Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-11-2016, 17:47   #55
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Jest w Dominium miejsce które budzi strach większy, niż inne miejsca.

Kopiec. Wznosząca się pośród wypalonej do ziemi doliny gdzieś pośród wzgórz Ludu Nar sterta kości, żużlu i popiołu. Ci, którzy odważyli stanąć się u stóp Kopca mówią, że wiatr szepczący pośród wyszczerzonych zębisk, grający pośród kości i żeber, pomiędzy pustymi skorupami które kiedyś były młodzikami Ludu Nar, opowiada sekret zniszczenia Maski.

Inni powiadają, że duchy wyśpiewują swoim żałobnym trenem historię szaleństwa Ludu Nar. Gdzieś tam, pośród tych popiołów znajduje się jedna mała czaszka, jakich tysiące scementowały popioły Kopca. Ta czaszka jest wyjątkowa. Należy bowiem do dziecka, którego ojcem był sam Enoch. Tak powiadają. Ale niewielu wierzy w tę historię. I tylko popioły i szczątki Ludu Nar znają prawdę.

Albo i nie.

Bo Dominium jest jak ponury sen szaleńca, który rządzi się własnymi prawami niepojętymi dla tych, którzy są mu obcy.

Tak szepcą duchy Kopca.

CELINE CENIS

Karczmarz szybko zatroszczył się, aby miała co jeść i pić. Zapach jadła – jakiegoś gulaszu w którym pływało więcej warzyw niż mięsa, kaszy oraz kawałka pieczystego, kawałka chleba oraz kubek czegoś co smakowało jak słabe wino – spowodował, że Celine poczuła jest bardzo jest głodna.

Jej żołądek domagał się strawy. Ciało odpoczynku. Karczma rozleniwiała. Jedzenie przyjemnie ogrzewało ciało. Na chwilę tylko przymknęła oczy. Tylko na chwilę.

A kiedy je otworzyła o mało nie wrzasnęła ze zgrozy.

Siedział przed nią Drag Nar Drag. Jego ciemna zbroja wyglądała na pokiereszowaną, a żelazna zasłona zakrywała twarz. Przez wąską wizurę w hełmie patrzyły na nią ciemne, bystre oczy w których zdawało się drzemać szaleństwo.

Pieśniarka o trzech oczach nie spuszczała wzroku z jej towarzysza, czteroraki mięśniak gdzieś znikł, a grajek wygrywał jakąś ponurą i smutną zarazem melodię. Reszta towarzystwa w gospodzie starała się nie patrzeć w ich stronę.

- Nie chcemy tutaj takich jak ty – usłyszała karczmarza, który kierował słowa do Drag Nar Draga. – Niepotrzebne nam kłopoty.

- Nie unikniecie ich – zagrzmiał zakuty w pancerz mężczyzna. – Róża znów krwawi. Koło się obróciło. Nadchodzi czas zmian. Czas …

Nie dokończył. Przerwał mu trzask otwieranych z hukiem drzwi. Stał w nich czteroręki potwór za którym tłoczyły się jakieś niewysokie, paskudne kreatury z czerwonymi oczami.

- Ścierwo z Ludu Nar – zagrzmiał olbrzym, a kilka kreatur sycząc wkroczyło do gospody. – Nie jesteście mile widziani w Dominium.

- Most Terrcyego to neutralna ziemia – Drag Nar Drag wyraźnie nie przejął się czeredą potworków. – Sługusy Maski powinny o tym wiedzieć, grollu.

- Zwę się Czarczar – rzekł mięśniak z dumą. – A Most już przysiągł wierność Masce. Powinieneś o tym wiedzieć. Wszyscy w Dominium w końcu zrozumieją, że nie ma sensu się opierać.

- Pieprzenie … - zadudnił Drag Nar Drag.

Zielonoskóre paskudy rozlazły się po izbie poczynając sobie dość śmiało – podbierając jedzenie, poszturchując wyraźnie wystraszonych gości. Gospodarz poruszał nerwowo szczęką, ale widać było że nie ma odwagi się postawić.

I wtedy Celine wyczuła coś. Inaczej nie mogła nazwać odczucia, jakie nią zawładnęło. Ktoś tam był. Na zewnątrz. Ktoś lub coś, co powodowało, że krew w jej żyłach ścinała się w drobinki lodu. Jakaś … siła.

- Myślisz, że wystraszę się zgrai zgniłków i przerośniętego grolla – zadudnił Drag Nar Drag. – Przed chwilą stoczyłem walkę z Łowcą i gdyby nie to, że mi uciekł mogłoby być różnie.

- Tak się składa, durny ozy wieńcu, że jest z nami nekromanta – zarechotał jeden z zielonoskórych.

- Uciekaj, Celine… - syknął Drag Nar Drag. – Tylne drzwi. Ja ich zatrzymam..
Celine Cenis poczuła się tak, jakby doświadczyła własnie silnego deja vu.

PATRICIA MADDOX

Czy płakała? Nie wiedziała.

Czy się bała? Na pewno.

Bała się bólu i krwawych, koszmarnych, obłąkanych wizji.

Skulona na ścieżce drżała z obrzydzenia i zgrozy.

- Nie możesz tutaj zostać – szept rozbrzmiał jej koło ucha z taką pasją, że aż poderwała głowę.

Przez załzawione oczy nie dostrzegła jednak nikogo poza wirującymi „trąbami” powietrza.

- Na ścieżce nie jesteś bezpieczna. – Szeptała kobieta. Tego Patricia była pewna. ¬- Łowca może cię na niej dopaść. Musisz iść dalej, Szalona Dox!
Przełknęła żółć podchodzącą jej do gardła. Gorycz strachu i szaleństwa.

- Musisz dotrzeć do Tunelu! Nie bój się duchów. One umarły i pragną zabrać cię ze sobą! Ale nie mogą! Nie zdołają! Są martwe, a ty żywa. A tacy jak ty zawsze rozkazywali takim jak one. Nie pokazuj im strachu. Doceń poświęcenie Vigora! Niech jego śmierć nie pójdzie na marne! Niech moja śmierć nie pójdzie na marne! Uczyń nas wolnymi, Szalona Dox. Ale by to zrobić, ty musisz być wolna!

- Podnieś tę pierdoloną dupę, leniwa wariatko i rusz ją do Tunelu – ostatni głos należał do Vigora. Tego była pewna.

Wiry kłębiły się na ścieżce. Czekały niczym dziwaczne meduzy gotowe obdzielić ją wizjami agonii i mordów i bólem.

A przecież wystarczyło się odwrócić i odejść. Wszędzie było lepiej niż tutaj, pośród tych skłębionych „bad tripów”.


LIDIA HRYSZENKO


Łowca Maski ruszył w jej stronę. Powoli, napawając się tą chwilą. Nie bardzo wiedziała, co może zrobić. Najwyraźniej straciła swoją szansę na ucieczkę. Szansę na przeżycie.

Zatrzymał się przed nią, a ona poczuła jak jego siła przytłacza ją, pozbawia wszelkich myśli o walce czy obronie.

Kamień wypadł jej z nagle bezwładnej dłoni.

Rogaty stwór miał ponad dwa i pół metra wzrostu i wydawał się Lidii masą splatanych ze sobą mięśni i ścięgien. Pierwotną. Niepowstrzymaną grozą. Cuchnącą mocną, piżmową wonią od której dusiło ją w gardle.

- Łatwo poszło…

Uderzenie przyszło nagle. Potężny cios zadany pięścią prosto w głowę. Ciemność pochłonęła Lidię.

* * *

Ocknęła się czując, że jej głowa rozpada się na kawałki. Miała wrażenie, że kości pod skórą przesuwają się na wszystkie strony, a mózg napiera na ciało, próbuje wycisnąć się przez szczeliny, przepchnąć na zewnątrz czaszki.
Zwymiotowała gwałtownie i hałaśliwie a potem poczuła, że ktoś ciska nią bezceremonialnie, jak workiem, na ziemię. Upadł na plecy czując, jak kamienie rozcinają jej ubrane i skórę.

Świat składający się z plam światła i cienia – z początku niewyraźny – zaczął przybierać właściwej ostrości.

Stał nad nią rogaty Łowca. Za nim ujrzała jakieś drzewa. Ich korony oplatały świat od góry. Było ciemno.

- Wstań!

Nie miała siły. Ani wstać, ani mu odpowiedzieć.

Powtórzył jeszcze dwa razy a kiedy nie posłuchała, gwałtownym ruchem złapał ją za włosy i zaczął ciągnąć za sobą, niczym jakieś trofeum. Zawyła, gdy korzenie i kamienie przecięły jej skórę do krwi. Przyśpieszył.

Korony drzew nad nią przesuwały się w przyprawiającym o zawrót głowy tempie. Ból stał się nie do zniesienia, lecz nie miała już sił by krzyczeć i tylko łzy cierpienia spłynęły jej po twarzy. Po jakimś czasie chyba straciła przytomność.

* * *

Ocknęła się w ciemnościach. Całe ciało bolało ją jak diabli. Plecy i posladki płonęły ogniem, jakby ktoś przeorał je w strzępy – możliwe, że tak było. Ręce pokrywała zabrudzona ziemią, skrzepnięta krew, skóra na głowie zdawała się ruszać. Cała była jedną wielką mapą bólu.

- Jedz… - zapach piżma Łowcy doleciał do niej z ciemności.

Coś z mlaszczącym chlapnięciem upadło przed jej twarzą. Śmierdziało krwią. Kawał surowego, zapewne świeżo wyciętego z jakiegoś zwierzęcia mięsa.

- Przed nami trzy dni drogi. Jesteś powolna, Niebieski Ptaku. Zawiodłem się…

PERCIVAL KENT

Zawirował ujmując jej dłoń w swoją skrwawioną rękę. Była zimna ale jednocześnie aksamitna w dotyku. Gładka i delikatna jak jedwab a jednocześnie silna, jak szlachetny kruszec. Percival zamknął oczy i odpłynął …

Przed oczami tańczyły mu obrazy …

Upiorne obrazy pełne rzezi, krwi, płomieni… Takie, które pozostawiają na języku posmak strachu, a w trzewiach kulę grozy. Na szczęście jednak nie zapamiętał z nich niczego, poza dominującym poczuciem strachu i zagrożenia.

Ocknął się czując w płucach chłodne, wilgotne powietrze. Leżał pośród jakiś ruin. Małe ognisko oświetlało jakieś zmurszałe cegły i kamienie oraz rachityczne drzewa rosnące w kręgu. Drzewa wyglądały, jakby były zrobione z przybrudzonej soli lub jakiegoś kryształu czy czegoś podobnego i poruszały w Percivalu jakąś dziwną strunę emocji.

Luenn siedziała obok niego dokładając patyczków do ognia. Jej twarz w blasku płomieni wydawała się piękna lecz jednocześnie zdradzała jakiś smutek i lęk. Kobieta musiała poczuć na sobie jego wzrok bo nagle jej oblicze znów zmieniło się w opanowane i nieco obojętne. Maska, pod którą skrywała prawdziwe uczucia i emocje.

- Obudziłeś się, Kent – usta pozostały bez uśmiechu za to w tych niesamowicie jasnych oczach pojawił się blask radości, jakby coś rozświetliło je od środka. – Strzała była zatruta. Normaki często tak robią. Przez chwilę byłeś słaby, ale już jest dobrze. Straciłeś trochę krwi. Opatrzyłam cię, oczyściłam. Musimy jednak poczekać, aż odzyskasz nieco siły.

Trąciła patyczkiem ognisko. Drobne iskierki pofrunęły w górę, zatańczyły rzucając wokół niespokojne cienie.

I wtedy Percival je dostrzegł. Cienie. Poruszające się zawsze na krawędzi pola widzenia, rozmyte kształty czające się pośród ruin przypominające zakapturzone, dymiące postacie

Na ich widok Percivala przeszył zimny dreszcz niepokoju.

- Wyczuły cię, Kent. Wyczuły twój powrót. Zwabiła je twoja krew. Jej zapach niesie z sobą obietnicę rzezi.

Spojrzała w stronę cienistych bytów z tą charakterystyczną dla niej obojętnością.

- Zrodziła je przemoc i do przemocy lgną. Niczym ćmy do światła.
Uniosła dłonie przed sobą układając je w coś na kształt serca. Pomiędzy nimi zabłysła dziwna, lśniąca mgła. Po chwili dłonie Luenn jaśniały światłem.

Cieniste sylwetki wycofały się w głębsze cienie. Percival wyczuł ich gniew. Zimną falę którą dotarła do niego niczym tchnienie otwartej zamrażarki.

- Do świtu powinniśmy dotrwać – głos Luenn zdradzał jednak jakieś wewnętrzne napięcie, jakby dziewczyna nie była pewna swych słów.

BJARNLAUG JÓNSDÓTTIR

Szybko zorientowała się, że nie tylko nie ma broni ale też została pozbawiona odzienia. Leżała pod futrami naga, jak w dniu narodzin. Ktoś przewiązał jej rany na ciele jakąś szmatą, która zdążyła już zesztywnieć od zeschniętej krwi.

Powoli, czując jak kręci się jej w głowie, wydostała się z posłania i ostrożnie uchyliła skórzaną zasłonę, kojarzącą się jej z połą namiotu. Na palcach pozostała jej jakaś smolista, mocno pachnąca maź. Zapach nie był nieprzyjemny ale powodował, że poczuła strach.

Ostrożnie, aby nie zwracać na siebie uwagi wyjrzała na zewnątrz. To, co ujrzała zmroziło jej serce.

Znajdowała się w środku jakiejś pagody zrobionej z drewna i skór. Wokół niej stały przerażające postacie – odziane w powłóczyste szaty z szerokimi rękawami i kapturami istoty. To ich szepty słyszała Bjarnlaug po przebudzeniu. Jedna z nich spoglądała w stronę jej „namiotu” – pozostałe koncentrowały swoją uwagę na dwóch podobnych konstrukcji, ustawionych kilkanaście kroków dalej.

Bjarnlaug dostrzegła, że jej „strażnik” nie ma twarzy. W jej miejscu widziała jedynie zęby szkieletu oraz szeroką opaskę, która skrywała oczy stwora.


W tym momencie zgromadzeni przy drugiej pagodzie „kapłani” – bo na widok tych szat nazwa ta jakoś sama nasuwała się na myśl – nie przerywając szeptów – cisnęły na pagodę ze skóry zapalone pochodnie trzymane w rękach. Płomienie liznęły skóry i nagle „namiot” buchnął jasnym, wysokim ogniem. W środku ktoś wrzasnął z przerażenia i bólu. Nagle poła, płonąca już wysokim płomieniem, rozchyliła się i Bjarnlaug zobaczyła jakiegoś nieznanego jej mężczyznę, próbującego wydostać się z gorejącej konstrukcji.

Jeden z kapłanów wyciągnął przed siebie dłoń i mężczyzna zamarł w wejściu. Wrzeszczał przeraźliwie, kiedy zapaliły mu się włosy, kiedy ogień dosięgnął ciała wżerając się w tkankę i tłuszcz żarłocznymi płomieniami. Ale nie ruszył się. Jakby niewidzialna siła trzymała go w wejściu trawionej przez ogień pagody.

A więc to lepkie coś, było czymś łatwopalnym a ją przeznaczono na ofiarę całopalną. Cóż za ironia losu.

MEGAN HILL

Berg Nar Berg wyruszył w drogę niezwłocznie. Poprowadził Megan przez posępną równinę smaganą zimnym wiatrem. Szli, jak szybko się zorientowała, w stronę ponurych skał które – niczym zębata paszczęka – majaczyły gdzieś na horyzoncie.

Berg nic nie mówił a i ona milczała, przytłoczona ostatnimi wydarzeniami i posępnym krajobrazem.

Szli dość długo. Tak długo, że zdążyła poczuć znużenie i głód. Dwukrotnie przekraczali jakiś strumień – wartki, jakby spływał z gór. Raz minęli dziwne stworzenie przypominające futrzastego żółwia wylegujące się pośród kwiatów podobnych do wrzośca. Raz widziała też jakieś mniejsze stworki – skrzyżowanie psów z zającami, które na ich widok w podskokach pochowały się pomiędzy kamieniami.

W końcu ujrzeli człowieka. Półnagiego, z długimi włosami, uzbrojonego w topór. Na ich widok wstał z kamienia, na którym siedział. Był wysoki. Mierzył jakieś dwa metry wzrostu ale przy Bergu wydawał się być knypkiem.

- Witaj, Berg Nar Bergu. Var Nar Var rzekł, że przybędziesz. Miałem na ciebie poczekać.

- Nie na mnie czekasz, Froh Nar Froh. Lecz na nią. To Me’Ghan ze Wzgórza. Przybyła do mnie Tunelem. Potrzebuje pomocy.

- Var Nar Var powiedział, że kiedy przekroczysz strumień Rozjemcy mam cię przyprowadzić do niego. Takie dostałem rozkazy.

- Nie przyjmuję rozkazów od mojego brata, Froh Nar Frohu. Jestem tym, który widzi trzy księżyce. Sprawcą i Siewcą. A Var Nar Var jest wodzem Ludu Nar. Nie ma nade mną władzy. Tylko Potęgi mogą mi nakazywać. Byłbyś głupcem, Froh Nar Froh, gdybyś to zakwestionował.

Półnagi topornik skłonił głowę. Z pokorą i chyba wstydem. Ale gra mięśni pod jego skórą świadczyła o silnym wzburzeniu.

- Muszę iść Me’Ghan ze Wzgórza. Ty też musisz iść. Nasze drogi teraz się rozchodzą, ale wiedz, że będę pielęgnował dzień naszego spotkania w swym sercu.

Powiedział to z taką łagodną pewnością i emocjami w tonie, że Megan poczuła do niego nagły przypływ sympatii.

Potem odwrócił się i pomaszerował w drogę z powrotem.

Froh Nar Froh spojrzał na nią. W oczach mężczyzny ujrzała … podziw i lęk.

- Więc przybyłaś by pomóc nam w naszej walce, Me’Ghan ze Wzgórza. Czy to prawda, że byłaś największym Sprawcą i największą Siewczynią pośród Ludu Wzgórza? I że twoja duma sprowadziła zagładę na twój lud. Że teraz Lud Wzgórz jest tylko cieniami błąkającymi się pośród Bezmiarów. I że przepowiedziano, że wrócisz i znów dasz im życie? Że stałaś u boku Męczennicy i Męczennika, gdy doszło do Rozłamu?

Dużo słów. Mocno akcentowanych. W stylu, w jakim czynił to Berg Nar Berg. Dużo pytań, na które nie znała odpowiedzi. Więc milczała. Potem milczała bo musieli wspinać się pod wysokie wzniesienie i przy tempie narzuconym przez przewodnika zwyczajnie zabrakło jej oddechu.

I w końcu ujrzała przed sobą surowe, zatopione we mgle wzniesienia. Ponure zdawały się skrywać w sobie jakieś złowrogie sekrety.



- Wzgórza Nar – powiedział Froh Nar Froh z dumą. – Prawda, że piękne.
Strzała trafiła go w gardło z przeraźliwym świstem. Wojownik wybałuszył oczy i poleciał w tył. Jego ciało zaczęło staczać się ze wzniesienia, na które przed chwilą z takim trudem wspięła się Megan. Odbijając od kamieni i budząc do życia niewielkie lawiny.

Zza skał wyłonił się łucznik.

Paskudna, prymitywna istota o zdeformowanej, zwierzęcej twarzy i pełgających krwiście oczach. Mierzyła w pierś Megan.

Zza krzaków i zza kamieni wyłaniały się kolejne, podobne do pierwszej, kreatury. Niektóre miały łuki, inne bronie – w tym jakieś miecze o zakrzywionych ostrzach. Wyglądały groźnie.


ADAM ENOCH

- Zatrzymaj sobie moje rzeczy, Enoch – zaśmiał się Graw Nar Graw rubasznie. – W końcu ruchałeś moją siostrę! Wybaczyłem ci to, to i wybaczę kradzież. Zresztą, byłem martwy! Ha! Znów, kurwa! Niedługo zacznę wyglądać jak Totr Nar Totr lub ten pojebaniec Drag Nar Drag. Muszę, kurwa, bardziej uważać.

Adam musiał przyznać, że brakowało mu tej paplaniny. Zgłębili się w ciemny las. Zwolnili, bo zapadała noc i niewiele było widać.

- Gówno widać, Enoch , kurwa – zaklął Graw, kiedy zahaczył nogą o jakiś wykrot. – Jak pierdolnę o pień i rozjebię sobie czachę, to wyśmieją mnie wszyscy z Ludu Nar. Taka śmierć to żałosna śmierć. Przyświeć, co?
Nie bardzo wiedział, co Graw ma na myśli.

- No zapal te swoje jebane włosy.

Nie dał rady więc szli dalej, wolno i po omacku.

Aż w końcu las się skończył i zobaczyli jakieś zabudowania i światła odbite w oknach.

- Cudownie – Graw Nar Graw zatrzymał się gwałtownie kucając przy ziemi. – Maska nie próżnuje. Widzisz! Tam. Przy gospodzie. Zgniłki. Cała zgraja.
Graw musiał mieć oczy jak kot. Adam nic nie widział.

- Zapuściły się do Mostu Terrcyego. Zapłacą za to! To teren graniczny. Netreuta … Nautra… kurwa…. Niczyj. Co za kutas wymyśla takie wymyślne słowa.

Podniósł się wolno i ruszył w stronę majaczących w ciemnościach zabudowań.

- Idziesz, Enoch. Możesz pokazać Masce, że skończyły się żarty. I ze wróciłeś. Niech poczuje w dupie twój ogień.

To ostatnie, Adam miał nadzieję, było jedynie metaforą.
 
Armiel jest offline