Także i volus nie palił się do pędu za kapitanem - krótkie nogi Jahleeda były stworzone do tańca i dumnego kroczenia wśród haremu samic wszelkich gatunków (no, może bez krogan), nie do pościgu za samobójcami. Bo też zgadzał się adept Von z oceną Liri, nie słysząc jej myśli - właściwszy byłby okrzyk i oczekiwanie na przybycie emisariusza tamtych. A tak... Wszak mogli go wziąć za żywą bombę albo inny fortel. No cóż - najwyżej w karcerze na statku miast volusa spocznie worek z ciałem Maurinusa. Mały biotyk uśmiechnął się pod maską, dumny ze swojego rymu.
O dziwo, nikt nie strzelił, a nawet nie rzucił kamieniem w dowódcę drużyny. Tamci musieli być albo amatorami, albo jakąś praworządnie dobrą bandą palantów. Co jednak nieco zasmuciło Jahleeda - wszak nikt nie płakałby po dumnym kapitanie. Ale co było robić? Volus nadstawił uszu (hełmu?) by dosłyszeć słowa dowódcy.
I gdy usłyszał odpowiedź towarzysza, westchnął teatralnie, cytując znajomka z Ziemi: Jahleed Von: Jak ten coś jebnie ... Normalnie jak dzik w sosnę ...
Choć, między nami, volus nie miał pojęcia czy owa "sosnę" i ów "dzik" były. Jednocześnie cofnął się nieco do pojazdu, by w razie potrzeby wskoczyć (wturlać się?) doń bez zwłoki (czy może bez zostawiania własnych zwłok na placu boju). |