Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-12-2016, 20:57   #77
Leoncoeur
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację



Frey


Gdy panika wypuściła go ze swych szponów, siedział za jednym z domostw pomiędzy ścianą husu i zagrodą dla owiec. Wciąż osłabiony i krwawiący z nosa oczu i uszu, do tego pusty i głodny krwi, a i bez broni za którą miał jedynie nędzny niewielki seax. W tym stanie powrócić do husu nie mógł, ale i nie chciał zostawać na zewnątrz zakrwawiony i złożony niemocą. Okrył się szczelniej płaszczem jaki w przeciwieństwie do ubrania nie był jeszcze mocno przesiąknięty krwią, oraz założył kaptur na okrwawioną głowę. Ruszył chwiejnym krokiem do domostwa w którym jak wiedział… gospodarz złożony niemocą leżał właśnie w łóżku jak pewnie i niewolna odpowiadająca za prace przy zwierzętach. Potrzebował chwili spokoju.
I krwi.


Drogę przebył sam nie wiedząc jak i kiedy. Nogi niosły go same po mieście, które zaledwie poznawał. O tej porze okolice coraz bardziej wyludnione były, niewielu ludzi kręciło się po ulicach, a i to głównie przyjezdni. Frey z rzadka rozumiał padające słowa. Z boku ktoś się roześmiał głośno i rubasznie. Słyszał też toczące się ciche kłótnie dobiegające z chat. A może to rozmowy były jedynie?


W zagrodzie znajomego już husu cisza panowała. Ze środka chaty dobiegały rozmowy kobiece i postukiwanie drewna o drewno. Zapewne kobiety wykorzystywały spokój wczesnej nocy by tkać różnokolorowe tkaniny. Na nadchodzącego Freya wyskoczył znienacka kot z dzikim wrzaskiem i najeżonym strachem futrem. Powoli dowlókł się do przybudówki dla krów. W tym stanie nie chciał pokazywać się ludziom.
Pożywić się choćby…
...aż targnęły nim torsje…

…na zwierzęciu.
Opłukać zakrwawioną twarz.
Żeby tylko przestało nim tak telepać.
Żeby tylko przestało w końcu z niego cieknąć.
Zacisnął ręce bezsilnie.
To co uczynił temu, który doprowadził go do takiego stanu wcale nie pomagało.
W środku dobudówki dossał się do krowy i walcząc z torsjami pił przez chwilę. Niedużo. Nie mógł przełknąć tej cieczy. Nie gdy pamiętał jeszcze smak krwi Úlfhéðnar i nie po smaku jaki miał w ustach niedawno, gdy wpił się w kark napastnika podczas powrotu od Achmada. Wciąż osłabiony rzucił się na słomę i leżał tak w nadziei, że choć trochę mu się poprawi. Myśli i uczucia przepełniały go wymieszawszy się z cierpieniem. Tworzyły istne tornado w jego głowie. Jak długo leżał nie wiedział, stracił poczucie czasu próbując samą siłą woli opanować zawroty głowy. Uczucie, które od dawna mu nie towarzyszyło…


Gdy uczucie słabości zaczęło ustępować, sam nie wiedział czy to rzeczywistość czy to jego pobożne życzenia i modły zanoszone do bogów. Jedna chwila, gdy siły z niego nie ubywało zastąpiona została drugą i kolejną. Nieśmiała nadzieja poczęła kiełkować w sercu Freyvinda…
…otworzył oczy udręczony…
…rozejrzał się…
…obok siebie ujrzał niewielki pakunek. Mógł przysiąc, że wcześniej go tam nie było.
Rozejrzał się bacznie w końcu widząc wszystko bez krwi zalewającej wzrok. Czuł jak oblepiła się zasychając na jego policzkach, szyi, koszuli i kaftanie. przylepiała nogi do spodni… ale nie płynęła już. Zerknął niepewnie na pakunek. Nie pamiętał nikogo, a tym bardziej żeby zapadł w letarg. Gdy tylko przyciągnął paczkę do siebie myśli przecięło podejrzenie. Zapach zaschniętej krwi nasilił się.
Rozwinął szmatki ostrożnie, warstwa po warstwie, by ujrzeć odciętą głowę Galvana.
Z twarzy zionęły dziury oczodołów, puste i zakrwawione. Posiniałe usta były rozchylone i pozbawione języka. Włosy zlepione krwią i oberżnięte niemal na łyso, gdy ktoś bez baczenia na komfort mężczyzny ciął je niedbale, pozostawiając liczne nacięcia.
Skald patrzył na obrzydliwe trofeum i po prostu zgłupiał.
Podobnie jak chyba Halfdan nie spodziewał się zobaczyć woja żywym, ale…
Rozejrzał się ponownie.
Skoro podrzucili głowę tutaj, czemu nie wykończyli go? Wyciągali ludzi pojedynczo, parami. Próbowali zabić na ulicy, by teraz po prostu podrzucić makabryczny pakunek? Wstał wciąż jeszcze chwiejnie ale zaraz czując na powrót dawną siłę. Osłabienie minęło wraz z krwawieniem, teraz czuł już tylko głód. Może nie otępiający zmysły, nie szalony, nie cisnący, ale silny.
- Kim jesteś? - spytał kierując głos po prostu w powietrze, nie spodziewał się wszak odpowiedzi.
I jej nie uzyskał.
Ciche odgłosy dochodzące od strony zwierząt były jedynym co przerywało ciszę. Namacał rękojeść seaxa i wciąż toczył wzrokiem po ciemnej przybudówce. W końcu odwrócił się ku zagródce dla zwierząt. Postąpił jeden krok, potem drugi.


Zauważył je…
...ciemne plamki, jak mroczki latające przed oczami…
...nadlatywały ze wszystkich stron, jak ćmy ciągnące ku światłu.


Malutkie fragmenty cieni odrywały się od ścian i lądowały przed jego oczami, na powiekach coraz szybciej i szybciej zalepiając je i odbierając wzrok. Czerń zasłaniała widok w mgnieniu oka. Gdy tracił widok usłyszał szept zza swoich pleców dobiegający:
- Kto ślepy za życia, niegodzien wzroku posiadać i nawet sadzawka Siloam mu nie pomoże.

Zaraz jednak szept rozbrzmiał i od przodu skalda::
- Odstąp od miasta lub giń. Pozostań w mieście, by wzrok odzyskać.



Frey nie wyciągał ostrza. Walka jako ślepiec nie miała zbyt dużego sensu.
- Kim.. kim jesteś? - rzucił miotając się w miejscu.
- Posłańcem Boga - wyszeptał głos i zamilkł.
- Którego…? - Skald cofał się do ściany by przynajmniej plecy mieć bezpieczne, dłońmi macał wokół siebie. Jak ślepiec szukając bezpiecznej przystani, gdy piętą kopnął stojący na ziemi przedmiot, o który przewrócił się i wyrżnął o ziemię. Zaczął się szybko z niej zbierać.


- Jedynego. - Cień zasłaniający mu oczy nie przepuszczał żadnego obrazu, ani milimetra światła. Szept wionął tuż koło Freyvinda: - Wybieraj. Teraz.
- Chrześcijanie… - wycedził wciąż cofając się do ściany. - Można było się tego spodziewać. - Wobec braku jakiegokolwiek obrazu Freyvind spiął się i skupił na słuchu chłonąc każdy odgłos. - Mam odstąpić by żyć… - gdzie była ta cholerna ściana?! - ale wzrok odzyskam jak zostanę?
Nie padła odpowiedź. Najwidoczniej rozmówca uznał, że pytania nie warte są dyskusji. Za to Frey poczuł coś przeraźliwie zimnego, oślizgłego owijającego się wokół jego ciała. Rzucony potężnym ciosem o ścianę, której tak poszukiwał, stracił poczucie, gdzie góra a gdzie dół.
- Decyzja! - szept ponaglił zdecydowanym, niemal królewskim tonem.
W umyśle skalda skołowane myśli krążyły pomiędzy paniką a buntem. O dziwo nie było w nich gniewu, był on wypierany przez mętlik panujący w głowie.
“Thorze daj mi siłę…” pomyślał.
Zresztą nie tylko do Thora się zwracał, ale żaden As ni Van nie mógłby mu teraz pomóc. Potęga sługi Jedynego była zbyt wielka, a Freyvind zbyt słaby. W jedną chwilę odebrać wzrok, nadzieje na epicka walkę choćby zakończoną i smiercią. To właśnie chcieli zrobić bogom, odebrać im ludzi, skazać na zapomnienie aby nie dana im była nawet chwalebna śmierć. Freyvind poczuł spokój. Był northmanem, nawet jeżeli przekroczył granicę śmierci stając się aftergangerem. Northmani nie bali się śmierci, wyzywali ją czekali z nadzieją. Przeszło mu przez myśl, czy aftergangerzy trafiali do Valhalli, czy nie. Pałac Odyna, miejsce dla einherjar, ale oni byli einherjar skazanymi na ziemię. Gdy einherjar-afterganger ginie dane mu będzie kosztować mięsa Sahrimnira i mleka Heiðrún w pałacu o 540 bramach?
Czy to ważne?
Zacisnął dłoń na rękojeści seaxe wobec wroga wyznającego Zachłannego. Będącego czymś wypaczonym obcym, gdy nawet Pan Chaosu, Loki był jednym z nich i miał swe miejsce w losie.
Loki…
“On też jest nasz…” przeszły mu przez myśl jego własne słowa.
Bóg-Jotun, jaki zawziął się na skalda. Pan kłamstw, przebiegłości. Mieć mądrość Odyna, siłę Thora… przebiegłość Lokiego.
Frey uśmiechnął się.
- Odstąpię od miasta… - powiedział w końcu.
Uderzenie serca po tych słowach, poczuł poderwanie z ziemi. Poczuł jakby cały zanurzany był w lodowatej wodzie. Przypomniała mu się nie tak dawna kąpiel w jeziorze za skarbami zabranymi przez Lokiego. Gdyby oddychał, oblepiające wrażenie zaparłoby mu dech w płucach. Oślepiająca ciemność na oczach była niczym dotyk aksamitu, w porównaniu z miejscem, w które został wciągnięty. Oblepiająca go krew przestała się liczyć. Przesączające się obce, nieludzkie jestestwo oblepiło skalda całego. Poczuł się bezwładny, bezsilny, pływający w bezkresnym oceanie lodu. Wiedział, z całą pewnością wiedział, że był obserwowany. Oglądany przez obecność ciekawską lecz morderczą, świadomą własnej potęgi i czającą się złowieszczo. Nie wiedział, czy brak wzroku był w tej chwili przekleństwem czy błogosławieństwem.
Otwierał usta do krzyku, gdy każda cząstka jego istnienia chciała się stąd wyrwać, uciec, znaleźć jak najdalej. Ale dokąd? Miast własnego wrzasku słyszał ciszę.
Jedyną stałą w tym wszystkim był mocny otaczający go uścisk. Obce miejsce wypluło go i znowu poczuł świeże powietrze. Chciał załkać z ulgi lecz znowu pociągnięty został jak marionetka w lepką, oślizgłą pustkę.


Gdy w końcu się ocknął, leżał zwinięty jak dziecię, z kolanami pod brodą trzęsąc się i nie mogąc przestać myśleć o miejscu, w jakim się zanurzył nie jeden raz. Czuł się bezsilny jak szczenię.
Powoli odzyskiwał wzrok.
Był sam.
Był na pustkowiu.
Jak okiem sięgnąć księżyc i gwiazdy odsłaniały jedynie łąki pokryte śniegiem i niedaleki las. Skald powstał i na drżących nogach zaczął iść przed siebie. Wspomnienie tego przez co przeszedł wciąż stawiało mu włosy na całym ciele.
“Odejdę z miasta…” powiedział.
“Jak je z was oczyszczę” pomyślał biorąc przykład z Lokiego pana niedomówień i trików związanych z kłamstwem.
Przeliczył się jednak.
Wnet zrozumiał czemu Elin twierdziła iż wizje pokazywały jej Einara gdzieś daleko. To nie była moc. To była niewyobrażalna potęga…
Skald zastanawiał się czy w ogóle jest jeszcze w Danii.
A nawet jeżeli tak, to gdzie. Czy znajdzie schronienie przed świtem, czy na tych bezdrożach jego wpierw nie znajdą Úlfhéðnar.
Wyprostował się i zagryzł zęby. Z każdym krokiem strach na samo wspomnienie tego co się stało zajmowała wściekła i desperacka chęć przetrwania.
W myślach planował na ile sposobów można zabić Erika, oraz jak przeciwstawić się temu co opanowało Aros.
Szedł krok za krokiem przed siebie wypatrując ludzkich siedziszczy lub jakiegokolwiek miejsca, w którym mógłby skryć się na dzień.





Maszerował większą część nocy starając się przemykać pod zasłonami drzew i nielicznych nagich krzewów. Starł się też nie zważać na dalekie wycia wilków, które niosły się echem przez późnozimową równinę.
W końcu ujrzał przecinkę wśród drzew ze ścieżką wydeptaną, zdawało się przez ludzi. Podążył nią nie zastanawiając się ani chwili.
Nie miał wielkiego wyboru.


Przedzierając się przez zarośla, co ciągnęły jego ubranie, drapały ręce i twarz, szarpały zlepione krwią włosy trafił ku niewielkiej chatce, niemalże rozsypującej się ze starości. Zbutwiały dach odpadł miejscami pod ciężarem śniegu, w innych miejscach nasiąknięty był topniejącą breją. Szpary w drzwiach pozostawiały wejście otwartym na powiew wiatru czy niepogodę.





Poletko wciśnięte pomiędzy chatynkę a zagajnik zapomniane leżało odłogiem. Drewniane narzędzia rzucone byle jak. Frey wszedł na pokrytą cienkim lodem kałużę błota z cichym chlupotem. Chatka i niewielka polaneczka przed nią wyglądały na zapomniane i niezamieszkane. Miejsce nie zapowiadało się ani dobrze, ani bezpiecznie na schronienie, ale mimo to podszedł do chatynki i by zajrzeć do środka.
Gdy tylko zbliżył twarz do drzwi z głębi dobiegł go skrzekliwy, starczy głos:
- Zajęte! Nie wchodzić! - po słowach dobiegł skalda upiorny śmiech.
Freyvind wstrzymał się..
- Obyczaj gościnności wśród Dunów umarł? - powiedział starając się wypatrzeć tego do kogo należał głos. - Cóż byłoby, gdyby Ai i Edda, Afi i Amma, albo Fadir i Modir odmówili gościny Rigowi?
Zapadła cisza przepełniona konsternacją.
- Tyś Rig? - zaskrzeczał zadziwiony głos ze środka.
Frey przez szpary między deskami drzwi ruch zauważył. Szybki lecz uszy jego złowiły powolne szuranie.
- Nie. Wołają mnie Frey - uśmiechnął się do siebie, zdrobnienie jego imienia w przypadku wspominania wizyt boga w ludzkich domostwach dodawał smaku.
Głos zawył tym razem piskliwie się unosząc:
- I CZEGÓŻ TU SZUKASZ FREYUUUU? - Osoba w środku zakasłała na koniec.
- Schronienia - odpowiedział zgodnie z prawdą. - Otrzymam je?
Znowu napiętą ciszę wypełniło zaskoczenie.
- Dobryś czy złyś? - głos co jeszcze przed chwilą najwyraźniej przerazić chciał, teraz pytał naiwnie.
- Dla przyjaciół czy wrogów?
- Dla gospodarzy.
- Wdzięcznym. Dobra czy zła rozważania krześcijańskiemu plugastwu ostawiam.

Znowu cisza mu odpowiedziała.
Szuranie.
- Wejść możesz, ale nie próbuj się do mnie zbliżać! - zakomenderował głos i rozkaszlał się w odpowiedzi.


Wkraczając do środka skald bacznie się rozglądał. Nie był przekonany czy będzie mógł zostać tu na dzień. Zbutwiały i rozpadający się dach oraz szpary w ścianach zapowiadały brak potrzeby okien aby w słoneczny dzień w środku było jasno od morderczego blasku. W kącie chaty siedziała na starym sianie i wyleniałej skórze starowinka. Trzęsąca twarz i dłonie chude, niemal kości skórą okryte jaśniały w przednówku.
- Dzięki ci, niech bogowie docenią gest gościnności - powiedział. - Krzywdy nie uczynię, nie zbliżę się, miano twe poznam?
- Lyselle -
wymamrotała w końcu gdy oczy jej omiotły przybysza.
Niewielkie palenisko dało niewiele światła, gdy w końcu je rozpaliła. Lecz mimo to w chatynce sucho i ciepło było, ni wiatru słychać się nie dało.
- Śmierdzisz - mruknęła niezadowolona z czegoś.
- Taki już mój urok… - odpowiedział. - Do Aros daleko?
- Myślisz o tej wielkiej osadzie? -
Zacisnęła dłonie na podołku. Trzymała dystans, nieco nieufna i niepewna, on zaś skinął głową.
- O niej.
- Niedaleko. Ale tam nie ma co iść. -
Otrząsnęła się mimowolnie.
- Ile pieszo zejdzie? I czemu nie ma tam co iść?
- Tobie ile zejdzie, nie wiem -
zaśmiała się cicho jakby sama do siebie. - Bo tam wię…- ugryzła się w język - bo tam się źle dzieje.
- Źle?
- Ano źle. -
Podniosła się i nastawiała na palenisku kociołek, do którego garść ziół wrzuciła - A co tobie tam trza?
- Są tam ci, którym winienem opiekę. Są tam ci, którym poniosę śmierć. Ile pieszo zejdzie podróż?
- Komuś opiekę winien? -
dopytywała staruszka. - Pieszo mnie zejdzie kilka godzin. Tobie? Nie wiem. Chcesz naparu? - wskazała gestem kociołek.
Kilka godzin dla schorowanej staruszki dla nie odczuwającego zmęczenia aftergangera mogło oznaczać i godzinę. Mógłby tam być i jeszcze przed świtem, ale gdyby okazało się, że bramą nie wejdzie…
- Mężowi, który druchem, kobiecie, która kochanką, innej która siostrą, wyrostkowi na wychowanie wziętemu. - Pokręcił głową na propozycję naparu. - Piwniczkę jakową tu masz, Lyselle?
- Nie. To wszystko co widzisz -
pokręciłą głową tym razem specjalnie i nalała naparu do jednego kubka. Przyjemny aromat rozszedł się po chatce. Spojrzała na aftergangera z ciekawością: - Na co Ci piwniczka, Frey?
- Myślę, że dobrze wiesz. -
Uśmiechnął się patrząc na nią bacznie. Spojrzał na szpary w ścianach i dziury w dachu.
Spojrzała znad kubka z przestrachem.
- Wiem? - Drżące wargi lśniły od napoju.
- Do jakiej zagrody karla najbliższej daleko?
- Tu ta chata w okolicach jedyna. Dla posłańców lub zagubionych.
- Posłańców? -
spytał. - Wiesz, widzi mi się, że wiesz kto w nocy schronienia na dzień poszukuje.
Zdawało się, że z ulgą odetchnęła.
- A…. - pokiwała znowu siwą głową - żeś nieumarły? A jak gościnę zapewnię bezpieczną, co mi dasz? - Oczy starowinki zalśniły wesoło.
- Nie mam nic, włóczę się po kraju Danów pieśniami i sagami za gościnę się wdzięcząc. - Uśmeichnął się lekko. - Wystarczająca to dla ciebie zapłata?
- Zagadki jakieś znasz? -
Zapatrzyła się teraz w skalda łapczywie.
- Wiele - pokiwał głową wciąż z uśmiechem na ustach - ale z zagadkami tak bywa, że czas zjadają jak wściekłe Úlfhéðnar. A gdy świt mnie tu zastanie to dobrze nie będzie.
- Za zagadki, będziesz bezpieczny w dzień. -
Rozsiadła się wygodniej .- Zgadzasz się?
Zamyślił się.
- Jaka stawka za rozwiązane? - popatrzył na nią z błyskiem w oku. - Czy jeno dla samej zabawy będziemy je sobie zadawać?
- Sameś rzekł, że nie masz nic -
uśmiechnęła się kilka zębów pokazując - a i ja biednam.
- Stajnię czerwoną miałem od urodzenia, lecz czas minął nim białymi rumakami ją zapełniałem. Więcej nad trzy dziesiątki ich było w najlepszych mych latach, lecz z czasem coraz mniej, u schyłku życia w starości znów wiatr jeno tam hulał.

Zaklaskała radośnie:
- Zęby! Zęby w ustach - odstawiła kubeczek na ziemię.
- Dobrze - kiwnął głową. - Lyselle, to nie imię z kraju Franków się wywodzące?
- Uhummm -
nadęła policzki zabawnie. - Zęby zaciska na duszy, jeśli go nie masz jesteś złym człowiekiem. Teraz Ty!
- Sumienie.
- Znasz inne? -
Przebrała nogami.
- Księcia mam co kowalem jest, łabędzie chędoży i złodziejem wołany. Króla co na polowania bez broni chodzi, miast dziki ubijać jeździ na nich.
- Hmm, hmmm -
Zabębniła po pomarszczonych wargach. Długo szukała odpowiedzi w głowie, miny przeróżne strojąc - Nie znam odpowiedzi… - przyznała i roześmiała się skrzekliwie. Plasnęła dłonią o suche kolano.
- Volund kowal księciem Alfow, Freyr co miecz za żonę oddał i na dziku jeździ ich królem. Alf odpowiedzią. - Skald przypatrzył się kobiecie. - Sag i opowieści o bogach nie znasz?
Zaprzeczyła ponownie sięgając po kubek.
- Za wielu ich - mruknęła - Ciężko wszystkich pamiętać.
Frey nie zdziwił się zbytnio. Imię faktycznie było frankijskie, Lyselle była pewnie branką. Część niewolników przybierała wiarę w Asów i Vanów, ale wielu trwało przy swoich wierzeniach.
- Twoja kolej - odezwał się nie chcąc ciągnąć tematu.
- Bywa żółty, błękitny, czerwony, włóż weń palec, wyciągniesz zwęglony. - Lynelle uśmiechnęła się cwanie.
- Ogień.
Pokiwała głową i machnęła dłonią gdy nadeszła kolej aftergangera. Przez jakiś czas wymieniali się zagadkami, Frey omijał te związane z saganmi o bogach by Lynelle mogła łatwiej zgadnąć, sprawiało jej to niewyobrażalną radość.


- Czemu sama tu mieszkasz? - spytał zastanawiając się nad kolejną zagadką.
- To zagadka? - roześmiała się chrapliwie lecz spojrzeniem strzeliła nieco niespokojnym.
- Dla mnie tak. - Mrugnął. - Widząc mnie, nie widzisz. Gdy w sercu zamieszkam światu gorze. Na obie odpowiedz, Lynelle.
- Gniew? -
Przekrzywiła lekko głowę. - Nie mieszkam. - Zatarła dłonie i zakręciła się na legowisku.
- Gniew zaślepia oczy, gdy go czujesz, nie wtedy gdy go widzisz. To nie to. Próbuj dalej. - Frey pokręcił głową z uśmiechem. Był rozluźniony. Zwykle ze skaldami zadawali sobie cięższe zagadki często z zakresu sag. Frey to lubił, ale czasem było to dalekie od radosnej przyjemności. Ot bitwy skaldów na słowa. Tutaj przypominało to leniwą radosną zabawę na proste zagadki.
- Też w drodze jesteś zatem. Nie będę pytał gdzie, nie moja to sprawa. Choć ciekawość zżera. - Roześmiał się.
- A Ty z dala wędrujesz do osady? - zapytała marszcząc brwi. - Hmmm…. może… - faktycznie się zastanawiała, nie udając. - To może miłość? - Uradowana starowinka poszturchała palenisko by rozniecić płomień. - Gdy widzi się kogoś kogo kochasz, zaślepionym się jest.
- A światu gorze wtedy gdy kto miłość ma w sercu? Piękny byłby wtedy. -
Skald pokręcił głową. - Z Aros, alem zawędrował za daleko, zabłądziłem wracając i trafiłem tu. A ty?
- Gorze, gdy się traci -
mruknęła - Z Aros zawędrowałeś daleko idąc do Aros? Jakże to? - to bardziej w tej chwili zdawało się skupiać jej uwagę niż sama zagadka.
Freyvind wzruszył ramionami.
- Ktoś odprowadzał mnie w drodze z miasta, alem zdecydował wrócić. Do bliskich porzucając wyprawę. Ot sprytna staruszko na siłę miłości szukasz - znów się roześmiał. - tam gdzie o mrok mi chodziło.
Roześmiała się chrapliwie, głośno, wesoło.
- Toś mi zadał. - Klapnęła dłonią o kolano. - No to przegrałam.
- Wiesz kim jestem, wiesz skąd, dokąd i czemu idę. Sama nie zdradzisz co niemłoda wielbicielka zagadek tu robi? A na zagadkę twoja kolej.
- Odpoczywa przed kolejnym marszem. A zagadka taka: Nadchodzę znienacka, gdy zimno z gorącem się miesza. Tobie niosę ból, innym rozbawienie.

Skald zmarszczył brwi zastanawiając się głęboko.
- Zimno nocy, gorąc dnia? Słońce?
Zachichotała cicho z zadowoleniem, że udało jej się znaleźć taką zagadkę, która tym razem jemu trudność sprawiała.
- Jak odgadniesz, to powiem dokąd zmierzam. - Uśmiechnęła się wesoło, pewna swego.
- Ból zębów? - spytał niepewnie.
Popatrzyła na skalda litościwie:
- Twoja rodzina rozbawiona, gdy boli Cię ząb? - uśmiechnęła się pokazując kilka ostatnich części swego uzębienia.
- Ci co mi nieprzychylni mogliby się świetnie bawić - mruknął. - Może czkawka?
Mina jej zrzedła i cmoknęła niezadowolona z czegoś językiem o dziąsło.
- Zgadłeś. Wędruję do domu. Muszę drogę i sposób znaleźć. - Rozłożyła ręce w nieporadnym geście.
- Do kraju Franków? Ma towarzyszka stamtąd pochodzi, księżniczka jakową tam była. - Zastanowił się nad czymś. - W Aros kupca znam, co przez kraj Franków do siebie będzie wracał. Pomóc ci mogę.
- W zamian dać niewiele mogę -
zmarkotniała nagle mimo, że na samą propozycję twarz jej się rozpogodziła. - Jeno wdzięczność zaoferować.
- Nie wyglądam niczego, za coś co niewielkim dla mnie zachodem. Dla kogoś, kto wiedząc kim jestem gościnę w nie swojej chacie zaoferował i nie wyrzucił. -
Freyvind roześmiał się.
Zarówno z tego jaka ona tu gospodynią jak i z tego, że staruszka mogłaby mu przeszkodzić wejść do środka. - Patrzysz na mnie raz i zdaje ci się, że pędzę jakbym przed dzikim pożarem uciekał. Patrzysz na mnie kiedy indziej i wlokę się dla ciebie okropnie. A ja przecież idę zawsze tak samo - zadał kolejną zagadkę.
- Czas? - Wydęła dolną wargę. - Jakiś Ty stary, Freyu? - Szyję naciągnęła z ciekawością.
Jej zachowanie więcej dziecko w skórze staruszki przypominało lub zwierzątko nieufne, a ciekawskie.
- Starym. Roku gdym się rodził nie znam, ale podobno wasz wielki jarl Karolem zwany na dwa lata przed narodzinami mymi rządy u was objął.
- Toś młody! -
wykrzyknęła i ucichła. - A co tu robisz? Każdego dnia?
- Syn brata mego zaginął, szukam go dla niego. A ty? Branką trafiłaś do naszych krain? Wolność odzyskałaś czy zbiegłaś?
- Zbiegłam, póki sił starcza. -
Zatrzęsła pięścią pomarszczoną. - A syn na wyprawę nie popłynął?
- Nie, może go ubili? -
Frey rozłożył ręce bezradnie. - Ale poddać się nie lza. Czemuś dopiero teraz uciekła?
- Dopiero teraz? -
zdziwiła się jakby nie rozumiejąc.
- Długo w drodze jesteś?
- Niedługo i niekrótko. Drogi mi się plączą.
- A kiedy cię na północ porwano? Wiele lat temu? Młodą jeszcze byłaś?

Machnęła dłonią, odganiając pytania:
- Tobie spać nie trza?
- Trza. Martwię się tylko… -
Spojrzał uważniej na staruszkę. - Skoroś tu nie gospodyni, to jak w tej ruderze od słońca obiecaną ochronę chcesz mi zapewnić.
- Tem się nie kłopotaj. Ty mi obiecałeś pomoc, a ja tobie. Ułóż się do snu -
zakomenderowała uparcie.
Nie miał wielkiego wyboru. Pokręcił się chwilę by wyszukać miejsce najbardziej osłonięte i obłożył starymi skórami.
- Po zmroku ruszymy do Aros. Da Njord, to odnajdziesz drogę i niedługo będziesz wśród swoich…
Zagrzebał się jak najgłębiej w stertę skór i śmieci aby okryły go przed morderczymi promieniami słońca. Tor nadszedł szybko, a Freyvind po raz pierwszy od długiego czasu poczuł błogosławieństwo błogości i ukontentowania.


 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"
Leoncoeur jest offline