Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-11-2016, 06:21   #426
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 57 1/2 Epik fajnal batyl start :)

Cheb; rejon centralny; biuro szeryfa; Dzień 7 - popołudnie ok. 1 h do zmroku; słonecznie; chłodno.




Alice Savage i San Marino



- No pewnie, że wiem! Ja bym nie wiedział?! Ale streszczaj się z tą torbą nie jesteśmy na jebanym pikniku! - wydarł się Paul na pytanie o powrót na Wyspę. Wyprowadzał przy tym przez drzwi zgiętą i rozbrojoną miłośniczkę balonówek. Był zdenerwowany i napięcie dało się słyszeć i w głosie i napięcie. Panował nad tym ale jednak nie dało się tego ukryć. I chyba nie próbował. Nikt tu chyba nie próbował. Ani przestraszony zastępca szeryfa któremy lufa pistoletu dźgała boleśnie żebra i starał się wyglądać jakby go tu nie było. Ani Lenin który go prowadził do korytarza z celami i szarpał nim i popychał ale i rozglądał się nerwowo po półmrocznym wnętrzu komisariatu. Tweety zdenerwowana siedziała już za kierownicą i kosiła dookoła oczami nerwowymi ruchami zapalając kolejną niezdrową pałeczkę. Boomer jęczała cicho gnębiona uściskiem Runnera za każdym razem gdy napór na bark stawał się bardziej bolesny niż zwykle. Dostała się właśnie do runnerowej niewoli więc pewnie też nie był to dla niej powód do zachowania spokoju. Zwłaszcza po tym jak wszyscy widzieli w jakim stanie wrócił z niej Brian. Nie, wszyscy byli zdenerwowani i niecierpliwi chcieli zakończyć jak najszybciej tą nerwową sytuację choć zapewne siły Pazurów i komisariatu miały na temat tego zakończenia całkiem odmienne oczekiwania niż Runnerów. Ci drudzy na razie dominowali w tej sytuacji ale czas grał na ich niekorzyść. Przedłużanie pobytu tutaj z każdą chwilą zwiększało szansę na przybycie odsieczy jaką ten patykowaty zastępca szeryfa zdołała wezwać.


Alice zdawało się, że podgolony Runner nie słyszał jej drugiego pytania albo je zignorował. Jednak już z zewnątrz usłyszeli jego ponaglający głos. - Leeniin! Zamknij pajaca i sprawdź a wy laski bierzcie tą torbę i do samochodu! - San Marino z Brzytewką zdołały dopaść do pokoju w którym przesłuchiwano tą drugą ale ten był pusty. Nie licząc skrzyni udającej stół i kilku krzeseł. Torba tu była ale właściwie Alice nie zarejestrowała gdzie i kto ją wyniósł już po zamknięciu jej za kratami. Dziewczyna z gazmaską na piersi ruszyła na poszukiwania jej torby, towarzyszył jej Azjata w skórzanej kurtce i ulizanych włosach który szukał czegokolwiek bo sądząc po minie z zabranej zastępcy pukawki to nie był zbyt zachwycony z takiego łupu a Alice zaczęła przekazywać swoje wiadomości zastępcy który tym razem patrzył na nią zza krat za jakimi ona się przed chwilą znajdowała. Minę miał przygaszoną, przestraszoną i wodził dookoła rozkojarzonym spojrzeniem zwierzęcia zamkniętego nagle przez dzikich w klatce. Na oko Alice ciężko go było uznać za dobrego nośnika informacji. Był zbyt rozkojarzony, może coś i zapamiętał z tego co mówiła ale nie było pewne co i jak dużo i czy w ogóle. Sytuacja zdawała się go zdecydowanie przerastać bo działo się właśnie tutaj coś przed czym chyba pozostali szeryfowie Cheb próbowali go zazwyczaj nie mieszać.


San Marino w jakimś magazynku znalazła jakąś torbę podobną do opisu. Złapała ją szybko i wybiegła na korytarz trzeszcząc rozgniatanymi pod butami robactwem. Lenin oddany sprawie plądrowania kapitalistycznych sługusów systemu dalej zaglądał na chybił trafił po szafkach i drzwiach ale jakoś chyba nie obłowił się bo wciąż za zdobycz miał tylko jedną pukawkę zastępcy szeryfa wetkniętą już za pasek. A Alice nadal gadała z Erykiem przed jego obecnie celą. - Heej! Znalazłem jakieś zejście na dół! Ale zamknięte! Krata jest! Tam może coś być fajnego! Tweety chodźno tutaj i otwórz te gówno! - wydarł się głos Azjaty przepełniony nadzieją na fajne fanty, obawą przed przeciąganiem struny z pozostawaniem tutaj. Zysk i ryzyko były nieznane w tym równaniu. Nie było wiadomo czy za kratą jest coś cennego czy po prostu jest. Nie było wiadomo kiedy ktoś przybędzie na odsiecz miejscowym i czy w ogóle.


- Ktoś jedzie! - usłyszeli przestraszony i alarmujący głos Tweety z zewnątrz. Alice skończyła wreszcie swoją jak na te warunki długą przemowę do zamkniętego w celi Eryka. San Marino była akurat na środku halu jakby w centralnych krzyżówkach tego komisariatu. Widziała przez rozwalone na oścież drzwi front samochodu warczący odpalonym silnikiem i przestraszonym i rozbieganym spojrzeniem Tweety która naprawdę w tej chwili wyglądała jak przestraszony, żółty kurczak słyszący już lisa pod kórnikiem. W głębi korytarza cel ta ruda w czarnym habicie i skórzanej kurtce dopiero skończyła nawijać. A miało być szybko! A za nią stał przy schodach Lenin trzymając rękami coś na wysokości swojej piersi co musiało być pod schodami. Jeśli tam faktycznie były kraty to mógł trzymać właśnie je.


- Do fury! Ale już!! - wrzasnął zezłoszczony na taką zwłokę Runner w golfie. Kalifornijka widziała go trochę słabiej, w głębi wozu. Chyba wiązał czy co tą złapaną na strychu laskę na pace furgonetki.


- Ej! Tam są nasi towarzysze! Na dole! Słyszę ich! Musimy uwolnić uciśniony lud i roznieść promień rewolucji spod systemiarskiej tyranii! - wydarł się nagle azjatycki Runner z nową werwą w głosie.


- Jaadąą! Jadąjadąjadą! Zaraz tu będą! Jak nas zobaczą to nie uciekniemy to nie jest wyścigówka! - Tweety zaczęła krzyczeć uderzając przy tym łapkami w kierownicę i nerwowo chyba gniotąc gaz z furgonie bo ten zawył głośniej a maszyną trochę szarpnęło jakby część nerwowości kierowcy jej się udzieliła.


- Doo samochoduu! - wydarł się Paul i wyskoczył przez boczne, rozsunięte drzwi vana na ulicę. San Marino stanęła zdezorientowana nie mogąc się zdecydować gdzie biec i co robić. Alice wybiegła już z korytarza cel i widziała nie tylko ją ale i stojącego przy schodach ulizanego Azjatę. Czuła, że Paul by chciał odjechać natychmiast ale brakowało mu bezwzględności Taylora. Więc chyba ich nie zacznie rozstrzeliwać za wahanie w tak niejasnej sytuacji.


- Twoja postawa towarzyszu jest niegodna prawdziwego ploretariusza! Trzeba uwolnić naszych towarzyszy! - Lenin coś wczuł się chyba nawet bardzo w te leninowanie bo jako jedyny stał twardo na straży rewolucji i właściwego postępowania zgodnego z duchem marksizmu i leninizmu właśnie.


- Ja pierdolę! Ale z wami jest syf! - odwrzasnął Paul. Wyrwał z ust zdenerwowanego kierowcy skręta i zniknął z pola widzenia San Marino odbiegając od samochodu i sięgając po nóż. Akcja która z grubsza dotąd przebiegała raczej gładko zaczynała trzeszczeć i sypać się w szwach. Tracili przewagę coraz bardziej a każda sekunda zwłoki groziła już nie ucieczką przed siłami interwencyjnymi ale walnym starciem.


- Jeeej! Juużż sąą! - pisnęła wręcz Tweety znów uderzając zdenerwowanie w kierownicę. Widząc, że wciąż stoją zamiast już być na wyjeździe z osady zaczęła sięgać po swoją strzelbę. Ale nagle zrobiła wielkie oczy i rzuciła się nurkiem w bok, na puste siedzenie pasażera znikając prawie z widoku z komisariatu. Zaraz potem powietrzem tuż przy biurze szeryfa targnął wybuch. Eksplozja była na zewnątrz i zasypała zwłaszcza cele i korytarz do nich prowadzący odłamkami i przede wszystkim dymem. Z celi doszedł ich spanikowany wrzask Eryka który z osób wewnątrz komisariatu był najbliżej epicentrum wybuchu. Do Alice która stała już w halu dostał sam rozrzedzony już dym odczuwalny ledwie jako mocniejsze cieplejsze uderzenie powietrza.


- Tweety! Podjedź bokiem pod drzwi! - doszedł ich głos Paul’a z zewnątrz. Dziewczyna która również na moment przegięła się w momencie eksplozji pojawiła się ponownie i z zauważalną ulgą chwyciła kierownicę zamiast strzelby skręcając nim trochę tak, że teraz boczne drzwi furgonu i drzwi wejściowe budynku stały prawie naprzeciw siebie. Gdy na sekundę jakby wszystko zamarło z oddali doszło ich głuche dudnienie broni maszynowej. Jedna długa seria. A potem kilka kolejnych choć krótszych. Musiało być gdzieś na drugim krańcu miasta choć nie było wiadomo kto tam ma tak dużo naboje.




Cheb; rejon północny; port wschodni; Dzień 7 - popołudnie ok. 1 h do zmroku; słonecznie; chłodno.




Gordon Walker, Nathaniel “Lynx” Wood i Nico DuClare



Syrena wyła raczej krótko niż długo. Ale na tyle długo, że chyba nie był to ani przypadek ani próbny alarm. Trójka ludzi z różnych stron ZSA i nie tylko nie miała pojęcia co to za syrena ale wyglądało na kolejny alarm. Gdzieś w centrum osady. Sygnał musiał być chyba znajomy bo grupce szeryfa z drugiej strony rzeki pogoniło to kota. Przez odległe o setkę metrów okna trójka towarzyszy walki widziała zamieszanie w tamtej grupce. Pierwszy wybiegł na zewnątrz ten obcy megamutant obwieszony wojennym sprzętem jak mikołaj z marzeń militarysty na święta. Choć brakowało mu do tego czerwonego kubraczka i wielkiego brzucha. Po nim na dół wybiegli Nix i Eliott. Więc obaj ich szefowie musieli zostać na miejscu. Nix wskoczył szybko na miejsce kierowcy i po chwili terenówka ożyła zabierając ze sobą dwójkę pasażerów. Oddalająca się pojazd był jeszcze chwilę widoczny jak jechał drogą wzdłuż rzeki po drugiej jej stronie nim nie zniknął gdzieś przykryty ciężkimi bryłami Dwóch Wież gdzie w zimie Nico stoczyła swoje ostatnie walki. Zanim zniknął szeryf nagle wybiegł z budynku i zaczął biec w stronę rzeki coś krzycząc. Biegł i machał rękami krzycząc chyba w stronę płynących Nowojorczyków bo nikogo więcej w okolicy nie było widać. W końcu od paru dni całe Cheb świeciło pustkami przypominając kolejny fragment bezludnych Ruin. W tej chwili szeryf, czyli starszy już mężczyzna z niezłym brzuszkiem, nie wyglądał zbyt zgrabnie i dostojnie. Za to jak najbardziej wyglądał jakby się spieszył.


Przy okazji dało się zauważyć, że rozpędzony pojazd był znacznie szybszy od nadpływających jednostek. Te zaś płynęły coraz bliżej i bliżej. Były już wyraźnie widoczne nawet bez żadnych szkieł powiększających. Dwie jednostki, może na morską skalę nieduże ale zdecydowanie większe od standardowych chebańskich łódek. Przy nich wyglądały jak nabici sterydami więksi kuzyni. Obie jednostki wciąż płynęły w ciszy choć w odgłos mruczących silników był wyraźnie już słyszalny choć dla ludzi ukrytych w budynku wciąż nieco przytłumiony. Nadal nie było widać żadnej załogi i poza kręcącymi się wihajstrami radarów ruch nawet na samych pokładach był raczej niewielki. Chodź był to pozorny spokój i bezruch. Na zbliżeniu przez lornetki i celowniki widać było jakieś migające światełko, nieduże jak jakiś nieco mocniejszy, pojedynczy led. Błyskał w nieregularnych odstępach czasu na dziobie tej pierwszej jednostki. Ten drugi takiego nie miał no ale właściwie dziobu z prawdziwego zdarzenia też nie miał. Jakieś odblaski dało się zauważyć z kabin jakby było tam coś włączone bo wewnątrz już musiało być pewnie półmrok bez żadnego światła. Od wewnętrznej strony tych beczek czy pojemników co były przy burtach tej czysto bojowej jednostki też coś czasem błysnęło słabiutkim światełkiem.


W końcu doszło też do spotkania wodnych jednostek. Nie niepokojona przez nikogo łódź Nowojorczyków dowiosłowała swoim pewnym i równym tempem już prawie do ujścia rzeki gdy chyba usłyszeli nadbiegającego szeryfa. Wiosła znieruchomiały ale łódź nadal sunęła siła rozpędu. Jedna z sylwetek na łodzi wstała by widzieć czy lepiej słyszeć co woła szeryf. Żołnierz miał na plecach karabinek. Właśnie wtedy łódź sunąc leniwie wypłynęła z rzeki na wody zatoki. Tam załoganci mieli już nieograniczony zabetonowanym brzegiem widok na resztę jeziora. I sądząc z gwałtowności reakcji załogi, kompletnie się niespodziewali widoku dwóch jednostek wyglądających przy ich łódce jak dwa kaszaloty. Do tego ten bliższy był najeżony bronią jakiej na łodzi na pewno nie było. Ten żołnierz który wstał usiadł i zaczął zdejmować z pleców karabin. Przy okazji gestykulował coś wskazując na najbliższy brzeg. Wioślarze zaczęli wachlować wodę i łódź zdawałoby się niezmiernie wolno zaczęła zmieniać kierunek. Pozostali żołnierze zdejmowali i szykowali broń celując w najbliższą jednostkę choć kaliber i moc ich karabinków wyglądały żałośnie słabo w porównaniu do tego czy dysponowała pierwsza jednostka.


Dało się też zauważyć ożywienie i na tej pierwszej jednostce. Gniazdo broni zareagowało na nowe nadpływające jednostki jakie nagle pojawiły się na kilkaset metrów przed dziobem. Zupełnie jakby dotąd też nie spodziewali się, że coś może tędy im się wytoczyć z ujścia rzeki. Gniazda broni były zbyt małe by wewnątrz zmieścił się cały człowiek. Choć były położone dość nisko nad nadbudówką albo pokładem przez co możliwe, że działały jak w niektórych podobnych gniazdach w wozach bojowych więc strzelec mógł tam wsadzać tylko głowę, lub górę ciała. Gdyby uchowały się jakieś z dawnych czasów mogły być nawet bezosobowe wieżyczki sterowane z kadłuba jakie przed wojną też były dość popularne. Wszystkie były jednak zabudowane bez widocznych otworów czy szybek przez które można by zorientować czy jest tam ktoś w środku czy nie.


Szeryf przestał biec widząc, że Nowojorczycy już dostrzegli obydwa kutry. Krzyczał coś jeszcze ale schował się za jakąś solidny palik cumowniczy tak by chyba mieć choć symboliczną zasłonę. Przy kalibrze tego co znajdowało się na pierwszym kutrze jednak większość zwyczajowych osłon przeciw latającemu ołowiowi była czysto psychologiczna. Łódź w tym czasie zdołała zawrócić i chyba próbowała wpłynąć z powrotem do kanału rzeki co dawałoby szansę zniknięcia z widoku obydwu jednostkom. Napędzana wiosłami łódź jednak nie była tak prędka jak napędzane ciężkimi dieslami silniki obydwu jednostek. Nagle prawie jednocześnie stały się dwie rzeczy.


Pierwszą był wybuch. Przytłumiony przez odległość i gdzieś zza pleców trójki towarzyszy broni. Prawie od razu w górę gdzieś z centrum miasta wzniósł się słup dymu jakby coś tam od razu zaczęło się palić. Drugą, o wiele bliższą był ogień maszynowy jednej z przednich wieżyczek pierwszego kutra. Łódka która już prawie znikała zza betonowym załomem, jej żywa załoga, sam mokry i zarobaczony beton oraz woda w ich otoczeniu zakotłowały się siekane pociskami broni maszynowej. Ołów potężnej broni przemieniał jeszcze żywe w obecnie siekane mięso. Nawet z daleka słychać było wrzaski rozdzieranych nim ludzi, widać było krwawe fontanny, jakąś zdekapitowaną kończynę która uderzyła o nadbrzeżę, zostawiła krwawy kleks i wpadła do wody, ktoś upadł na dno łodzi, ktoś za burtę.


Szeryf skryty za swoim palikiem otworzył ogień do strzelającego kutra. Tak samo jak ci którzy znajdowali się w domku po drugiej stronie rzeki. Chyba Rewers i tych dwóch chebańśkich srażników bo reszta odjechałą terenówką. Efekt jednak był mało zauważalny na ostrzelanej z tak słabej broni ręcznej jednostki. Wówczas przemówiło drugie gniazdo pierwszej jednostki. Pierwsze wciąż ostrzeliwało znikającą za załomem łódkę a drugie wzięło za cel dom z którego otwarto ogień. Kaliber był cięższy co dało się słychać po głuchym dudnieniu ciężkich pocisków. Te pierwsze stanowisko to mimo wszystko musiał być jeszcze w miarę zwykły karabin maszynowy akurat do ostrzeliwania celów wielkości człowieka. Druga broń zaś musiała być już typową przeciwsprzetówką bo ściana domu wytrzymała z kilka bezpośrednich trafień nim rozpadła się od efektu ognia. Musiała to być jakaś półcalówka a może nawet już jakieś pełnowymiarowe działko. Ogień masakrował nie tylko ścianę ale i to co było za nią. Słychać było nawet z drugiego brzegu jak cegły i beton rozpada się i sypie na bruk a sądząc po tym co było widać przez okna strzały zaczęły w kończy przebijać budynek na wylot.


W ostrzeliwanym domu coś się zapadło, coś rozpadło i cały fragment piętra osunął się ze zgrzytem i rumorem na ziemię. Podniosła się chmura dymu i kurzu zasłaniając sobą widok. Obie wieżyczki wstrzymały na chwilę ogień. Cel w budynku przestał strzelać a ten na rzece znikł w końcu za załomem budynku. Jedynym widocznym celem pozostała sylwetka w kapeluszu na nabrzeżu rzeki skulona za wątłą obecnie wybitnie osłoną palika do cumowania. Za Daltonem była otwarta przestrzeń a pierwsza wieżyczka już zaczynała przesuwać się w jego stronę. Szeryf nie zwlekał ani chwili i wskoczył na dół do rzeki znikając obserwatorom i z domku i ze statków z pola widzenia. Nastała nienaturalna cisza. Po chwili jakby wdarł się odgłos wciąż pracujących silników. Obie jednostki dzieliło już może ze sto kroków albo podobnie od ujścia rzeki. Jeśli by dopłynęły w jej pobliże to betonowe nabrzeże przestało by skrywać widok. W łódce wciąż musiał ktoś żyć choć obecnie obserwatorzy jej nie widzieli ponownie. Widocznie ludzie byli albo na jej dnie albo w wodzie. Ktoś jednak musiał żyć bo krzyczeli i ranni i przestraszeni i umierający ludzie. Jeden głos był tylko jakiś nawołujący, ponaglający czy rozkazujący.





Cheb; rejon centralny; most; Dzień 7 - popołudnie ok. 1 h do zmroku; słonecznie; chłodno.




Bosede “Baba” Kafu i



W grupce na piętrze domu, dotąd skupionej na obserwacji obcych kutrów wraz z alarmem na komisariacie zapanowało zamieszanie. Wyglądało jakby wszyscy chcieli rzucić się do schodów by spieszyć na pomoc. - My mamy samochód, będziemy tam szybciej! - tłumaczył podniesionym głosem Pazur spiesząc ku schodom. Nawet w takiej chwili nie można było powiedzieć, że krzyczy i brzmiał jakoś pewnie i dostojnie nawet.


- To sprawa komisariatu synu. Musi tam jechać ktoś z komisariatu. Ale i ktoś tutaj musi zostać. Baba dobrze mówi z tą krótkofalówką. My ich nie mamy, wy macie. - szeryf wcale nie wydawał się tak całkiem przekonany do pomysłu sławnego stratega. Ten zatrzymał się i spojrzał na niższego z mężczyzn zastanawiając.


- Szeryfie, zostawiłem tam Boomer na straży. Ona ma krótkofalówkę. Jeśli wasze biuro zostało zaatakowane a ona nawet nie nadała alarmu to albo nie żyje, albo jest nieprzytomna albo dostała się do niewoli. A ją nie jest łatwo ani namierzyć ani podejść. Więc sprawa jest poważna. I tam jest moja córka szeryfie. Proszę się nie obawiać, daję panu słowo, że nie skorzystamy z okazji i nie uciekniemy jeśli tym się pan martwi. Chcę sprawdzić czy nic jej nie jest. Proszę pana jako ojciec. Tam jest moja córka. - powiedział poważnym głosem sławny Pazur tłumacząc nieco podniesionym z jednak odczuwalnych w głosie emocji. Pod koniec jednak głos jakby utkwił mu w gardle i wyraźnie przypominał prośbę a nie tłumaczenie czy mentorski ton jaki często u niego gościł.


- Tam jest mój syn. - odpowiedział po chwili przerwy Dalton patrząc w dół schodów. Tam właśnie należało biec by dobiec do samochodu a potem nim dojechać na atakowany komisariat gdzie była dwójka dzieci obydwu ojców. - Ale ktoś musi zostać tutaj. To coś może być groźne i zagrozić nam wszystkim. Nie możemy pojechać wszyscy synu. - odpowiedział z ciężkim głosem przenosząc wzrok ze schodów za okno na port gdzie wciąż widać było nadpływające co raz bliżej jednostki. Dowódca specjalsów zawtórował mu spojrzeniem i kiwnął głową.


- Rozumiem szeryfie. I strategicznie ma pan słuszność. Ale prosze mi wierzyć. Nie widzę tu broni jaką moglibyśmy coś zrobić tym kutrom. Nawet to co ma na sobie Baba wątpię by mogło je posłać na dno. A jeśli w tym drugim jest desant to też pewnie mają coś lepszego niż pistolety na wodę a ten pierwszy nie będzie tylko stał na kotwicy. Nawet gdyby były kompletnie nieuzbrojone i dały do siebie bezkarnie strzelać nie wiem czy zatopili byśmy chociaż jeden. Są na tyle duże i silne uzbrojone, że potrzebują specjalnej strategii a sytuacja temu bardzo nie sprzyja synu. Nie mamy na nich broni szeryfie. Przykro mi. Nie wiem jak moglibyśmy im coś poważnie zrobić. - Anthony “Cass” Rewers przedstawił swoją analizę sytuacji jaką widział jako strateg. Baba może nie miał takiej wiedzy jak on ale miał wojenne doświadczenie, te z walki z dużymi celami również. No i faktycznie trzeba było mieć na takie okazje albo specjalny sprzęt albo technikę. Ze sprzętem to chyba on był w okolicy właścicielem najsilniejszej broni ale ta była dość mizerna do niszczenia tak dużych celów. A reszta którą tu widział wypadała jeszcze słabiej. Zaś na techniki i strategie inne nie mieli zbytnio miejsca ani czasu gdy obie jednostki były już blisko brzegu i cała okolica była narażona na ich ogniową kontrakcję.


- A wyrzutnia rakiet synu? Coś by mogła im zrobić? - zapytał spokojnie Chebańczyk mrużąc oczy i lekko przekrzywiając głowę.


- Wyrzutnia rakiet? - Pazur pierwszy raz w rozmowie wydawał się zaskoczony. Ale szybko dołączył ten nowy element do obliczania szans jak zmieniłby obraz sytuacji. - Cóż, szeryfie, jeśli mielibyśmy działającą wyrzutnię rakiet przeciwpancernych to faktycznie mogłoby sporo zmienić. Rakieta przeciwpancerna powinna spenetrować taki pancerz jaki one mogą mieć choć jedna niekoniecznie musiałaby zatopić taką jednostkę. No ale można by liczyć już na jakiś pożar czy eksplozje wtórne. Tak szeryfie wyrzutnia rakiet mogłaby tu sporo zmienić. Macie taką wyrzutnię? - spytał w końcu Pazur patrząc zaciekawiony na miejscowego stróża prawa.


- Mamy. I mamy do niej wiecej niż jedną rakietę synu. I jeszcze parę rzeczy. Ale w moim biurze. Eliott wie gdzie. Eliott musi tam jechać. Musi byc tam ktoś z odznaką jeśli nie wiadomo co się stało z Erykiem. Musimy się liczyć poza zwykłym atakiem także z buntem jeńców. Jeśli przechwycą tą broń… - szeryf wyjaśnił swoje informacje, zastrzeżenia i uwagi. Nie dokończył ostatniego zdania ale było na tyle wymowne, że banda Runnerów ze zdobyczną bronią która mogłabyć tak bardzo przydatna tu i teraz w porcie była nadto wymowna.


- Dobrze szeryfie tym bardziej trzeba tam jechać! Niech pan jedzie z nami, bez tej broni i tak niewiele tu zdziałamy. A do kontroli sytuacji ma pan przecież tą grupkę swoich ludzi po drugiej stronie rzeki. A nam tam pan może się pan bardzo przydać. Pański autorytet i znajomość terenu no i ludzi. - Rewers starał się przekonać szeryfa do rozsądku. Mogli przecież pojechać tam wszyscy tak jak i przyjechali. Spróbować opanować sytuację na komisariacie a potem wrócić tutaj z bronią o jakiej mówili. Zaś sam szeryf miał tylko karabinek co na cele wielkości człowieka było bronią zabójczą ale na to co płynęło po zatoce pewnie nie robiłoby wielkiego wrażenia ani efektu.


- Rozumiem synu. Ale nie mogę. Nie mogę zostawić moich ludzi. - wskazał dłonią na dwóch strażników uzbrojonych w cywilną broń. Jeden miał jakiś sztucer a drugi strzelbę. - Nie mogę zostawić tego miejsca. Nie mogę zostawić Cheb. Tu jest moje miejsce. Mój dom. Moja rodzina. I nikomu go nie oddam bez walki synu. A coś mi mówi, że ci dwaj nie płynął tu o drogę pytać. - odpowiedział Chebańczyk wskazując kciukiem na okno z widokiem na port. - Zresztą potem chodzą po mieście tacy rudzi ludzie i rozpowiadają, że mnie nie ma i jestem nieudolnym, tchórzliwym figurantem i pozerem mocnym tylko w gębie i na pokaz przed nieuzbrojonymi cywilami. Albo jakoś podobnie. - machnął ręką szeryf jakby odganiał natrętną muchę.


- O rany szeryfie… Proszę tego nie brać do siebie. Bała się. Zareagowała może agresywnie ale to ze strachu. Mogła coś chlapnąć ale jestem pewny, że naprawdę tak nie myślała o panu. Proszę jej dać szansę. Na pewno panu wszystko wyjaśni i przeprosi jak to się wszystko skończy. - Rewers rozłożył swoje ogromne ramiona próbując jakoś załagodzić sytuację i efekt który wrócił jak jakiś zdradliwy rykoszet. Wyglądał trochę na zażenowanego a trochę jakby sam chciał przekonać szeryfa do dania Alice drugiej szansy.


- Słyszałem od niej mnóstwo rzeczy synu. Pod adresem swoim, mojej służby, prowadzonych spraw, o moich zastępcach o tym co działo się tu w zimie, nawet kodeks karny mi cytowała z pamieci i powoływała się na ustawy i prawa sprzed wojny ale akurat przeprosin ani razu i za nic od niej nie usłyszałem. I dałem jej i Babie szansę, by mogli pomóc jego i naszym przyjaciołom. Odkąd wróciła to od niej jakoś pomocy żadnej nie otrzymaliśmy za to strat od niej i jej nowych kolegów których tak zażarcie i pomysłowo i bynajmniej bez strachu broni owszem. - szeryf wpadł w mieszankę irytacji i zgryźliwości jak często mu się zdarzało gdy wypływał w rozmowie temat Alice. Machnął na dwójkę strażników Cheb i wrócił do pozycji przy oknie. Baba, Rewers, Nix i Eliott chwilę stali wpatrzeni w jego plecy i w końcu wielki Pazur westchnął.


- Baba widzę, że masz dwa karabiny. Pożyczyłbyś mi jedną? Bo ja mam przy sobie tylko to. - dowódca spojrzał w górę na cybermutanta i chyba próbował się lekko uśmiechnąć. Wskazywał na dwie bronie wsparcia które miał ze sobą Schroniarz a sam na koniec klepnął się w udo gdzie tkwiła jego jedyna widoczna broń czyli pistolet. Z zebranych tu ludzi pod względem siły ognia i zasiegu był w tej chwili najsłabiej uzbrojonym bojownikiem.


- Oj… Przepraszam szefie. Mogę panu oddać pana karabin! - Nix nagle się zmieszał i złapał za karabinek gotów chyba naprawdę oddać szefowi.


- Będzie ci bardziej potrzebny Nix. Zawieź Eliott’a i Babę na komisariat. Sprawdźcie co tam się dzieje. Utrzymuj łączność przez radio. Spróbujcie opanować sytuację i wrócić z bronią. Jesteście zdani na siebie Nix. W razie konieczności działaj na własną rękę. Wasze główne zadanie nie ulega zmianie Nix ale może ulec przerwie operacyjnej na najbliższe trzy doby. Powodzenia Nix. Wam też panowie. - pożegnał się z nimi najemnik i po chwili nieco zmieszanych spojrzeń mutant z dwójką ludzi zaczęli zbiegać po schodach.


Baba pierwszy dopadł do terenówki bo w biegach żaden człowiek nie mógł się z nim równać. Ale musiał i tak czekać aż Nix też dobiegnie i otworzy samochód a potem go uruchomi. Gdy już jechali widzieli wybiegającą w stronę rzeki sylwetkę Daltona. Ale byli już za daleko by dostrzec jakieś szczegóły.


Terenówka jechała całkiem szybko. Zdecydowanie szybciej niż gdy jechali za pierwszym razem. Minęli dwa potężne i kolcowate budynki starych magazynów zwane przez Chebańczyków Dwoma Wieżami. Symbolicznie one wyznaczały granicę między portem a centrum Cheb. A właściwie wędrując od centrum ku wybrzeżu przy nich już można było mówić, że jest się w porcie.


- Skąd macie wyrzutnie rakiet?! Bo sorry ale z uzbrojeniem to u was jakoś chyba niezbyt dobrze! - nie wytrzymał młodszy z Pazurów i wykrzyczał pytanie do siedzącego obok Eliott’a. No i rzeczywiście przy nim ekwipunek posterunkowego prezentował się jak jakiegoś bardzo ubogiego krewnego. Zdziwienie Pazura wiec było całkiem naturalne.


- Z gunshipa Runnerów co tu jeździł w zimie! Wyciągnęliśmy co się dało! Była jeszcze półcalówka, karabin maszynowy i miotacz ognia! Wszystko jest w piwnicy na komisariacie! Oprócz półcalówki bo ją wymieniliśmy z Nowojorczykami na erkaem! Ale są tam też i Runnerzy! Sześciu! Znaczy zamknięci! Szeryf trzymał ich od zimy na wymianę za naszych ludzi! Jak się wydostali i dorwą się do tej broni no to… - zastępca szeryfa też krzyczał by być rozumianym przez rozpędzony silnik wyjący silnikiem i trzaskający resorami na wybojach które wprawiły w ruch maszynę a wewnątrz trzęsły niemiłosiernie swoimi pasażerami. Co chwila któryś uderzał głową w dach pojazdu lub rzucało go na którąś ze ścian albo szybę. Kończyć tego wątku tak samo jak jego szef nie musiał. Pół tuzina żądnych odwetu za niewolę Runnerów z taką ciężką bronią stanowiło poważne zagrożenie i dla załogi terenówki i dla reszty Cheb.


- A o co chodziło z tym karabinem?! To nie jest twój?! - Eliott zapytał jakby w rewanżu na pytanie kierowcy.


- No straciłem swój! - wyznał w końcu po minięciu ze dwóch budynków za oknem najemnik. Wstyd dało się wyczuć nawet teraz, w takiej nerwowej sytuacji. - Ale na akcji! - spojrzał w bok na Chebańczyka jakby próbując się usprawiedliwić chociaż trochę. - No i szef dał mi swój! - wytłumaczył jeszcze na koniec.


- Bywa stary! Ja w zimie dostałem po nogach na pierwszym patrolu co natknęliśmy się na dzikusów i resztę walk przeleżałem w łóżku! Też mi głupio było! A w ogóle to jestem Eliott! - wydarł się Chebańczyk jakby chciał pocieszyć najemnika z ekipy Pazurów. Wyciągnął rękę do niego.


- Nix! - kierowca mimo szybkiej jazdy zdołał na chwilę oderwać jedną dłoń od kierownicy i przyjąć uścisk dłoni. Słowa Eliott’a jeśli nie poprawiły mu humoru to chyba przynajmniej dały mu trochę ulgi. - A ty jesteś Baba tak?! No to cześć Baba! - wrzasnął w tył do mutanta ale prowadząc pojazd w takich warunkach mógł tylo trochę wystawić dłoń w górę choć mutant mógł nad jego ramieniem podać mu swoją.


Z długiej i mniej więcej prostej drogi wyjechali z piskiem opon na główną ulicę Cheb. Terenówka zakręciła ostro i z werwą zdradzając, że Nix nie jest niedzielnym kierowcą. Pasażerami wewnątrz rzuciło na zewnętrzną i gdy koła wciąż buksowały bokiem i rozbryzgiwały chmary rozjeżdżanych insektów gdzieś przed nimi coś błysnęło i wybuchło. Nix skończył wyprowadzać pojazd tak blisko zewnętrznej krawędzi szosy, że tylne koła właściwie trzasnęły w krawężnik sprawiając, że bryką znów zatrzęsło. Jednak sensacje na tym się skończyły i zaczęli wyjeżdżać na prostą. Przed nimi wzciąż był most a za nim wznosił się słup dymu. Chyba gdzieś z okolic komisariatu. Zupełnie jakby tam coś wybuchło czy ktoś rzucił butelkę zapalającą.


- Boomer miała być na dachu! Albo na strychu! Stamtąd widać daleko w obie strony! Nie wiem jak ją zdjęli! Ona jak się skitra to jak snajper! - wrzasnął Nix informując współpasażerów o planach jakie miała jego koleżanka. Widzieli już most i budynek komisariatu kawałek komisariatu za nim. Coś przed nim płonęło unosząc w górę słup gorącego dymu. Stało gdzieś w pobliżu zaparkowanego motocykla którym przyjechał Baba. I furgonetka przed posterunkiem. Najpierw bokiem, zaparkowana frontem do budynku biura szeryfa. Zaraz jednak podjechała bliżej i stanęła bokiem do bryły budynku a tyłem w ich stronę. Zanim dostrzegli co to może być z oddali doszedł ich odgłos broni maszynowej. Długa seria. Chyba gdzieś od strony portu. A potem kilka krótszych choć też jakaś broń maszynowa. A potem przestało.




Wyspa; Schron; poziom magazynów; Dzień 7 - ?, ciemno; chłodno.




Will z Vegas



Sprawy się komplikowały dalej. Runner który nie wytrzymał presji rzucił się do ucieczki. Dwaj jego pobratymcy próbowali go złapać ale już ze startu stali blisko siebie a gdy ten się odwrócił nagle, wrzasnął i zaczął zwiewać czasu na reakcję było mało. Dominujące mroki i półmroki, dłonie zajęte trzymaniem broni lub świeczek również nie pomagały w płynnym i sprawnym reagowaniu. Ten ze świeczką złapał co prawda uciekającego za rękaw ale chyba ledwo co bo tamten się wyszarpał zaś ze świeczką zachwiał się tak bardzo, że świeczka mu zgasła pogrążając okolicę w czarności mroku. Drugiemu z Runnerów poszło chyba lepiej. Trochę. Złapał uciekającego i chyba mocniej ale o tyle niedobrze, że obaj się chyba wywrócili. PRzynajmniej sądząc po upadających odgłosach i zduszonych przekleństwach. Ten łapiący wciąż miał światło bladej, ledowej latarki ale te przy upadku też błysnęło i zgasło. - Kurwa, Rafi! Zapal dawaj światło! - wrzasnął któryś do któregoś. W zapadłych na ten rejon korytarza ciemnościach przydatny był tylko słuch a ten niezbyt pozwalał na precyzyjne rozszyfrowanie co się z trójką Detroitczyków dzieje.


Świateł mieli coraz mniej. Już tylko karabinek z taktyczną latarką jaką miała kumpela Baby dawał wąski promień choć czystego, mocnego światła. - Jestem za tobą. - rzucił krótko Pies nieco z góry. Schroniarze też już nie widzieli siebie nawzajem tylko to co wyłoniło się z mroków taktycznej latarki. Podłoga korytarza. Plama krwi. Spora. Parująca w naturalnym chłodzie Schronu. Świeża. Leżący kałach Johnny’ego. Kilka wciąż dymiących łusek. Odgłosy z ciemności. Promień pokazywał jakąś salę. Chyba jedną z tych magazynowych. Ślad krwi prowadził przez cmentarzysko dawnej cywilizacji. Rumosz był wszędzie. Regały. Stojące, przechylone i całkiem przewrócone. Jakieś skrzynie, rurki, pręty, chyba telewizory, jakaś skrzące się w świetle sreberka i złota czegoś z obwodami scalonymi na wierzchu i woda. Płytka jak trochę głębsza kałuża. Nie siegająca powyżej podeszwy. I skapująca bezustannie kroplami gdzieś z góry. Kropląca się na wszystkich tych pordzewiałych bibelotach. Kotłowanina z korytarza ścichła. Albo przestali albo tamten jednak się wyrwał i zwiał. Schroniarze bez światła nie mieli teraz o tym pojęcia. Stwór na tym rumowisku był może i wolniejszy niż na prostej korytarza ale jednak rumosz trochę go chyba spowalniał. Albo dźwigany człowiek. Ale i tak zanosiło się, że będzie szybszy w tym gruzowisku magazynu od jakiegokolwiek człowieka. Na rumowisku tu czy tam promień latarki wyławiał ciemne smugi i kleksy na jakimś kartonie, półce czy regale.


W końcu namierzyli ruch. To było wielkie! Chyba jak tors krowy albo podobnie! Choc widzieli chyba tył tego czegoś. I nogi albo łapy. Szeroko rozstawione aż znikały poza oświetlonym obszarem. Było szybkie bo pokonało już większość zagraconego magazynu! I już częściwo zasłonięte przez regały i te wszystkie graty. No i wleczony Stripper! Był! Krzyczał!


- Nieeee! Nie zostawiajcie mnie! Pomóóóżcieee! Jeeezuuu! Nie zostawiajcie mnie! - głos rwał się gdy stwór szarpał przy niesieniu człowiekiem jak dziecko lalką. Robotyk mimo to nie ustawał w błaganiach i głos miał bardzo przejmujący. Jak najczęściej gdu ludzie wiedzą, że stoją u progu przejścia do innego świata ale wcześniej czeka ich rozerwanie żywcem i pożarcie przez głodne szczęki. Cel był sporawy ale ruchomy i przysłonięty wrakami. No i w razie pecha można było trafić porwanego Schroniarza.


- Kto się czuje na siłach niech strzela! - warknęła krótko najemniczka i chyba czuła się na siłach bo w ciemności widoczna końcówka lufy jej karabinku błysnęła jaskrawym rozbłyskiem. Drugi rozbłysk zawtórował obok gdy chyba Indianin też czuł się na tyle pewnie, by strzelać. Will również strzelił. Pociski pomknęły przez ciemność i kilkadziesiąt metrów odległości pokonały właściwie niezauważalnie dla ludzkich reakcji. Część chociaż musiała trafić bo stwór zaryczał boleśnie. Przygiął się i zanurkował taranując jakieś skrzynie. Zanim jednak zdołali strzelić ponownie poczwara zamiast zdechnąć odbiła się skokiem znikając w ciemnościach. Jeszcze słyszeli jakiś rumor obok. Wciąż żyła! Kelly próbowała złowić promieniem poczwarę ale zdołała namierzyć jedynie zbyt ulotne fragmenty migające między regałami, przewracając je czy taranujący kolejne, zardzewiałe bibeloty. Wtedy doszedł ich jęk gdzieś z ciemności przed nimi. Stripper! Wciąż żył! Promień latarki powędrował z powrotem na poprzednie miejsce. Ale robotyka nie było nigdzie widać. Choć jęczał boleśnie. Czas mu się kończył bowiem to co oberwał już na korytarzu musiało nieźle krwawić. A nie wiadomo czy teraz jeszcze nie oberwał. Chyba był w ciężkim stanie bo nie odpowiadał i właściwie już nie mówił poza jakimiś półprzytomnymi słowami od czasu do czasu.


- Musimy po niego iść. - powiedziała Kelly. Napięcie w jej głosie było wyczuwalne tak samo mocno jak skupienie.


- To chyba wciąż gdzieś tam jest. Gdzieś w ciemności. A tylko ty masz światło. Ja mogę iść. Przyniosę go. - zaoferował się gladiator. Choć wahał się co Will wyczuł. To coś było tak wielkie, że nawet potężny indiański wojownik był przy tym mizerny i mikry.


- Will, weź mój pistolet. Kabura na udzie. Prawym. W nim też jest światło. - powiedziała najemniczka wciąż tym skupionym głosem. Światło rozbłysło także gdzieś za nimi. Widocznie Runnerom udało się ponownie zapalić świeczkę. Jej ciepły choć wątły promień zbliżał się do Schroniarzy tak samo jak trzy sylwetki w skórzanych kurtkach. Ta ledowa latarka chyba jednak zgasła na dobre tak samo jak latarki Schroniarzy bo nie świeciła się.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline