Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-11-2016, 20:01   #36
TomaszJ
 
TomaszJ's Avatar
 
Reputacja: 1 TomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputację
Pomieszczenie było ciepłe i przytulne. Na grubo plecionych matach z suchych wodorostów leżało kilka osób. Między nimi zaś przechadzał się wielki mężczyzna o pokaźnym brzuchu i ciele pokrytym tatuażami. Miał korale i szatę jednego z mnichów Zakonu Grzmiącego Klifu, tatuaże zaś mówiły, że jest mistykiem-wojownikiem. Oczywiście nie przeszkadzało mu to być także uzdrowicielem, mimo że zmusiło go to do złożenia przysięgi, zabraniającej zabijać. Od dawna kroczył ścieżką Wiecznej Przemiany, wierzył, że wszystko płynnie przechodzi jedno w drugie. On jako wojownik w uzdrowiciela, a jego podopieczni przechodzili z chorych w zdrowych. Lub martwych, by odrodzić się ponownie. Święta przemiana była odpowiedzią na wszystko.
- Leż spokojnie, przyjacielu, poczuj przypływy i odpływy fal, pozwól im zabrać Twój ból - powiedział delikatnym basem do jednego z leżących, jednocześnie sprawdzając, czy igły w jego ciele są dobrze rozmieszczone. Niepotrzebnie, gdyż jego mistrz i nauczyciel, Piu Bei był doskonałym znawcą akupunktury. Mnich podszedł do stołu, gdzie zaczął rozcierać na pastę wydmokłącze. Tłuczek i moździerz wydawały się śmiesznie małe w jego dłoniach, tymniemniej operował nimi niezwykle zręcznie i wkrótce maści były gotowe. Podszedł do innego leżącego, obcokrajowca z poparzeniami słonecznymi, którego niedawno wyrzuciło na brzeg. Tego dnia pomógł jeszcze trzem osobom, w tym raz musiał odwołać się do mistycznych mocy, ale każdy z nich przeżył. Nie aby miało to znaczenie, gdyż następny dzień był ostatnim w historii Zakonu Grzmiącego Klifu.


Dzień Krwawych Klifów, jak nazwali go mieszkańcy okolicznych osad zaczął się jak zwyczajny, codzienny dzień w klasztorze. Mnisi odbywali poranne medytacje, nowicjusze odbywali morderczy bieg wokół dziedzińca, niosąc kamienie w dłoniach. Przy klasztornej bramie gwarnie przekomarzali się kupcy, chcący nabyć produkowane przez mnisich rzemieślników dobra i sprzedać im swoje towary, jak tylko otworzą koralowe wrota.
Tego dnia Mao postanowił zlekceważyć swoje codzienne obowiązki, by zakupić od krasnoludzkiego kupca sól z dna świata, specjalną odmianę wydobywaną w podmroku, leczącą skutecznie wszelkie pokarmowe zatrucia. Przeszedł przez mur i ruszył w umówione miejsce.

Tak, pamiętał ten dzień jakby to było wczoraj. Wtedy właśnie się zaczęło.
Nie wiedział co się stało. Nagle, zza muru rozległa się agonalna kakafonia, wszystko trwało może z dziesięć, piętnaście uderzeń serca, a potem... zamilkło.
Gruby mnich nad wyraz zręcznie wdrapał się na mur i zobaczył oblicze piekieł. Dziesiątki ciał, rozszarpanych na strzępy, kamienie dziedzińca zmienione w krwawy potop. Hekatomba jeszcze nie przebrzmiała, w powietrzu wciąż unosiła się krwawa mgiełka, a echa mordowanych obijały się o ściany.
- Nieeeee - krzyknął Mao, zeskakując na dziedziniec. Poślizgnął się na czymś i niezgrabnie pobiegł do świątyni. Mijał po drodze ciała, rozpoznawał twarze na głowach oddzielonych od korpusów... to wszystko byli towarzysze, przyjaciele. Jeszcze niedawno śmiał się z nimi, ćwiczył... Kan, który kiedyś podciął go tak zręcznie, że posłał na miesiąc do infirmierii, Onpe i jego dowcipy, których już nigdy nie usłyszy... mistrz Piu Bei, od którego uczył się arkanów uzdrowicielstwa. Otworzył bramę świątyni. Vei Van Sai, sędziwy wielki mistrz klasztoru leżał na posadzce w rosnącej kałuży krwi. Krew pulsowała, a to oznaczało wciąż bijące serce. Mao dopadł do Vei Vana, próbując zatamować krwotok, zarówno normalnie, jak i mistycznie. Światło biło spod jego palców, ale było to na nic, opatrunki tak szybko nabierały krwi...
- Nie...dasz...rady.... - wyszeptał starzec - Uderz... w dzwon. To jedyna...
Wielki Mistrz Vei Van Sai, który przeżył ponad sto czterdzieści lat, własnymi rękoma pokonał podobno smoka Kirina i był ojcem dla wielu pokoleń mnichów odszedł.
Oto były ostatnie chwile Zakonu Grzmiącego Klifu... a portal wiódł w przeszłość, zaledwie kilka chwil przed masakrą. Wystarczyło przejść na drugą stronę i ostrzec braci.


Nigdy nie wejdziesz dwa razy do tej samej rzeki, a fala nie obmyje dwa razy tego samego brzegu. Takie są prawdy Wody.

Grubemu mnichowi nawet powieka nie drgnęła gdy jego wytrenowany umysł przemyła chłodna fala trzeźwych myśli oczyszczając go spod hipnotycznego wpływu. Nadal podążał jednostajnie ku portalowi, wręcz wyprzedzając innych i odpychając ich na boki.
Zaiste, dziwny musiał być to widok dla mrocznej istoty z drugiej strony, Mao zbliżając się przysłaniał niemal cały widok, w końcu był szeroki jak szafa. Aż w końcu, gdy był ledwie o szerokość dłoni od portalu jego szerokie plecy i szlachetne cztery litery wielkości wielkiego fotela nieszczególnie pozwalały komukolwiek przejść. Nie aby mroczna istota cokolwiek przez niego widziała.
Mao był bardzo ciekawy, czy cień zdąży choć mrugnąć, gdy on Chwytem Mureny przepchnie rękę na drugą stronę, złapie go za gardło i przyciągnie do siebie!
 
__________________
Bez podpisu.

Ostatnio edytowane przez TomaszJ : 18-11-2016 o 07:58.
TomaszJ jest offline