Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-11-2016, 21:41   #109
sunellica
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Dzień 3 - Ilham myje gary

W końcu nastał upragniony świt.
Choć sama Ilham obudziła się dosyć wcześnie… jeszcze przed wschodami i udała się do oczka wodnego w celu napicia się i odprawienia wudu, a następnie pomodlenia w ciszy i spokoju. Taryfa ulgowa przestała działać. Trzeci dzień na wyspie, nie był już niczym nadzwyczajnym, trzeba było wrócić do w miarę normalnego życia i rutyny.
Kobieta zakończyła Fadżr posiłkując się swoją pamięcią. Nie była piątkową uczennicą jeśli chodzi o zapamiętywanie Koranu, modliła się jednak regularnie odkąd nauczyła się mówić, także nie miała problemu z recytacja znanych jej od wielu lat wersetów, połączonych ze skłonami.
Oczywiśćie, bez zegarka, kalendarza, kompasu i dywanika modlitewnego nie mogła wprawdzie powiedzieć, iż wypełniła swój obowiązek znamienicie, kierowała się jednak dobrymi chęciami, a to liczyło się więcej niż tysiąc słów niejednego szejka chcącego uchodzić za gorliwego wyznawcę, modlącego się na złocie, przed samą Kabbą.
Wróciwszy do obozu okrężną drogą, nazbierała cztery grejpfruty i znalazła oderwaną gałązkę z bananami… większośc była przegnita lub zjedzona przez ptaki, część jednak nadawała się do spożytku. Na razie tyle powinno wystarczyć. Wszak została jeszcze kukurydza z wczoraj.
Dwa słońca powoli zaczynały ogrzewać otoczenie, sprawiając, że temperatura powietrza z każdą chwilą rosła. Całe szczęście, było co jeść. Z piciem nieco gorzej. Nikt nie przyniósł do obozu wody, chociaż ta znajdowała się zaledwie pięć minut drogi od niego. Nie było więc tak źle.
Po porannym oporządzeniu się i zwykłych porannych czynnościach, w końcu było trzeba zacząć realizować plany…
Ilham nie zwlekała z robotą. Miała jej wszak dużo. Po pierwsze chciała się przespacerować i poszukać składników na curry dla Terrego. Zanim to jednak nastąpi, postanowiła sprawdzić czy w ogóle ma w czym gotować.
Jak się okazało… miała. Kociołek trochę pordzewiały, trochę mały… ale żeliwo to żeliwo. Doturlawszy go do morza, zabrała się za szorowanie piaskiem, skrobanie muszlami i polerowanie skórkami po bananach, nucąc pod nosem ckliwą, bollywoodzką pioseneczkę:


O…
Ho.. leke aayi hoon main ishq ja nazrana
Jaanu main palkon se meh ko chhalkana
Main hoon fitoori


Dono aakhon se baandhungi tana bana
Tera dil ye bharega jurmana
Main hoon fitoori


Doon main chahat raahat thodi si
Pal do pal shohbat thodi si
Phisla doon niyat thodi si


Haaye!


Ho.. leke aayi hoon main ishq ja nazrana
Jaanu main palkon se meh ko chhalkana
Main hoon fitoori
Ae…


Wyruszając Karen i Terry podeszli do Ilham, która nucąc niezrozumiałą pieśń krzątała się przy kociołku.
- Dziękujemy za śniadanie, bo to ty przygotowałaś, prawda? - uśmiechnął się do niej Boyton w imieniu obydwojga, wdzięczny za trud, który włożyła we wspólne przecież bytowanie na tej prawie bezludnej wyspie. - idziemy do tego Augusto, może pomoże nam jakoś, może ma narzędzia, albo cokolwiek.
Ilham przerwała śpiewać, rumieniąc się przy tym jak piwonia. Spuściła wzrok na swoje ręce, kiwając ledwo zauważalnie głową.
- Miłego dnia, Ilham - powiedział jeszcze odchodząc oraz machając ponownie jej papa. Zarumieniona Iranka wyglądała naprawdę bardzo ładnie, epatując śliczną, wstydliwą kobiecością.
Kobieta mruknęła pod nosem coś, co można było zinterpetować jako: “wam również.”, po czym wznowiła czyszczenie kociołka. Tym razem w ciszy.
Karen przyglądała się chwilę Irance i postanowiła dorzucić też coś od siebie
- I Ilham, jak coś następnym razem chętnie ci pomogę, dobrze? Bo takie to niby drobiazgi - prace domowe, ale jednak na tyle osób to męczące. Nie wstydź się pytać, ok? - dorzuciła rudowłosa.
Z lekkim ociąganiem, ale muzułmanka przytaknęła, nie przerywając swojej pracy. Nie zamierzała jednak prosić Karen o cokolwiek. Była kobietą i swój honor miała, a domowe obowiązki to przecież czysta przyjemność.




Nie minęło wiele czasu… a może minęło? Cóż… pracujący czasu nie liczą, czy jakoś tak.
Kociołek był gotowy. Całe wnętrze było wyskrobane z kurzu, drobnej rdzy i wiekowej spalenizny. Wystarczyło postawić delikwenta na ogniu i zagotować w nim wody - z ziołami do odkażenia, a co się będzie ograniczać.
Przeturlawszy gar nad palenisko, postawiła go, ocierając pot z czoła. Musi iść po wodę, po zioła, sprawdzić teren dookoła, przepielić ogródek, zebrać warzywa na curry, poszukać jakiś przypraw, zrobić zmiotkę i zamieść w domku, pozbierać paproci na posłania - bo w prawdzie ona jest zaopatrzona w swoje listki ale inni jak te wały spały albo na gołych dechach albo na piachu pod gołym niebem, kobieta poczęła wyliczać postanowione na dziś zadania, na chwilę tracąc rezon.


Dobra!
Nie było co dłużej zwlekać i rozmyślać…
To był ten moment.
Nikogo w obozie, była sama - jak prawdziwa Pani na włościach. Zdjęła więc chustę z głowy. Zakasała nogawki i rękawy i wparowała do chaki niczym nosorożec. Tym razem było w niej jasno. Mogła się więc dokładniej rozejrzeć. I... znalazła całe nic.
To znaczy, beczki - tak… znalazła jedną, druga była dziurawa. Sęk wypadł, tak pomyślała, bo w rzeczywistości beczka była przestrzelona, starą jak świat, okrągłą kulą.
Było też wiadro… bez dna. Jakieś szpicle i mały toporek, który od biedy może udawać młotek. Zabrała więc i to… bo w prawdzie pusta beczka była lekka, to napełniona była nie do uniesienia nawet przez mężczyznę - nie w tych warunkach i takich okolicznościach.
Wyturlawszy ją przez drzwi, chwyciła za wiadro, dwie deski i gwoździe. Wyszła na zewnątrz, rozejrzeć się czujnie po okolicy, po czym wróciła po kolejne deski i siekieromłotek.
Usiadłszy na stopniu przed wejściem, poczęła dumać…
I dumać…
I… duuumać.
Bo wiadro, nie ważnie jak topornie wykonane, było wiadrem… było okrągłe… w miarę, no… może kiedyś. W założeniach wykonawcy.
Ścianki były całkiem cienkie, plus lekko nadgryzione przez czas. Jak więc przybić dno, nie rozwalając góry? Jak zrobić dno bez dopasowania, by nie przeciekało?
Minuty mijały… a obserwator z zewnątrz mógł ze spokojem stwierdzić, że Iranka właśnie się zwiesiła… przegrzała i kiła mogiła wyłączyła.
Na szczęście… tak wyglądało tylko z zewnątrz. W środku dziewczyna pracowała nad super skomplikowaną instalacją.
Liście bananowca jako uszczelki. Deski przybite gwoździami pod skosem. Liany do wzmocnienia konstrukcji...


W końcu drobna sylwetka drgnęła. Ilham miała plan… a raczej wizję. Teraz wystarczyło tylko zebrać potrzebne przyrządy i przejść do realizacji. Trzeba jednak było działać z głową. Jeśli już wybierała się na spacer do lasu… to przy okazji mogłaby nazbierać i ziół, i warzyw i owoców na później. Założywszy sandały od Dominiki, podeszła do ogniska, gdzie zostawiła swoją szablę. Przyda się jako przyrząd tnący i kopiący.
Opierając zardzewiałe ostrze na ramieniu, ruszyła w las na “polowanie”.


Zaczęła od terenów podmokłych.
Spacer nad wodę minął jej spokojnie. W świetle dnia, wodospad z basenem prezentował się jeszcze okazalej niż przed świtem. Kobieta umyła twarz i dłonie, po czym napiła się wody. Postanowiła, że z poszukiwaniami wyrobi się przed południem, by móc w spokoju zmówić Zuhur i zająć się dalszą pracą. Nie czuła presji. Przed sobą miała ładnych kilka godzin spokojnego marszu i buszowania wśród krzaków.
Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby wyrobiła się wcześniej. Inshallah.


Niestety wodne tereny okazały się mało owocne. Wprawdzie mijała masę, różnych dziwnych kwiatów, ale nic, co by znała lub co by przypominało jej coś znanego.
Jednak początkowa porażka, nie zniechęciła Iranki, która choć udawała spolegliwą, była uparta i butna. Jak to tak, nie ma nic jadalnego??!!
Rozdrażniona machnęła mieczykiem ścinając jakieś zielsko, które torowało jej drogę, a
gdy liście opadły, ze zdziwieniem stwierdziła, że pod spodem… rosły grzyby.




Ale zaraz… czy to aby na pewno były grzyby? Jakieś takie śmieszne i ładnie pachnące. Ilham kucnęła, by się im przyjrzeć.
Owe cusie, okazały się kwiatami i to nie jakimiś nieznanymi, trującymi potworkami czyhającymi na głupiutkich rozbitków. To znaczy… Daei nie wiedziała czy owe kwiaty nie są trujące… korzenie jednak były jadalne i znane na całym świecie. Z triumfującą miną, wykopała bulwiasty korzonek, wdychając jego orzeźwiający, imbirowy zapach. Mmm… dziewczynie, aż zaburczało na samą myśl o ciepłym, warzywnym curry.


A swoją drogą jeśli już mowa o curry… to właściwie, kilka metrów dalej rosło i ono. Nie potrawa… a drzewko liściaste, charakterystycznie pachnące “proszkiem” którym biali przyprawiali swoje pseudohinduskie dania. Uradowana Ilham ułamała malutką gałązkę z kilkoma listkami, po czym ruszyła dalej.


Po godzinie marszu, potykania się o korzenie, zaplątywania w liany i wpadania w pajęczyny. Iranka wzbogaciła się o garść nasion kuminu, kilka gniazdek kardamonu, korzeń kurkumy i… goździki, a przynajmniej coś co wyglądało i pachniało jak goździki i muzułmanka szczerze pragnęła by się nimi okazały bo niektóre były jeszcze zielone a nie zdrewniałe jak te do kupienia w sklepie, przez co trudne do zidentyfikowania na pierwszy rzut oka.


Upał robił się co raz silniejszy, poranny głód nie dawał o sobie zapomnieć… zwłaszcza teraz gdy Irance przyszło maszerować między bananowcami.


- Czas na przerwę - zawyrokowała sama do siebie, siadając pod drzewem i podnosząc z ziemi nadpsuty owoc, który momentalnie zniknął w ustach kobiety. W oddali słychać było awanturę dwóch papug, a dźwięk łopoczących skrzydeł oraz łamanych gałęzi oznaczał, że nie tylko się kłóciły ale też i biły…
Kilka metrów przed nią, coś… co od biedy można było nazwać myszoskoczkiem, przekicało pod wysoki krzaczek, czujnie obserwując człowieka pod bananowcem. W końcu jednak, widząc, iż owe zagrożenie jest raczej znikome i jak najbardziej leniwe, odbiło się mocno łapkami od ziemi wzbijając wysoko w powietrze.
Zamurowana Ilham obserwowała poczynania gryzonia, który zawzięcie skakał, aż za trzecim razem, dosięgnął łapkami dziwny, zielony i podłużny owoc, zrywając go pod swym ciężarem. Ukontentowany… począł pałaszować coś, co z daleka wyglądało jak papryczka, ponownie zwracając ślepka na humanoida.
Iranka wzięła kolejnego banana… gdy tymczasem pod krzeczek nadbiegły kolejne dwie myszki i w ten sam sposób co poprzednia, urwały sobie po owocku, momentalnie je pałaszując.
Tego było za wiele. Ciekawość wzięła górę i kobieta podniosła się, płosząc gryzonie. Po podejściu pod krzak, przyjrzała się dziwacznym owocom.




Większośc owoców była mała i przypominała prapryczki… ale te większe, kształtem przypominały podłużną gwiazdę. Kobieta była pewna, że gdzieś już kiedyś takie coś widziała. Tylko gdzie? I kiedy?
Skupiona ułamała największy z okazów, przyglądając się lekko meszkowatej, zielonej skórce, która pachniała… jak warzywo?
Niemal z dziecięcym zafascynowaniem unosiła owocowarzyw lub warzywoowoc do nosa zaciągając się jego dziwnym, orzeźwiającym i lekko drażniącym zapachem. Postanowiła, że zerwie jeszcze kilka sztuk i doda je do curry lub upiecze na ogniu. Bo w końcu skoro myszy to jadły to owe coś musiało być jadalne.
Zanim ruszyła w dalszą wędrówkę, wdrapała się na drzewo by zerwać dorodne liście banana - jeden z głównych powodów jej wyjścia w plener.


Następnym przystankiem było poletko fasoli na którym spędziła całkiem sporą ilość czasu, zrywając dojrzałe strączki do rozwiniętej chusty.
Krzaczki rosły jak popadnie, siane same przez siebie z roku na rok. Dookoła rosły setki innych roślin, czasem zagłuszając fasolkę, by po chwili ustąpić jej miejsca kilka kroków dalej. Słońca powoli zbliżały się do zenitu… było więc koło 11? Może nawet po?
Nie czas jednak zaprzątał aktualnie myśli pracującej w pocie czoła Ilham. A… drzewa. Dość rachityczne, z popękaną korą i rosnące jakieś dwa metry przed jej twarzą.




Drzewa jak drzewa. Kora… jak kora. Liście… jak liście. Nie było się do czego przyczepić, ani nawet na czym oka zawiesić. Ale ten zapach…
Korzenny i ostry. Duszny niczym piżmo.
Po zebraniu kilograma zielonej fasolki, kobieta podeszła pod drzewka, węsząc niczym myśliwski ogar…


- O rety! - krzyknęła, mało nie wywracając się do tyłu, gdy dostała nagłego olśnienia. - Cynamon! - Fakt, no tak… laska cynamonu to kora… a kora rośnie na drzewie… niby oczywiste, ale jakoś nigdy nie zaprzątała sobie tym głowy, dlatego gdy teraz, stała oto przed prawdziwym cynamonowcem. Świeżym. Rosnącym. Zielonym…
- Subhanallah! - wykrzyknęła, śmiejąc się czystym i radosnym śmiechem, człowieka, któremu ktoś sprawił prawdziwą i przyjemną niespodziankę.
Oderwawszy za pomocą miecza kawałek kory, nie pozostało jej nic innego jak wrócić do obozu.


Tylko, że… papugi dalej darły się niemiłosiernie. Ilham w czasie swej wędrówki znacznie się do nich przybliżyła, przez co teraz mogła doskonale słyszeć poszczególne dźwięki. Kobieta postanowiła sprawdzić, o co było tyle hałasu, zaintrygowana zajadłością tych spokojnych stworzeń.
I tak oto dotarła na skraj kokosowo-daktylowego gaju. Dwie kolorowe ary naparzały się gdzieś po prawo… w kierunku szemrzącego strumienia.
Tam też skierowała swe kroki Iranka.
Potworna awantura na chwilę ucichła, gdy obie z papug zorientowały się z nadejścia nowego zwierza. Czujne ślepka spoglądały na nią z góry, wychylając się ciekawsko zza liści rosłego, kwiecistego i owocowego drzewa.




Kobieta pierwszy raz widziała takie wiśnie lub jagody… lub cokolwiek to było.
Fioletowe owoce, w pewien sposób przypominały pąki kwiatów, gdyż składały się z mięsistych listków. Ku zaskoczeniu… całość pachniała świeżą truskawką.
Ciche burknięcie w brzuchu, zakomunikowało, skonsternowanej Ilham, że z chęcią by coś zjadła.
Tymczasem jedna z papug, zeskoczyła na niższą gałąź i teraz z wyraźnym zamiarem zaczepienia Iranki, bujała się na witce drzewa, strosząc piórka na czubku głowy. Drugi z ptasich delikwentów, zafurkotał szkydłami, lecz nie miał zamiaru schodzić niżej, najwyraźniej miał dość bliskich kontaktów z kimkolwiek i jedynie czujny wzrok koralikowego ślepka zdradzał, że nie ignoruje całkowicie otoczenia.


Dziewczyna przez chwilę przyglądała się kolorowemu irokezowi. Cisza jaka panowała od kilku minut była co najmniej deprymująca… zwłaszcza, że zdążyła przyzwyczaić się do rozrywkowych skrzeków. Ara przed nią, machała główką raz w lewo raz w prawo, jakby zachęcała do jakiejś ciekawszej interakcji, niż tylko spoglądanie na siebie nawzajem. Sęk w tym, że Il… nie była pewna jak owa interakcja miałaby między nimi wyglądać…
Ostatecznie… zamachała głową tak jak robiła to papuga i… wtedy milczący obserwator w koronie drzew zaczął się śmiać… Speszona muzułmanka, czym prędzej czmychnęła w głąb kokosowego lasku, zostawiając za sobą teraz już oba śmiejące się ptaki.


Kokosowy sad okazał się całkiem sporych rozmiarów. Gdzieniegdzie daktylowe drzewka przebijały się kolorem żółtych owoców, zapraszając do jedzenia.
Zawstydzona Ilham postanowiła zajeść smutki słodkimi owocami, lecz niestety… nie była sama w tej chwili wstydu i słabości. Szydercza parka podążała tuż za nią… na szczęście w milczeniu.
Gdy papugi zobazyły, że kobieta częstuje się daktylami, podleciały bliżej by samemu się posilić. Wyglądało na to, że pomiędzy obiema arami, topór wojenny został zakopany, na rzecz wspólnego naigrywania się z człowieka. Cała trójka stała więc w milczeniu i objadała małe owocki, rzucając pod siebie pestki.
W końcu dziewczyna złamała jedną z gałęzi i zawiesiła ją sobie przez ramię.
- Idę sobie… macie mnie nie śledzić - burknęła zachowawczo, odwracając się na pięcie do stroszących pióra ptaków, które jak tylko zobaczyły, że dziewczyna zabiera ze sobą gałąź z owocami, poleciały za nią wesoło skrzecząc, ponownie zapędzając Ilham pod drzewa z jagodami.
Tam też Iranka oderwała jedną witkę z daktylami, zawieszając ją na drzewku w nadziei przekupienia małych psotników.


Plan był dobry i w połowie zadziałał. Jedna z papug zabrała się do objadania witki, druga jednak sięgnęła dziobem bo rosnące jagody. Pierwszy owoc zjadła sama, lecz drugi i trzeci spadł kobiecie na głowę.
Widząc, że człowiek nie miał zamiaru się nimi przejmować. Niebieskoskrzydła ptak, zerwał kolejne z jagód, ponownie ciskając nimi w upartą muzułmankę, która z chęcią oddałaby papudze… z tym, że kamieniem prosto w ten otwarty, niczym w uśmiechu, dziób.
- Piu! - skrzeknęło pierzaste bydle.
- Sru… - odpowiedziała nabzdyczona Ilham, przyglądająca się pociskowym jagodom, na ziemi.
- Piuk? - oddała ara tym razem niepewniej, zachowując w pazurzastej łapce jagódkę, którą poczęła ostrożnie nakłuwać dzióbkiem i objadać.
- Kuak - dodała druga, przerywając swój szturm na daktyla i przez chwilę kontemplując towarzyszkę. Wyglądało na to, że pozazdrościła jej pachnącego truskawką owocu, bo wystrzeliła dziobem w celu skradzenia jej jagody.
- Wraa! - zapiała wściekle pierwsza, rzucając jagodą ponownie w Ilham, lecz tym razem rzucając się z łomotem na papugę obok.


Ptaki ponownie się rozwrzeszczały, tłukąc się nawzajem zajadle skrzydłami. O ludzkim towarzyszu zapomniały, po chwili odlatując wysoko w korony drzew, gdzie było więcej miejsca na wzajemne okładanie się.
Daei wpatrywała się w miejsce, gdzie oba ptaki przed chwilą zniknęły po czym wzruszyła ramionami. Popatrzyła po rosnących owocach. Musiały być jadalne… tak samo ja te dziwne papryczki, które nie były papryczkami. Zerwała więc kilka gron do chusty wypełnionej fasolką po czym wróciła do obozu, zostawiając rozkrzyczaną parkę za sobą.




Obóz był całkowicie opuszczony, czyli tak jak go zostawiła. Dominika z Moniką musiały gdzieś buszować po krzakach. Czy nie robiły tego już nieco zbyt długo? W końcu Monika miała zająć się plecieniem kolejnej pary butów…
Ilham zostawiła swe zdobycze w cieniu wnętrza chatki i usiadła do naprawy wiadra za pomocą zardzewiałych pseudo gwoździ, liści bananowca, lian i zebranych wcześniej desek. Nigdy nie była człowiekiem techniki… ale potrafiła przybić gwóźdź do ściany, czy wymienić żarówkę, nie była więc taką przysłowiową blondynką, choć wiadro… naprawiła całkowicie jak tępa dziołcha.
Po sprawdzeniu jednak dna w morzu… okazało się, że sposób naprawy, nie ważne jak pokrętny i dziwny… jak na razie działał i dawał efekty. Wyglądało więc na to, że czekała kobietę rundka do źródełka i z powrotem.
Trzeba było napełnić słodką wodą nie tylko beczkę ale i kociołek.
Szybkie spojrzenie na niebo, pozwoliły stwierdzić, że oba słońca właśnie powoli przekraczały swoje zenity.
Wybiła kolejna godzina na modlitwę. Iranka zabrała wiadro i oddaliła się nad basen z wodą.


Po odprawieniu wudu i zmówieniu Zuhur. Ilham powoli, acz systematyczne napełniła wiaderkiem najpierw beczkę… a później kociołek. Wysiłek ten wprawił ją w nie małą zadyszkę i mroczki przed oczami. Bo zrobiła ponad dziesięć kursów w ponad trzydziestostopniowym upale…
Swój odpoczynek spędziła w ogrodzie. Pieląc grządki, spulchniając glebę i zbierając warzywa, które miała zamiar dziś ugotować.
Przydomowy warzywniak był wspaniale zaopatrzony. Kobieta nie tylko znalazła marchewki, rzodkiweki i dwa rodzaje ziemniaków, ale też cebulę, pomidory, ogórki, sałatę, kalafior a nawet chilli! W dodatku niektóre z roślinek okazały się nie tyle chwastami a fioletową bazylią, czosnkiem, kolendrą, tymiankiem i oregano.
Iranka była tak szczęśliwa, że koniecznie owym szczęściem chciała się podzielić z kobietami w obozie.
- Dominika? Monika? - zawołała wychodząc z między grządek i rozglądając się po obozie. Allah jeden wie gdzie laski wcięło. Ilham pracowała od dobrych kilku godzin a ani razu się na nie nie natknęła.
Zaniepokojona zajrzała do chatki, jakby nie była pewna czy przypadkiem nie przeoczyła Moniki, w trakcie wyładowywania swoich leśnych skarbów. Nikogo jednak nie znalazła.
- DOOOOOOOMINIIIIIIIIIIIIIKAAAAAAAAAAAAA!!! - wydarła sie tym razem na poważnie, stając w progu domku, ale odpowiedziały jej tylko znane wrzaski papug.
- Niech was… - burknęła wściekle na ptaki, wychodząc na plaże by spojrzeć raz w lewo, raz w prawo… potem na domek… potem znowu w lewo i w prawo, nie wiedząc co począć.




Bliskość obozu stanowiła jedynie zachętę do przyśpieszenia kroku. Karen szła zadowolona z papugi. Terry szedł zadowolony z Karen. Natomiast papuga była zadowolona, że ciągle ją głaskano oraz karmiono. Oraz żyła pełnią szczęścia z nowo nadanego jej imienia, zdecydowanie lepszego niż “stare-brzydkie-papużysko”. Odwdzięczała się za to czasem słodkimi wrzaskami, jaka to Karen jest paskudna, jednak ta forma pochwały chyba pisarce sprawiała czystą przyjemność.
- DOOOOOOOMINIIIIIIIIIIIIIKAAAAAAAAAAAAA!!! - usłyszeli nagle krzyk Ilham. Czyżby coś się stało? Przyśpieszyli gwałtownie, biegiem wpadając przed chatę, gdzie stała samotna Azjatka.
- Co się stało? - zasapany sierżant ledwo zdołał wydukać pytanie. Bowiem pędzili plażą niczym dwa pociski, zaś bieg po piasku nie należy do najłatwiejszych. - Ilham, co tamtego tego? - język poplątał się lekko, jednak widać było, że na widok Iranki uśmiechnął się, zapewne ucieszony, że jest cała, jednak jej okrzyki wskazywały, że coś się stało butmistrzyni Dominice.
Kobieta czmychnęła szybko do środka, by poprawić rękawy i nogawki piżamy.
- Eeeyyyee… - zająkneła się - nigdzie ich nie ma - do doszedł mężczyzny zawstydzony głos, do którego po chwili ponownie dołączył obraz Iranki, która niepewnie wyglądała zza drzwi, trzymając się futryny. - Nie widziałam ich od świtu, a raczej przed… kiedy opuściłam obóz.
Karen była zaniepokojona, zwłaszcza po tym, co powiedziała Ilham. Od dłuższego czasu starała się nie ruszać ręką na której siedział Figlarz i choć nie zawsze jej się udawało, z dumą znosiła ból ciesząc się samym faktem, że ptak na niej siedzi. No lubiła zwierzęta, no. Teraz jednak były ważniejsze problemy, niż pazury wbite w skórę
- Kogo? Dominiki i …? - zapytała, ale nie musiała się długo zastanawiać, bo po rozejrzeniu się, można było wywnioskować, że kolejną zaginioną była Monika. Rudowłosa pisarka zbladła
- Trzeba… Trzeba ich poszukać! Jeśli im się coś stało?! - zaczęła krążyć. Podeszła oczywiście najpierw do wcześniejszego miejsca gdzie pracowała nad butami Dominika. Potrzebowała jakichś poszlak gdzie poszła dziewczyna… Ale to nie będzie takie proste w miejscu, gdzie tyle osób tak ochoczo biega na lewo i prawo. Nawet jak potrafiła tropić, to niewiele jej to da bez wskazówek…
- Dobrze, że nic się tobie nie stało - powiedział Terry do Azjatki. - Natomiast tak, poszukamy je oraz znajdziemy. Ilham, byłaś wcześniej przed chatą, na plaży, gdzie? - zapytał dziewczynę.
- Powiedziała, że będzie robić sandały… - Ilham już w pełni wyłoniła się zza ściany, nerwowo skubiąc końcówkę wilgotnego warkocza. - Nie ma ich przy basenie… przyniosłam wodę. - muzułmanka dość abstrakcyjnie przeskakiwała z jednego tematu na drugi. Przez chwilę zezowała na papugę na ramieniu kobiety, ale po chwili wpatrzyła się w mężczyznę, jakby czegoś od niego chciała ale nie wiedziała jak się spytać.
- Podzielmy się - zaproponował Terry. - Jedna osoba zostanie, dwie spróbują poszukać ich w lesie. Jedna osoba nad strumieniem, druga trochę dalej. Co wy na to? Znaczy Ilham - chyba dopiero dostrzegł jej pytające spojrzenie - to znaleziona przez nas papuga, która mówi po angielsku, ale kompletnie nie wiemy, skąd ona jest. Znaleźliśmy ją, albo raczej przyczepiła się do nas przy chacie Augusto, jeśli można to tak określić słowem “przy”, bowiem pobudowano ją na odizolowanej skale ze czterysta kroków od plaży. Nie mogliśmy się tam dostać, ale znalazła nas owa szanowna papuga - rzucił szybkim skrótem. - Kto chce iść, kto zostać? Może zwyczajnie dziewczyny się kąpią gdzieś dalej - rzucił uspokajające przypuszczenie.
Iranka drgnęła spłoszona bezpośrednim zwrotem w jej kierunku. Cierpliwie wysłuchała co mężczyzna chciał jej przekazać, choć narastający rumieniec i ukradkowe spojrzenia to na Terrego to na Karen świadczyły, że nie w tym leżał chyba problem, a o całym Augustynie to nie miała zielonego pojęcia choć nie chciała się przyznać.
- A-ahaa… - mruknęła w końcu, czmychając między nimi do popiołów ogniska, przy których przyklękła i pogrzebała patykiem by sprawdzić czy pozostał żar z nocy. Jak na złość ognisko całkowicie się wypaliło.
Karen przyglądała się krążącym w okolicy śladom i ewidentnie na razie znała ich kierunek. Gdy Terry zaproponował układ, Karen poczęstowała znów pomarańczą Figlarza, pogłaskując papugę po łebku
- Ilham, Terry… Czy któreś z was zna się sensownie na tropieniu? - zapytała. Wiedziała, że na pewno Axel się znał, ale… Był out of service. Chciała więc wiedzieć. Spodziewała się, że pewnie Terry będzie co nieco potrafił, skoro był w wojsku. Była jednak ciekawa co może potrafić Ilham. Czekała więc co powiedzą, głaszcząc pierzastą istotę.
- Figlarz! Figlarz! - zaskrzeczał zadowolony ptak.
- Ja średnio, właściwie nie znam się specjalnie, nie byłem zwiadowcą, choć może podłapałem jakieś podstawy - przyznał Terry.
- Jestem wiejską dziewczyną… w dodatku przeżyłam wojnę. - Ilham wzruszyła ramionami, choć nagłe odezwanie się papugi wprawiło ją w lekkiego stresa.. - Jakby zależało od tego moje życie, to pewnie bym umiała… jak każdy. - ton jej głosu oscylował na granicy chłodu, był zupełnie inny niż wtedy gdy mówiła do wojskowego. Wprawdzie przejmowała się tą nagłą abstynencją kobiet, ale wolałaby pozostać w obozie gdzie mogłaby się zająć ciekawszymi zajęciami, niż szukaniem po lesie jednej głuchej i jednej, której nie za bardzo lubiła.
Rudowłosa kiwnęła głową, akceptując fakt, że pod tym względem nie za wiele będzie miała pomocy. Zerknęła na Ilham, nie uszedł jej uwadze chłodny ton dziewczyny. Przyglądała jej się chwilę w milczeniu, i choć nic nie powiedziała, monolog poleciał w głowie pisarki, na temat tego rodzaju postawy. Zerknęła w stronę drzew
- Jestem w stanie określić dokąd prowadzą ślady. Nie dam sobie jednak zbytnio rady, jeśli coś złego się stanie. Przynajmniej nie bez strzelby, ale tego wolałabym w ogóle uniknąć - zerknęła na Terry’ego, dając do zrozumienia, że w takim razie nie byłoby źle, gdyby z nią poszedł.
- Świetnie… to ja wracam do ogrodu. - odparła Iranka wstając od zdechłego paleniska. Podeszła do chatki, biorąc zardzewiały miecz, oparty o ścianę i oparła go sobie o ramię. Spojrzała w niebo określając położenie słońc. Za trzy godziny będzie czas na Asr. Zdąży oporządzić ogród i posprzątać dom, pomodli się i zabierze do rozpalenia ogniska, wygotowania kotła i zrobienia obiadu.
- Wobec tego chodźmy, im prędzej tym lepiej. Jeśli wróciłyby, przekaż im proszę, żeby zostały oraz poczekały - zwrócił się do Ilham. - Inaczej będziemy mieli totalne wzajemne szukanie. Trzymaj się, chodźmy - uśmiechnął się do Iranki, która chyba czuła się bardzo niepewnie oraz, oczywiście do Karen. - Najpierw nad wodę?
Karen zerknęła na Terry’ego
- Najpierw, to weź siekierę… - zaproponowała. Nie lubiła mieć pesymistycznego spojrzenia na sytuację, ale wolała chuchać na zimne. A z siekierą poczuje się bezpieczniej. Nawet jeśli niebezpieczeństwo i tak było niezbyt groźne, przynajmniej po tej stronie.
- Dobrze, solidne ostrze zawsze się przyda - odpowiedział zaopatrując się w odpowiedni sprzęt. Wiadomo, trochę wiekowy, ale co tam, działał, zaś na kraftmadze uczono go używania tego typu broni. - Prowadź tropicielko - widać było, że nawet jeśli ona rozgląda się po ziemi, on patrzy nad nią, tak na wszelki wypadek, jakby coś chciało ich zaatakować. Obroni stanowczo Karen, choćby nawet atakował sam wieloryb.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline