| Rozdział drugi. Phandalin. O mieczach Joris przypomniał sobie dopiero po chwili, sumując w głowie jednoczesny widok dysputujących o czymś Barthena i Harbina. Uświadomiwszy zaś sobie drobne zamieszanie jakie wywołał, palnął się w czoło i uśmiechnął przepraszająco. - No tak. Zupełnie o tym zapomniałem. Wybaczcie panowie. Próbujemy na raz kilka srok za ogon złapać i stąd niedogadanie. Zaraz jednak wszystko się wyjaśni. No właśnie. Wyjaśni. Tylko jak? Nic, a nic nie chciało mu się wracać do kompanii by raz jeszcze rozgrzebywać los tego całego uzbrojenia. A i kompania poza Mardukiem jakoś sama z siebie wiele nie rzekła gdy była ku temu okazja. Podrapał się po czuprynie. - Uzgodniliśmy wspólnie, że… - tu głos mu się zawiesił. Bynajmniej nie dlatego, że chciał trzymać rozmówców w niepewności, a zwyczajnie dlatego, że nie do końca był pewien, czy postawić na drużynową lojalność, czy dobro phandalińczyków - … broń oddajemy. Niech tu ludziska mają się czym bronić, jakby do czego złego przyszło. Uśmiechnął się rad ze swojej decyzji. A niech ten Marduk spróbuje psy na nim wieszać. Na biednego nie trafiło. Barthen z aprobatą pokiwał głową. - Ale pod warunkiem - zaznaczył Joris, nadając wypowiedzi ton jakim zwykł do niego ojciec mówić. - Pierwszym, że już na waszej głowie panie burmistrzu, by tej broni ludzie sami nie posprzedawali, a odwrotnie się z nią zaznajomili. Pan Hallwinter napewno nie odmówi pomocy w szkoleniu. Drugim, że trzeba by panu Hallwinterowi jakieś ludzkie warunki zapewnić, a nie ciasną izdebkę w karczmie za którą płacić musi ze swojej kiesy. Możeby w domu pani Mirny Dendrarowej, wdowy znaczy? Ale to już pan musiałby z nią gadać panie burmistrzu i jej jaki grosz za ugoszczenie zaproponować. Zgoda? - Jużem z Hallwinterem gadał i jest bardziej niż chętny. Wdowie na łeb zwalac go nie będę, ale możebym go kapitanem straży mianował za wikt i opierunek w gospodzie… - zadumał się Wester, kalkulując w głowie i na głos. - Ale by trza jakichś chętnych, no i podateczek niewielki na utrzymanie ich choc w gotowości, żeby po okolicy się nie rozleźli… Trza kuć żelazo póki gorące, nim entuzjazm w ludziach opadnie! Mówiliście, że macie zainteresowanych, prawdaż? To weźcie zbierzcie gromadę i do gospody ich, niech szczegóły ustalą. Choć sam miecz i łuk to już niezła wypłata na początek - burmistrz uśmiechnął się chytrze. Myśliwy nie skrzywił się tylko dlatego, że słowo “podatek” było mu całkowicie obce i abstrakcyjne. Równie dobrze Turmalina mogła go swobodnie zwać polimorficzną odmianą siarczku żelaza zwanego gdzie niegdzie złotem głupców i tak samo wiele mu to mówiło. Na wzmiankę jednak o gotowych ludziach pokiwał tylko pośpiesznie głową, bo oczywiście z nikim nie rozmawiał. No może poza oględną wymianą zdań z Barthenem, na którego w tej kwestii zamierzał się w pełni zdać i na którego znacząco teraz spojrzał. - Tak, tak. Zrobi się. Ale z wdową to jeszcze przemyślcie. Kobiecina za co żyć na razie nie ma. A tak mogłaby pogosposić... - To już niech się sami ugadają. - uciął burmistrz. Najwyraźniej los wdowy niewiele go obchodził. Cieżko było z tym dyskutować. Po wymianie kilku kolejnych zdań Joris pożegnał się i wyszedł, trafiając w sam raz na Torikhę, która zwerbowała go do nowej wyprawy. Spacerująca po Phandalin parka wymówiła się natomiast przygotowaniami do pogrzebu Piąchy i poszukiwaniami niedobitków Czerwonych, którzy mieli przebywać w Śpiącym Gigancie. Półelfka nie żałowała, że Marduk i Anna im nie towarzyszą, choć w większej grupie na pewno byłoby bezpieczniej. Garaele ostrzegła ją, że droga do Studni Starej Sowy jest prosta, lecz niebezpieczna; wiedzie wzdłuż triboarskiego szlaku, po którym grasowały zarówno gobliny, jak i orki ze wzgórza zwanego Szczytem Wywerny - te same, za które burmistrz wyznaczył nagrodę. We czwórkę nie mieli jednak szans by się z nimi zmierzyć, toteż Joris starał się prowadzić grupkę kobiet nieco bokiem, omijając wydeptane przez zielonoskórych ścieżki. Prócz krótkiego starcia z jakimś samotnym ghulem udało im się uniknąć niebezpieczeństw czyhających na szlaku. Myśliwy narzucił forsowne tempo marszu; w końcu mieli wrócić przed zmrokiem. Wczesnym popołudniem dotarli do ruin wieży strażniczej, zbudowanej na niewielkim wzgórzu przez dawno już zapomnianych władców. Budowla zawaliła się dawno temu; jedynie skorupa parteru wydawała się warta eksploracji. Może były też tam jakieś podziemia; póki co jednak z ruin bił silny odór trupa. [media]http://2.bp.blogspot.com/-yObSkf_ZVqE/TneOnLhOmJI/AAAAAAAAAXI/iaaYkvr3mMM/s1600/cr4.jpg[/media] Interesujący był natomiast duży, kolorowy namiot stojący między wieżą a dużą kamienną studnią, od której zapewne to miejsce zyskało swą nazwę. Jednak w pobliżu nie było widać żywej duszy. |