłoczony aurą tego miejsca odłożył laskę i podpierając się rękami i nogą przebył resztę drogi do Wyroczni w Pozycji Pająka. Gdy znalazł się już blisko święty krąg zajaśniał i wydobyły się z niego kłęby dymu, który jednak nie osiadał na sklepieniu w cudowny sposób niknąc. Syn Yanikaina wstrzymał oddech, z osłupieniem przyglądając się chmurom dymu, w których zdawało mu się, że widział twarze ludzkie. Po chwili wypuścił powietrze i uspokajając się nabrał tchu, by przedstawić swoim Przodkom pytanie.

- Boscy Tlakalukai, którzy rządzicie Otchłanią! Przenajświętszy Amali’inko, oto przemawia twój potomek, kość z kości i krew z krwi twojej. Powiedzcie: kiedy i jak zginie istota zwana Starcem?

Słowa Bahitalta poniosły się echem po sanktuarium, a gdy echo wygasło nastała cisza.
I Wyrocznia odpowiedziała.

Cytat:

Przepowiednia Bahitalta

Pradawna siła, trucizna świata
Istota nikczemna, z chaosu zrodzona
którąć porodziła kulawa niedźwiedzica
nesjańskim splamiona nasieniem.

Wiele złego na świecie uczyni,
Wiele ludów wyniszczy,
Wiele krwi przeleje,
Wielu matkom dzieci odbierze.

Lękajcie się, dzieci tego świata,
oto przychodzi pomiot,
spaczony mroczną siłą w matki łonie
którego imię wspominać będziecie ponad wieki

Lecz zgnije przebrzydła bestia
choć wiele ma postaci.
Choć pod wieloma imiona wystąpił,
w jednym tylko ciele żyje prawdziwie.

Król na ziemiach morskich Nesjan
wie, gdzie szukać poczwary
jego to lud zgładzi pomiota
i kres położy odwiecznym mękom.
 Na ziemiach Tenokinra-hoi-inka-kai-killi oraz poza nimi, wszystkim poddanym, sługom i niewolnikom taiotlaniego od dnia dzisiejszego zakazuje się dokonywać zbliżeń miłosnych ze zwierzętami. Karą za sprzeniewierzenie się temu jest publiczne ucięcie i wypalenie narzędzia grzechu, które do tego posłużyło.



SŁOWNICZEK

wanaharat - regent
talai - górna para rąk
solai - dolna para rąk
Huetal - Starzec
 
__________________
"- Panie, jak odróżnić buntowników od naszych?
- Zabijcie wszystkich. Będzie zabawniej." - Taltuk

Ostatnio edytowane przez Earendil : 13-02-2017 o 22:52.
Earendil jest offline  
Stary 15-02-2017, 15:01   #120
 
Szkuner's Avatar
 
Reputacja: 1 Szkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputację

Bębny zagrzmiały nad Jotónheimr!

[...] I wykuł On nas z zimnego kruszcu,
A stopić go największy ogień nie zdoła.

- Haggalóhven, 'Pieśni Najpotężniejszego'
--------------------------------------------------------------------------
Raz za razem, z wielkim grzmotem, z siłą tytaniczną, i znów, i znów. Trzaska łeb o łeb, aż góry drżą od potężnych razów, od łbów synów Olbrzymich. Ryki i bębny słychać wkoło, plemiona dopingują dzielnie - a każdy swemu ojcu oczywiście.
Kiedy młody Yngling, Orm Półrękim zwany, runął ostatni raz na łeb starszego Dondera, wygiął się Czarny i w zaspę poleciał, a nocne niebo mu niebiańskie iskry pokazało, utysięcznione w swej rzeczywistej liczbie.
Na tarczy unieśli Złotowłosego, kufel miodu mu podali i świerk w żywicy tłuściutki oraz w igłach sosny obtoczony, aby mógł Orm pierwszy kęs wziąć - już jako jar-tan Olbrzymiego rodu. Klęknęli przed nim wszyscy jak ojce przykazali, od starych Blindów po najmłodszych Jasmutów. A choć jeden i drugi w duchu szeptał, że Yngling ponownie rządzić będzie, to żaden nie odważył się na głos sprzeciwu swego wyrazić, gdyż przecież w słusznej on batalii pokonał wszystkich przeciwników. Zabrali Ola Silnego, ojca Donderów, aby go miodem i piersiami zacnej żonki obłożyć prędko, co by ten wrócił do biesiadników i zasiadł razem z resztą tanów po królewskiej prawicy.
Między setkami namiotów, szałasów i chatek z potężnych bali poustawianych, płonie ognisko mocarne, zaiste najpotężniejsze chyba, jakie ten stary świat kiedykolwiek nosił. Tańczą wokół niego młode olbrzymki, młodziki niewłochate i starsi też, kiedy mogąc laską się podpierając, lub o ramię swej lubej. Tanowie przez ogień skakać zaczęli, potem dziewki obmacywać i miód lać na wszystkie hen strony.
Bowiem Ulwyljii to jest początek! Radujmy się!
Zdarzyło się raz tego wietrznego poranka, że pochód Olbrzymiego rodu zatrzymał się nagle i podziwiał z wielkim szokiem co młody jar-tan czyni. Szedł on bowiem na czele i zatrzymał się niespodziewanie. Długą chwilę spoglądał a to na północ, a to na południe. Raz na wschód spojrzał i na zachód też nie omieszkał. Tupnął wielką nogawicą w lodową skałę pod nim rozpostartą i łupnął włócznią w nią, ile tylko miał sił w swym jedynym ramieniu. Rozpękła się skała na wszystkie strony świata i z uśmiechem do zdziwionych braci i sióstr tak powiedział:
- Koniec wędrówki, tu będzie nasza ziemia!
I tak też się stało, Jotónheimr powstał na lodowej skale, obwarowany mroźną pustką i nieprzebytymi puszczami, a plemię nagle osiadłe zaczęło życie, znajdując swój upragniony od wieków dom i rozpisują nową kartę w dziejach tego świata.
- Dosyć już tego! - uderzył Orm w oparcie lodowego tronu, które ułamało się od wzbierającej w nim wściekłości. Świat ten nie był pusty i spokojny jak mogło się zwyczajnie sądzić. Lecz problem, który napotkał wydał się o tyle zły, co niesłychanie mały w swej nikczemnej formie.
Zdarzyło się pewnego lodowego popołudnia, że na plac w Jotnónheimr zawitali obcy całkiem przybysze. Nic nie było w tym dziwnego, bo już wcześniej miasteczko gościło w swoich progach podróżników, którzy przywieźli wraz z sobą dobre słowo i szczodre dary. Ci jednak nowo poznani byli całkiem inni. Jak bardzo mali, tak też butni i zadufani w sobie malcy, co ośmielili się rozjuszyć dumę Olbrzymiego rodu! Zażądali absurdalnych rzeczy tłumacząc, że mroźne te ziemie im się należą, ich są własnością, a Jotunnowie powinni płacić nędzny haracz za osiedlanie się w obrębia tychże krain.
Jednego posła niefortunnie zdeptał Orm, a dwóch pozostałych tan Blindów zmiażdżył i śmiertelnie kopnął, bo tłumaczono później, że stary z niego olbrzym i zwyczajnie niedowidzi. To jeszcze bardziej rozjuszyło śmiesznych karzełków, którzy czego chcieli to zażądali i prędko w tchórzliwych podskokach opuścili miasto.
To jednak oznaczało tylko jedno. Jar-tan zwołał szybko wielką radę, w której skład weszli wszyscy tanowie i najstarsi przedstawiciele każdego z wielkich rodów. Ryczeli swoim głosem, chuchali, dmuchali długie słowa, aż doszli do wspólnego konsensusu.
- Musimy zmiażdżyć ich! Spalić, zdeptać, obedrzeć z miniaturowej skórki! – ryczał Olo Silny, najbardziej ze wszystkich tanów porywczy. Tym razem nie było pośród zgromadzonych żadnego przeciwnika, który na opak by twierdził. Duma i honor Olbrzymiego rodu zostały pohańbione, zatem nikczemnym przybyszom należy się jedno tylko – wojna!
Natychmiast zagrzmiały rogi w całym Jotnónheimr, oznajmiające wymarsz wojennej drużyny, na czele której stanął Orm Półręki, zaś dzielni tanowie poszli z nim ramię w ramię. Nawet młodziutkie dziewczę Alfia do ręki wzięło topór, drewnianą tarczę i z braćmi i z siostrami ruszyło tam, gdzie dom maluczkich wrogów!

Nie zdziwił żadnego z gigantów widok małego miasteczka Vene, stolicy Ulliari, bo tak zwali siebie przeciwnicy. Aby sforsować karykaturalnie mikre bramiszcze, dwóch wystarczyło olbrzymów, którzy pniem ogromnej sosny wyważyli słabe wrota. Wódz zadął w róg przepotężny, a stu dwudziestu bitnych wojowników wpadło do obcego miasta, bez słowa gotując rzeź wszystkiemu co żyło i ruszało się w obrębach jego murów! Topory rozcinały, maczugi miażdżyły, a nie tylko ciała ale i paskudne budynki, z których ledwie gruz pozostał. Tego dnia po ulicach osiedla Vene popłynęły rzeki majestatycznej krwi, malutkich wnętrzności i ciał pomordowanych Ulliari, którzy ośmielili się słowem zagrozić i zbezcześcić wielką dumę Olbrzymiego rodu. Wielu przedstawicieli małej rasy zakuto w kajdany lub pojmano w klatki, gdyż niewolnik – nawet tak malutki – jest przydatnym narzędziem w każdym szanującym się kraju.
Krótka potyczka nie nasyciła jednak żądzy krwi żadnego z gigantycznych wojowników. Ruszyli więc w krwawą pogoń za wycofującymi się w głąb miasta wojskami karzełków. Do największej batalii doszło zatem na głównym rynku cuchnącego śmiercią miasta. Tam, ku wielkiemu zdziwieniu olbrzymów, ruszał się i żył własnym życiem piękny las! Ucieszyli się niechybnie ci wojownicy, którym zaburczało w brzuszyskach, oni więc pierwsi rzucili się na maszerujące od gromkich rozkazów Ulliari drzewa! Jedni jęli gryźć wojownicze pnie, inni zaś rąbać ich siekierami, palić śmiercionośnym ogniem. Nieszczęśliwie jednak nie był to całkiem zwyczajny las. Bronił się, a bronią jego była niehonorowa magia! Okropnym widokiem stała się śmierć wielu chrobrych wojowników, którzy rażeni nienaturalnymi piorunami, kładki się śmiertelnie na splamionym bruku.
Jar-tan w żadnym razie nie chciał przerwać trwającej bitwy. Jednak śmierć Ola Silnego, tana Donderów, poruszyła go dotkliwe, zarządził on więc postawę bardzo defensywną. Nakazał ocalałym wycofać się do zdobytej części miasta, i tam drużyna Orma obwarowała się gęsto, posiliła i zaczęła wylizywać poniesione rany. Do Jotónheimr wysłano młodziutkiego gońca, który poinformować miał o wielkiej tragedii i prosić starszyznę, tymczasowych władyków rodzimego miasteczka, o zorganizowanie dodatkowych hufców, które wesprą jar-tana w wojnie, co przecież chyli się ku szczęśliwemu zakończeniu. Orm Półręki poprzysiągł wszystkim ocalałym, że nie spocznie, dopóki z miasta Vene nie zostaną jeno marne gruzy i pył, a ciała poległych sióstr i braci zostaną należycie spopielone, ku chwale Potężnego!
Zmęczony Orm usiadł na gruzach jednego z budynków i uśmiechnął się, mimo smutków targających jego myśli. Grymas powstał z powodu pięknego widoku jego świeżo odbudowanej kończyny, którą wykonali dlań najsprytniejsi w kowalskiej sztuce rzemieślnicy. Brązowe ramię, zakończone najeżoną kolcami maczugą sprawdziło się doskonale! Teraz kapie z niej krew i trzewia pokonanych wrogów, niczym ochrzczone berło w swym pierwszym starciu.
 
Szkuner jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:37.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172