Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-11-2016, 19:41   #20
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Sharif Khalid


Bee nacisnęła przycisk i rozbrzmiało radio. Po chwili energicznie wyłączyła je, kiedy z głośników zaczął płynąć jazz lat siedemdziesiątych.
- Nienawidzę tej stacji - wyjaśniła. Wdusiła nieśmiało gaz, posuwając samochód do przodu. Na pewno nie chciała nikogo rozjechać. Sprawiała wrażenie odpowiedzialnego kierowcy. Wnet wyjechali na ulicę i zmieszali się z tłumem leniwie sączących się samochodów.

Długo milczeli. Sharif spoglądał na ulicę, mijanych przechodniów, sklepy, budynki. Obawiał się, że za chwilę usłyszy syrenę radiowozu. Na szczęście nie spostrzegł ani jednego policjanta.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=kNljdPBSZyI[/media]

- Co za koszmar - zaczęła Bee. Wierzchem dłoni wytarła strużkę potu spływającą po skroni. - Jeszcze teraz serce mi łomocze - dodała. - Tak bardzo bałam się, że z mojego powodu… nie wiem, nabiją cię na widły, spalą na stosie. Co za głupi, dziki tłum. Ludzie tak łatwo osądzają innych. Wyrokują. Naprawdę, z całego serca tego nienawidzę - pokręciła głową, lecz wnet znów skoncentrowała się na drodze. - Pomyślałam… Nie, powiem inaczej… trafiła mnie pewność, że jeżeli niczego nie zrobię, ukamienują cię. A wtedy nie mogłabym sobie wybaczyć. Straciłabym do siebie resztki szacunku - łza spłynęła po jej policzku. - To wszystko moja wina. Powinnam mu po prostu dać te pieniądze i do niczego by nie doszło. Ale uznałam, że pobawię się w dobrego pasterza. Zresocjalizuję brata. I tak to się skończyło, że z mojego powodu… Może jeszcze nie umarł, ale niewiele mu do tego.

Bee na chwilę zamilkła.

- Wiesz, nikomu o tym nie mówiłam… Historia mojej rodziny… to nie jest przyjemna opowieść. Nie wiem, czy w ogóle cię interesuje. Ale myślę, że należą ci się wyjaśnienia - Bee zagryzła wargę. - Otóż… kiedyś wyglądało to zupełnie inaczej. Byliśmy szczęśliwi. Mama, tata, ja, Vincent. Rodzina, jak z obrazka. Naprawdę… tak często pragnęłam wrócić do tych czasów. Kiedy wszystko było takie niewinne. Kiedy światem rządziły jasne, dające bezpieczeństwo zasady. Kiedy mogłam przespać całą noc, nie budząc się nad ranem zlana potem - Bee pokręciła głową. - Wszystko zmieniło się tego jednego wieczora. Miałam osiem lat, to były urodziny Vincenta. Byłam strasznie zazdrosna, gdyż dostał pianino, które zrobiło wtedy na mnie duże wrażenie. Piękne, drogie, wszyscy przepychali się, aby na nim zagrać. I miało być tylko Vincenta. Stałam gdzieś z boku i przypatrywałam się temu. Nikt na mnie nie zwracał uwagi.

Gdzieś z tyłu rozległ się dźwięk klaksonu. Światło zmieniło się na zielone i dopiero po chwili Bee ruszyła do przodu.

- Uciekłam z domu. Przypadkowym autobusem pojechałam dwa przystanki dalej. Przez chwilę błąkałam się bez celu po jakiejś przypadkowej ulicy i czułam się tak bardzo samotna. Nudziło mi się. Nie wiedziałam, co robić. Nie chciałam wrócić do domu. Byłam zła na Vincenta. Więc… zadzwoniłam z budki do taty. Chciałam odebrać go bratu. Powiedziałam, że jakiś pan za mną chodzi i bardzo się boję. Oczywiście to było kłamstwo. Po prostu chciałam, aby ktoś przestraszył się, chciałam być znowu w centrum uwagi. Marzyłam o tym, aby tata uścisnął mnie mocno i powiedział, że jestem dla niego najważniejsza - Bee pokręciła głową. - Ojciec wsiadł w samochód, mimo że wypił coś z wujkami. Spowodował wypadek, przez co zginął on i ta rodzina… tam, w tym samochodzie - Bee rozpłakała się. - Tylko dlatego, bo ktoś na moment zapomniał zaspokoić moje ego. Tak bardzo… nie znoszę się od tego czasu - załkała. - Pamiętam, jak siedziałam na tym przystanku, o niczym nie wiedziałam i coraz bardziej nienawidziłam ojca i Vincenta. Podczas gdy pierwszy zginął, a drugi… - Bee westchnęła. Otarła oczy brzegiem rękawa. - Matka załamała się nerwowo. Mieliśmy ogromny kredyt, a do tamtej pory nie pracowała. Została z tym wszystkim zupełnie sama. Trafiła do jakiejś kliniki. Ja i Vincent znaleźliśmy się pod opieką ciotki. Wpierw uspokoiło się i na moment znów było normalnie… nie licząc moich ataków paniki i wieczorów, gdy Vincent mnie oskarżał i wszystko wypominał. Ja tylko milczałam i płakałam. Za każdym razem miał rację. I nic nikomu nie powiedziałam, kiedy wujek prowadził Vincenta do piwnicy. Przeczuwałam, co się dzieje. Ja… byłam młoda, ale skończyłam już dziesięć lat i wszystko rozumiałam. Mój brat był tylko trzy lata starszy, ale to wszystko znosił… abyśmy mieli dach nad głową. Przecież mógłby uciec, gdyby tylko chciał. Tyle że on, w przeciwieństwie do mnie, dbał o rodzeństwo. Powiedział mi kiedyś, że nie dopuści nigdy do tego, aby to ze mną wujek szedł do piwnicy. Ja po prostu milczałam.

Rozległa się chwila ciszy.

- Tak, mogłam powiedzieć o tym wszystkim ciotce, albo… no nie wiem, zadzwonić na policję, ale tego nie zrobiłam. Było mi wygodnie. Mimo że Vincent cierpiał… a może właśnie dlatego? Jestem zła do szpiku kości i nie zasługuję na to, by cokolwiek dobrego spotkało mnie w życiu. Nie mogę uwierzyć, że naprawdę przyszedłeś. Że chcesz ze mną pracować i w ogóle… mnie znać - Bee załkała. - A to dopiero połowa historii. W każdym razie… gdybym przed chwilą nie zareagowała, ratując cię przed tym tłumem... Gdybym znowu postanowiła po prostu stać w bezruchu. Gdybym… - chciała dokończyć, lecz zrezygnowała.

Zajechała na parking pod hotelem zapisanym na kartce od Fahima. Zegar informował, że minął kwadrans po pierwszej.
- To twój adres - powiedziała Bee, uśmiechając się smutno. - Do zobaczenia… kiedyś, prawda? Zobaczymy się jeszcze? - zapytała, po czym posmutniała. Być może spodziewała się, że Sharif już nigdy nie będzie chciał jej zobaczyć po tym wszystkim, co powiedziała.

Imogen Olander


Imogen miała wrażenie, że oszalała. Wszystko wydawało się takie surrealistyczne. Musiała czym prędzej opuścić wrak samochodu. Stanowił tykającą bombę i w każdej chwili mógł wybuchnąć. Przed sobą widziała Rosjanina czołgającego się po asfalcie niczym Kapitan Ameryka, a za nią rozbrzmiewał ochrypły głos Nikolaia. Mężczyzna poganiał Olander i przestrzegał przed gwałtownymi ruchami. Zapewne nie spostrzegł sprzeczności poleceń.

Stanęła jak wryta, zauważywszy na horyzoncie trzy rozpędzone sedany. Jechały w zwartym szyku prosto na nich. Czy zamierzały ich staranować?! Skąd się wzięły? Kto siedział za kierownicą? Imogen wsłuchiwała się w eter, korzystając ze Skorpiona, lecz to w niczym nie pomagało. Odbierała jedynie stacje muzyczne. Z jednej strony miała ochotę zbiec na pobocze, a z drugiej nie chciała wystawiać na próbę temperamentu Nikolaia.

- Na bok! - rozległ się donośny, kobiecy głos. Imogen nie mogła zidentyfikować jego właścicielki. Czy to mogło być urojenie? Wtem ujrzała błysk aparatu ortodontycznego gdzieś w koronie pobliskiego drzewa. Tina Russov siedziała na gałęzi i wykrzykiwała polecenia. - Na bok, pacany! Papa jedzie!

Jak na komendę czarne sedany zmieniły szyk, ustawiając się na drodze gęsiego. Szyberdachy zostały opuszczone i w wylocie każdego z nich stanął uzbrojony mężczyzna. Samochody nieco zwolniły i ominęły Imogen, Sashę, Nikolaia i Solvi. Rozpoczęło się ostrzeliwanie radiowozu policyjnego. Marcello i jego przyjaciele nie mieli szans.
- Gugu - Solvi uśmiechnęła się radośnie, spoglądając gdzieś w przestrzeń błękitnego nieba.

Potem Imogen już tylko przyglądała się. Z jednego z sedanów wyszedł ogromny mężczyzna. Mierzył dużo ponad dwa metry. Masywna góra mięśni. Nieco prehistoryczne rysy twarzy, wskazujące na niemałe powiązania genetyczne z neandertalczykami.
- Papa Bogdan - Nikolai szepnął… w zachwycie? Następnie przeżegnał się, jak gdyby ujrzał bożego pomazańca.

[media]http://cdn.c.photoshelter.com/img-get2/I0000rov130klSGo/fit=1000x750/CM17483.jpg[/media]

Mężczyzna podszedł do podziurawionego od kul radiowozu, otworzył drzwi i wyszarpnął ze środka Marcello, który jakimś cudem przeżył. Włoch nie należał do konusów, lecz Bogdan podniósł go do góry niczym piórko. Przez moment mierzyli się wzrokiem. Imogen zauważyła mokrą plamę rozrastającą się w okolicy krocza fałszywego policjanta. Po chwili Gorelev rzucił mężczyzną o asfalt, jak gdyby był co najwyżej szmacianą lalką.
- Bierzemy go na przesłuchanie - rzekł po rosyjsku do swoich towarzyszy. - Resztę zabijcie.
- Niech Papa powie, co zrobić z Tiną i tą drugą kobietą - pokornie zapytał jeden ze sługusów.
- Przechować - odparł Bogdan. - Potem z nimi porozmawiam. Teraz nie mam czasu.
- Tak jest! - sługus skinął głową.
Nikolai nieśmiało podszedł do Bogdana, pokłonił mu się i pocałował sygnet. Zapytał, czy może odezwać się… choć technicznie przecież już to uczynił. Gorelev pozwolił.
- Z kobietą jest niemowlę, co mamy z nim zrobić? - Nikolai poruszył tę kwestię po wymianie kilku zdań.
- Niemowlę - Bogdan smakował słowo. Rozbrzmiała chwila ciszy. - A jakiej płci?
- Chyba… to chyba dziewczynka.
- Niech włos jej z głowy nie spadnie - Gorelev łaskawie skinął głową. - Z dziewczynek wyrastają kobiety, a mężczyźni potrzebują żon.
- A jeżeli już poruszyliśmy ten temat… - Nikolai zaczął nieśmiało. - Czy będę mógł potem poślubić blondynę?
Gorelev nie miał nic przeciwko.

- Nigdy, przenigdy nie odzywaj się w obecności Papy Bogdana. Chyba, że cię o to poprosi, niewiasto - Sasha szepnął do Imogen. Stali obydwoje w odległości trzydziestu metrów od Rosjanina, który nawet na nich nie spoglądał… jednak kierowca i tak zdawał się zdjęty strachem.

Następnie Bogdan i jego znajomi odjechali. Tina po krótkiej chwili przekomarzania zgodziła się zejść z drzewa. Wsiadła do jednego z sedanów. Imogen została posadzona na siedzeniu obok. Znów ruszyli w trasę. Zdawałoby się, że nic się nie zmieniło. Po pół godzinie jazdy zatrzymali się przy pustostanie.


Pokój, w którym Tina i Immy miały czekać na Bogdana, wyglądał tak, jakby miał zaraz się zawalić. Na starej, wyblakłej tapecie wzrastały połacie pleśni, a co druga deska pod nogami okazywała się przegnita. Nieliczne szczury piszczały, przemykając między nogami, lecz Sasha i Nikolai zdawali się ich nawet nie zauważać. To im przypadł zaszczyt pilnowania kobiet.
- Proszę - rzekł kierowca, podając paczkę krakersów, butelkę wody mineralnej i planszę do gry w warcaby. - Papa Bogdan pojawi się w pół do czwartej.
- Chcesz może zagrać? - Tina zapytała Imogen. - Ale uprzedzam, że jestem najlepsza.

Minuty sączyły się leniwie. Stary zegar na ścianie ukazał godzinę piętnastą. Sasha wyszedł do samochodu. Nikolai natomiast siedział w kącie, trzymając w jednej ręce butelkę wódki, a w drugiej magazyn dla dorosłych. W pewnym momencie przymknął oczy… i zasnął.

Jeżeli Imogen zamierzała uciec, to znalazła na to idealny moment.

Natalie Douglas


Chłopiec wyciągnął rękę. Natalie jeszcze przez moment wahała się… jednak ujęła uchwyt kukły.
Dokonało się.

- Udało się! - chłopiec roześmiał się. Wcześniej smutny, lub zirytowany, teraz wydawał się najszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem. - Udało się!
Pomachał Natalie na do widzenia, po czym jęknął z wysiłku, wprawiając czterokołowy rowerek w ruch. Skręcił w prawo, omijając kobietę i pojechał wprost w kierunku białego vana.
- Dido-dido-dido-dido-dido - zaczął jodłować. A może to był taki okrzyk bojowy? W następnej chwili zniknął za rogiem samochodu. - Dido-dido-dido-di… - dźwięk rozbrzmiewał coraz słabiej.

Natalie spojrzała niepewnie na czarownicę, lecz ta zgodnie z umową nie odzywała się. Właściwie teraz zdawała się najzwyklejszą kukłą. Jakby zgasła w niej wszelaka iskra życia. Wnet jednak hałas przy vanie na powrót przykuł uwagę Douglas.

Zza rogu wynurzyła się sylwetka chłopca, tym razem trzymającego w ręce linę. Sunęła po ziemi, aż w końcu okazała się lassem zaciśniętym na kostkach kryminalisty. Mężczyzna szarpał się, próbował wstać, zatrzymać pęd, lecz nic nie mogło równać się z potęgą czterokołowego rowerka. Dziecko jeszcze raz pomachało na pożegnanie Natalie i kukle, po czym wjechało w cieniste, leśne połacie. Bezsilny kryminalista jęczał, obijając się wpierw o asfalt, a potem konary, kamienie i szyszki. W chwilę potem i on zniknął pośród drzew.

Natalie jeszcze przez chwilę stała w bezruchu, zastanawiając się, czy już po wszystkim. Wtedy też usłyszała delikatną sugestię syreny policyjnej, która z każdym uderzeniem serca stawała się coraz głośniejsza.
- Stać, nie ruszać się! - wrzasnęli uzbrojeni policjanci po wyskoczeniu z radiowozu. Zupełnie jakby to Natalie była poszukiwaną kryminalistką.
Pół godziny trwały wyjaśnienia, na końcu których poproszono Douglas o stawienie się na komisariacie w charakterze świadka. Z opresji wyratowała ją młoda pani doktor i ratownik medyczny, którzy pojawili się po spisaniu dokumentacji orzekającej zgon kierowcy. Zaprowadzili ją do karetki, opatrzyli powierzchowne otarcia i rany. Po badaniu podmiotowym przyszła kolej na bardzo szczegółowe przedmiotowe. Wypróbowano nawet wszystkie nerwy czaszkowe. Wysmarowane krwią ciało Douglas budziło u wszystkich odruchy opiekuńcze i kobieta kilka razy musiała powtarzać, że to nie jej osocze. Jeden z ratowników podał Natalie butelkę wody mineralnej, aby mogła zmyć z siebie choć trochę czerwieni.

- Proszę postawić tę… zabawkę - rzekł mężczyzna, spoglądając na wiedźmę.
- Bez obaw, nie ukradniemy jej - dodała lekarka. - Proszę spokojnie się umyć.
Natalie jednak nie mogła rozstać się z kukłą, choć... przyciągało to oceniające spojrzenia.
- PTSD przybiera różne formy - w pewnym momencie lekarka szepnęła do kierowcy.

Douglas wyszła na zewnątrz, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Towarzystwo medyków znużyło ją i chciała porozmawiać z policjantami.

Niestety nikt nie wiedział co z Peterem Morrisem. Choć próbowała dodzwonić się do niego, mężczyzna nie odbierał telefonu. W rezultacie w umyśle Natalie zaczęły pojawiać się coraz bardziej fantastyczne wizje. Przecież wszystko było możliwe. Kobieta pocierała ekran komórki… i aż podskoczyła, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Jednakże na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie Kierana Walcotta, a nie jej przyrodniego brata.

- Hej, Natalie - rzekł mężczyzna. - Tak sobie myślałem… czy miałabyś ochotę na wspólną kolację? Planowałem zabrać cię gdzieś na miasto, jednak wiadomości huczą od tego, co wydarzyło się w Melvyn’s i chyba lepiej przez jakiś czas unikać tego typu placówek - mężczyzna zaśmiał się. Wydawał się taki szczęśliwy. Wiadomość od Natalie bez wątpienia poprawiła mu humor. Musiał spodziewać się zerwania, a tu okazało się, że Douglas jednak chce się z nim spotykać. - Tak właściwie… może masz ochotę, abym wpadł na tę konferencję archeologiczną? Wiesz, jeżeli twoje koleżanki zaprosiły swoich mężów, lub… chłopaków, to… rozumiesz - w Kieranie włączył się nieśmiały aspekt jego osobowości. - To mogę służyć swoją obecnością, jeżeli tylko chciałabyś mnie tam widzieć - dokończył.

- Przepraszam, jeżeli pani chce, to mogę gdzieś panią podwieźć. Panią i… uhm, pani kukłę - jeden z policjantów przerwał jej rozmowę. - Nie ma sensu, aby męczyła się tu pani w nieskończoność.

Lotte Visser


Lotte wydrukowała maila wraz z jednym załącznikiem. Szybko tylko spojrzała na niego… i ujrzała listę nazwisk. Jednak nie mogła przejrzeć jej w tej chwili. Nie miała na to czasu. Zaznaczyła wiadomość w aplikacji jako “nieprzeczytaną”, usunęła historię przeglądania, wylogowała się z aplikacji, z których korzystała Angelika i wyłączyła komputer. Telefon i wydruki schowała do przedniej kieszeni spodni, aby zminimalizować ryzyko, że wypadną. Jeszcze raz rozejrzała się dookoła. Zdawało się, że o niczym nie zapomniała.

Otworzyła okno, zagryzła wargę i wyszła na zewnątrz. Jednocześnie usłyszała dźwięk przekręcanego zamka. Wszystko wskazywało na to, że Angelika nie zdołała na długo przetrzymać swojego ojca na korytarzu. Był już przy drzwiach mieszkania, co znaczyło, że Lotte musiała czym prędzej opuścić gabinet.

Wyszła na gzyms. Zamknęła za sobą okno. Czuła, jak mocno kołacze jej serce. Znajdowała się na szóstym piętrze. Wiatr zdawał się niezwykle silny i Lotte dziękowała opatrzności, że przynajmniej nie pada. Opadła na cztery kończyny, po czym zaczęła posuwać się powoli do przodu. Milimetry zlewały się w centymetry, a te w coraz większe jednostki. Visser jednak wcale nie odczuwała, że posuwa się do przodu. Jak to możliwe, że ze wszystkich rozwiązań wpadła akurat na taki pomysł?! Chwila nieuwagi w tych warunkach równała się śmierci. Krzyki Angeliki i komendanta dochodzące z wnętrza mieszkania również nie pomagały. Jednakże… przynajmniej świadczyły o tym, że mężczyzna był zajęty.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=6ml8KDumTO0[/media]

Jeszcze co najwyżej dziesięć metrów dzieliło Lotte od upragnionego wyjścia ewakuacyjnego. Metalowej drabinki i schodów prowadzących z balkonu aż na sam dół. Na bezpieczny grunt. I z każdą chwilą Visser była coraz bliżej. Powtarzała sobie, że da radę. Niejedno już przeżyła. I nie pozwoli pokonać się w tak głupi sposób.

Tylko jednego nie przewidziała.

Kotek przysiadł na gzymsie trzy metry przed Lotte. Trzymał w pyszczku dwubarwną piłeczkę. Nie wydawał się ani trochę zaniepokojony, czy przestraszony. Spoglądał z zaciekawieniem na kobietę, zastanawiając się, kto dokonał inwazji na jego terytorium.

- DOBRA NIEWIASTO! - czarnoskóra staruszka w błękitnym kostiumie wychyliła się przez okno dwa piętra wyżej. Trzymała w ręce megafon i nie wahała się z niego skorzystać. - JESTEŚ BOHATERKĄ.


Na parking przed blokiem zajechała straż pożarna. Z ogromnego wehikułu wyskoczyło kilku strażaków. Jednocześnie ludzie z osiedla zaczęli zbierać się pod blokiem, żądni widowiska.
- NIE WAHAŁAŚ SIĘ ANI PRZEZ MOMENT - kobieta kontynuowała. - BY RZUCIĆ SIĘ NA RATUNEK MOJEMU BIEDNEMU FILEMONOWI. TAK BARDZO CI DZIĘKUJĘ.

Lotte zaczęła znów posuwać się do przodu. Śnieżnobiały kotek miauknął, mierząc ją spojrzeniem. Tym samym wypuścił z pyska piłeczkę, która potoczyła się po gzymsie i spadła sześć pięter w dół. Visser niechcący powiodła za nią wzrokiem. To nie był dobry pomysł. Nie miała lęku wysokości, jednak… zaczęła zastanawiać się, czy to z jej strony rozsądne.

- STANY ZJEDNOCZONE AMERYKI POTRZEBUJĄ TAKICH JAK TY - megafon wydawał się mieć elektroniczne wspomaganie. - NIE ZASTANAWIAŁAŚ SIĘ, WIDZĄC BIEDNĄ ISTOTĘ W POTRZEBIE.

Niektórzy sąsiedzi zaczęli wychylać się przez okna i spoglądać z zaciekawieniem na Lotte. Tymczasem pod blokiem stał już tłum. Niektórzy robili zdjęcia telefonem, inni spoglądali przez lornetkę. Straż pożarna rozstawiła trampolinę, aby Lotte w razie upadku mogła bezpiecznie odbić się i tym samym uniknąć śmierci. Filemon tymczasem położył się na plecach i poruszył łapkami, jakby chcąc bawić się z Visser.
- Dasz radę, dasz radę! - zaczęły krzyczeć dziewczynki, które wybiegły z pobliskiego przedszkola. Spieszyła za nimi otyła wychowawczyni, nie mogąc nadążyć. - Ratuj kotka! Ratuj kotka!

- Miau - Filemon mrugnął oczkiem.

- Spadnij, suko! - krzyczał chłopiec z trzeciego piętra. - Postawiłem playstation na to, że spadniesz!
- Ratuj kotka, ratuj kotka! - dziewczynki złapały się za ręce, formułując okrąg wokół trampoliny i zaczęły poruszać się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, tańcząc i śpiewając. Wykrzykiwały swój slogan do taktu. - Ratuj kotka, ratuj kotka!

- PORTLAND NIE ZASŁUGUJE NA TAKIE HEROINY, JAK TY! - wrzeszczała czarnoskóra. - ALE ICH POTRZEBUJE.

Kątem oka Lotte ujrzała vana lokalnej telewizji z logo programu “Przypadek? Nie sądzę!”.
Ursula i Eric wybiegli z pojazdu, a ich pomarańczowa opalenizna nawet z tej odległości była odstraszająca. Jednak Visser niedługo ich obserwowała. Prawie krzyknęła, kiedy usłyszała szum nad lewym uchem. Czy to…? Nie mogła uwierzyć! Jakiś… dron próbował ją zaatakować.
- Spadnij, spadnij! - chłopiec z trzeciego piętra wrzeszczał, trzymając w rękach kontroler.

Wnet drzwi balkonowe otworzyły się i na podest ewakuacyjny wyszedł komendant policji. Spoglądał niepewnie na Lotte, dziewczynki tańczące przed blokiem i szumiącego drona.
- Czy możesz mi to wytłumaczyć, młoda damo? - zapytał Lotte, marszcząc brwi. Nawet nie wyglądał na złego. Bardziej… zagubionego.

Alice Harper


- Dlaczego to zrobiłaś?

Alice powróciła do toalety w Melvyn’s.
Pomieszczenie wyglądało dokładnie tak samo - identyczne płytki, lustra, kabiny, ozdoby, jednakże… oświetlenie wydawało się jakby sceniczne. Gdy spojrzała wyżej, ujrzała reflektory opery w Portland. Jakby znów znalazła się w trakcie sztuki. Lecz w kogo tym razem miała się wcielić?
- Świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają - rzekł Shakespeare, opuszczając kabinę. Umył ręce, po czym wzruszył ramionami i wyszedł na korytarz.
Zdezorientowana Alice powiodła za nim wzrokiem, lecz gwałtownie obróciła się, słysząc za sobą głos.

- Dlaczego to zrobiłaś?

Naga kobieta siedziała na płytkach. Na jej odkryte ramiona opadały potargane, brązowe włosy. Niektóre kosmyki schodziły pomiędzy obfity biust i oplatały kredowobiałe ciało noworodka. Nieruchome i połyskliwe w scenicznym reflektorze… sprawiało wrażenie co najwyżej figury woskowej.
- Dlaczego nie pomogłaś mi? Kiedy moje dziecko dusiło się… gdzie wtedy byłaś? Podałaś ręcznik, ale to nie wystarczyło - nieznajoma gwałtownie pokręciła głową. Tymczasem pępowina na szyi niemowlęcia wpijała się coraz głębiej. - Dlaczego zaatakowałaś tego mężczyznę, czemu zmieniłaś się w Kapitan Jordan O’Neil? Ja jej nie potrzebowałam. Mogłaś być każdym… lecz źle wybrałaś. W rezultacie stałaś się nikim. A przynajmniej nikim dla mnie. I dla mojego nieżywego dziecka.

Alice obróciła się gwałtownie. Usłyszała przedziwne bulgotanie ze środkowej kabiny. Nawet nie drgnęła, kiedy drzwi same uchyliły się. W środku siedziała jej matka. Otwierała usta, chcąc przemówić… jednak w miejscu języka tkwiła jedynie rana. Pulsowała krwią ściekającą na brodę i deskę klozetową. Wszystkie ściany kabiny od środka pokryte były napisami. Matka Alice wskazała palcem pierwszą linijkę.

Cytat:
KŁAMLIWY JĘZYK, ZŁY JĘZYK
WYRWAŁAM GO, MACICĘ FAŁSZU
KŁAMLIWA AMELIA, ZŁA AMELIA
TRZEBA WYSZOROWAĆ JEJ PASKUDNĄ GĘBĘ
Następnie wskazała drugą ścianę.

Cytat:
BIEDNA ALICE, SZALONA JAK MATKA
WIERZY W POTWORY, STRACHY I CZARY
WYMYŚLIŁA IBPI, WYMYŚLIŁA FLUX
UMYSŁ ROZTRZASKANY NA ODŁAMKI
NIC NIE SKLEI GO W CAŁOŚĆ
Ostatnia ściana tryptyku nie pasowała od pozostałych. Tym razem słowa układały się w nieco bardziej poetyckie, rymujące się wersy.

Cytat:
Już wschodzi Słońce, już niebo jaśnieje
Wokoło radość, gdzie wesołe knieje
Rodzi się starzec, zły diabeł zamiera.
Bóg nad wszystkimi, dwoista chimera.
Amelia Harper podniosła z podłogi butelkę. Logo Domestosa zostało zamalowane markerem, a niżej ze skrzepłej krwi wyłonił się napis.

Cytat:
HALOPERIDOL

WYPIJ MNIE
Amelia Harper gorączkowo kiwała głową, chcąc wepchnąć butelkę córce. Zaczęła płakać i odkręcać wieczko, aż mała strużka drażniącego środka wylała się na jej ręce. Mimo to kobieta zdawała się nie zauważać pieczenia i bólu.

- Zapomnij o tym wszystkim - Alice usłyszała głos za sobą. Poczuła mocne dłonie na talii. Pociągnęły ją z powrotem do wspólnej części toalety. Kiedy obróciła się, ujrzała przystojnego mężczyznę. Ciemne, splątane włosy opadały na symetryczną twarz, której szczegóły niknęły w skąpym świetle. Wpierw wydawał się bardzo młody, lecz po chwili… Alice dostrzegła drobne zmarszczki w kącikach oczu i ust, które sugerowały, że ich właściciel skończył już co najmniej czterdzieści lat. Wokół niego roztaczała się przyjemna, piżmowa woń, natomiast oczy… Harper wstrzymała oddech. Dostrzegła w nich przebiegłość, inteligencję, przenikliwość… lecz także, pewnego rodzaju... zło.
- Będziesz mi panną młodą - rzekł, uśmiechając się drapieżnie.
Następnie Alice obudziła się.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=dQFxVkJwVdo&t=283s[/media]

Rozwarła niepewnie oczy. Poczuła tępy, pulsujący ból w skroniach. Nie wiedziała, gdzie się znajdowała. Oszacowała, że najpewniej znajduje się w tym samym apartamencie, w którym straciła przytomność, choć nie była pewna. Światła bijące spomiędzy spuszczonych żaluzji wydawało się niezwykle jaskrawe i oślepiające. Zegar na ścianie ukazywał godzinę piętnastą.

Spróbowała poruszyć się. Wszystko wskazywało na to, że jest w jednym kawałku, nie licząc zabandażowanego ramienia i stłuczenia lewego boku. Ujrzała na prawym nadgarstku wenflon i podłączoną kroplówkę z butelką propofolu. Teraz pustą.

Alice dopiero po chwili zrozumiała, że nie jest sama.
Maxinne klęczała obok łóżka i mocno ściskała jej dłoń.
- Alice, obudź się, szybko - szepnęła gorączkowo. - Jesteś w niebezpieczeństwie. Alice, czy znasz jakieś bezpieczne miejsce? Musisz uciekać stąd jak najprędzej, zanim… zanim po ciebie przyjadą.

Czy to możliwe, że na jej twarzy malowała się autentyczna troska? A może… to była po prostu jakaś kolejna gra?
 
Ombrose jest offline