Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-12-2016, 23:18   #150
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Dzień IV - poszukiwanie chrustu, Karen oraz Terry

Karen siedziała przy chatce, w cieniu jej konstrukcji. Pochylona nad pierwszą stroną.
W końcu stwierdziła, że dość ozdabiania. Należało może wymyślić tytuł? Powiodła wzrokiem po stronie. Potem westchnęła.
Nie.
To będzie jedna z tych opowieści, gdzie tytuł pojawi się dopiero gdzieś w międzyczasie treści.
Skrzyżowała nogi w piszczelach i wyrwała luźną stronę. Zaczęła robić na niej notatki. Wszędzie gdzie tylko była wolna przestrzeń, luźne myśli pisarki znajdowały dla siebie miejsce.
Rudowłosa pochylała się nad swoją pracą.
W obozie było bardzo cicho i spokojnie. Dziwne odczucie, zwłaszcza, że wcześniej było tu tak żywo. Karen uniosła wzrok i odruchowo rozejrzała się.
Pusto.
Kobieta podniosła wzrok na niebo. Ciekawe o czym dyskutowały teraz aalaes. Czy ich rady trwały bezustannie, czy robili przerwy? Czy Axel z syrenem i Dominicą dotarli już do kogoś, kto umiał jej pomóc? Zastanawiała się.
Wcześniej nie miała chwili, by pomyśleć o tym wszystkim, co powiedział jej Axel, ale teraz nic nie stało jej na przeszkodzie.
Poważnie niepokoiła ją wizja tego, że mogliby stracić życia. Z drugiej strony wizja zostania źródłem nowych dzieci dla aalaes również nie była jej miłą. Nie chciała takiego losu dla siebie, ani dla nikogo komu sprawiłby smutek. Cóż, w końcu kto wiem, może komuś z obozowiczów wizja takiego losu wcale nie przeszkadzała.
Pomyślała o Alexandrze i mina jej zrzedła. Pisarka westchnęła ciężko. Obiecała mu claymore, a teraz stali przed realną opcją, że może ich taki los czekać. Najlepiej by było, gdyby wróżki po prostu ich zignorowały…
Wróciła do pisania. Kiedy zapisała jedną stronę kartki, obróciła ją i zaczęła robić notatki po drugiej. Co jakiś czas kręciła pasmo włosów na palcu, jakby to był odruch, który pozwalał jej się skupić na tworzeniu tekstu.

Tymczasem podśpiewujący sobie pod nosem Terry wracał do obozu. Och, wcale nie dlatego był wesoły, że wyspa nagla zaczynała mu się wyjątkowo podobać. Tutaj właściwie odwrotnie. Owszem absolutnie, była piękna, ale momentami owo piękno było bardzo iluzyjną ułudą. Gdyby stała przy nim Monika, odebrałaby taki obraz, który właśnie przyszedł mu do głowy.


Jednak pomimo tego wszystkiego, właśnie tutaj spotkał swoją miłość. Właśnie dokładnie w takim miejscu. Nie gdzieś w pubie, nie na ulicy, czy wewnątrz galerii, ale właśnie tutaj, na wyspie, gdzie królowały wróżki, zaś opływały ją rudowłose syreny. Zresztą Karen także była ruda i piękniejsza od syren.
Skoro wyspa nie była wielka, również podróże nie trwały na niej długo. Trochę upłynęło, ale nie tak wiele, kiedy Boyton po swoim wymarszu dotarł do chaty. Później zaś oczywiście ruszył ku Karen, tak jak się umówili.
- Hej Karen, jestem! - krzyknął półgłosem. Pewnie dziewczyna nie spodziewała się, iże zjawi się stosunkowo prędko, ale skoro nie było zbierania chrustu, ani mchu dla Moniki, udało się przyjść wcześniej niźli przedtem planował.
Karen usłyszała kroki jeszcze nim Terry się odezwał. Jednak podniosła głowę, kiedy do niej zawołał i uśmiechnęła się. Na moment jej zmartwienia odeszły na dalsze pole
- Szybko wam poszło… - zauważyła pisarka, po czym powachlowała stronę, gdy skończyła na niej pisać. Schowała kartkę w księdze i zamknęła ją. Wstała i objęła księgę dłońmi
- Chciałam z tobą porozmawiać i trochę spędzić czas, nie masz nic na przeciwko? - postanowiła, że go zapyta, w końcu wiedziała, że Terry często zajmował się przydatnymi dla ogółu rzeczami, więc jeśli coś na dziś sobie zaplanował, wolała mu nie zająć zbyt wiele czasu. Szanowała bowiem jego poczucie obowiązku
- Odniosę ją… - oznajmiła, po czym ruszyła do chatki, aby odłożyć księgę na jej miejsce. Zaraz wróciła na zewnątrz, odgarniając pasma rudych włosów do tyłu. Ponownie spojrzała na Terry’ego
- Alexander i Monika naprawdę planują dziś spać tam na plaży sami? - zapytała zaciekawionym tonem.
- Muszę jeszcze później przynieść chrust. Będzie mi miło, jeśli zechcesz pozbierać ze mną - odparł. - Ale chwilę chętnie przysiądę przy … tobie kochanie - widać było, że jeszcze przyzwyczaja się do tego słowa, choć wymawia je bardzo radośnie. - Zaś Monika oraz Axel, nie uwierzysz, sam bym nie uwierzył - podkreślił entuzjastycznie. - Znaleźli jaskinię skalną, tam gdzie były poszukiwania. Wejście wydawało się niewielkie, ale okazało się, że ta wyspa kryje skarbce, niczym Sezam Ali-Baby. Otóż wejście jaskini prowadziło korytarzem do pomieszczenia, które nie tylko stanowiło elegancki pokój, taki mający łóżko, komodę oraz inne. Przy okazji, na łóżku leżała jakaś sukienka. Ale ściany, to było najciekawsze, przezroczyste, podtrzymywane, czy ja wiem, magią jakąś. Wychodziły prosto na fragmenty koralowców. Milion razy lepiej, niźli pokazuje telewizja. Barwne korale, mnóstwo rybek oraz igrające kolory. Szczerze powiadając, gdybym nie widział … - widać było, iż jest naprawdę wstrząśnięty opowiadając. - Monika oraz Alex tam właśnie zostali. Nie trzeba było zbierać ani niczego na ognisko, bowiem zapomniałem ci powiedzieć, tam jest względnie jasno, oświetlają bowiem wszystko promienie słońc dochodzące z zewnątrz pomieszczenia. Skoro stało tam łóżko, dlatego przygotowywać swojego także nie było trzeba. Ciekawe naprawdę, czyja to siedziby, tak piękna, kto jest jej właścicielem, lub raczej, właścicielką, biorąc pod uwagę suknię. Nie chciałem im przeszkadzać, więc wróciłem. Alex zresztą wspominał chyba, że także przyjdą pomóc. Ach, chciałbym, żebyś także zobaczyła to przy okazji - opowiadał siadając obok rudowłosej dziewczyny, która nie była szczęśliwie syreną.
Karen wciągnęła powietrze i spojrzała na niego, gdy tak ją nazwał. Nie przerywała mu gdy mówił. Uśmiechnęła się nawet, kiedy opowiadał jej z entuzjazmem o jaskini
- A może mieszka tam jakaś a’fa? Skoro sukienka… Bo syreny chodzą nago… - zauważyła zaraz. Po chwili rozejrzała się i podniosła, przekręcając przodem do Terry’ego
- Martwię się Terry… Bardzo… - powiedziała zdradzając przed nim rąbek swych emocji. Rudowłosa przechyliła się do przodu i przytuliła do niego, jakby szukając pociechy w jego ramionach. Jasnym było, że kwestie, które chodziły jej po głowie dotyczyły narady aalaes. Kobieta oparła mu głowę na ramieniu i poprawiła brzeg sukienki, która delikatnie jej się podwinęła, pokazując więcej jej ciała, niż Karen planowała w tym momencie
- Pozbieram z tobą chrust… A ty pójdziesz się potem ze mną przejść do źródła… Popływać? - zapytała go, chcąc zmienić odrobinę temat od swego niepokoju, na coś potencjalnie przyjemnego. Wpadło jej bowiem nagle do głowy, że teraz nie wiadomo było ile spokojnego czasu im jeszcze zostało…
- Przecież wiesz, że pójdę - przytulił dziewczynę mocno, zerkając jednak na dół, gdzie pokazał się kawałek smukłego uda. Uch, Karen działała na niego, niczym najlepsze francuskie wino, po prostu upajała. Przy niej, zaczynał po prostu automatycznie myśleć o niej i siłą woli raczej skupiał się na innych tematach. Tak było i tym właśnie razem. - Nie wiem, kto tam mieszka, ale stawiałbym jednak na syrenkę - wyraził przypuszczenia obejmując ją bez przerwy. Będąc przy niej czuł się tak wyjątkowo. Jak dobrze być mężczyzną, kiedy obok jest ukochana kobieta, pomyślał filozoficznie, ale też kontynuował wyjaśnianie. Próbował oderwać jej myśli od obrad tubylców. - Latające wróżki raczej nie pchałyby się do takiej pięknej, jednak jaskini. Przynajmniej tak mi się chyba wydaje. Postawiłbym przy nich raczej na domek na jakimś drzewie. Może jednak niektóre panie syren przywdziewają stroje, kiedy ludzie są na wyspie. Choćby Dafne … może to jej tajna siedziba - próbował rzucić pomysłem. - Zaś co do wróżek oraz ich narady, nie martw się, proszę - cóż, chyba łatwiej było byłemu wojskowemu mówić, bowiem przyzwyczajony był niewątpliwie do takich sytuacji niepewności podczas walki. Ale bardzo starał się swoją pozytywną siłę przekazać także innym, szczególnie Karen. - Mieszkali tutaj ludzie, później odchodzili. Tyle wiemy. Nie byli zabijani, tylko odchodzili. Wątpię szczerze, żeby przeciętnych, ordynarnych często marynarzy darzono jakimś specjalnym sentymentem. Pewnie nie cierpiano ich tak, jak nas. Dlaczego więc mieliby nas potraktować gorzej? Ponadto wedle tego co mówiłaś, oni ogólnie dyskutują. Ścierają się rozmaite opinie. Więc pewnikiem, odrzucą najbardziej skrajne i po prostu wybiorą coś środkowego, tym bardziej, że podobno mamy obrońców, choć naprawdę nie wiem, jakie niby krzywdy im wyrządziliśmy, poza tym właśnie, że po prostu istniejemy. Jedynie Dominica przekroczyła strumień, ale biedaczka sama za to teraz płaci - przerwał na chwilę, zastanawiając się, cóż się dzieje z dziewczyną zabraną do dziwnego królestwa. - Dlatego stanowczo nie obawiam się najgorszego wyjścia, ale niektóre inne wcale nie zapowiadają się różowo - przyznał. - Nie wierzę, żeby ciebie, znaczy inne dziewczyny również, skazali na wiesz co, ale jaaaa taaaakżeeee - wymówił przeciągle - nie chcę żadnej innej, niż ty, żadnej wróżki, czy syreny, czy tam jeszcze kogokolwiek. Niestety właśnie, tego warunku obawiam się najbardziej, jako że wydaje mi się całkiem prawdopodobny - skrzywił się mocno. - Przypuszczam bowiem, że poprzedni rozbitkowie na wyspie, pewnie marynarze, wręcz wykazywali entuzjazm podczas takich sytuacji. Dlatego właśnie dla tubylców, takie coś może wręcz wydawać się pójściem nam na rękę, ułatwieniem sprawy … Wtedy faktycznie trzeba będzie kombinować, żeby się od tego wykręcić nie zrażając ich. Tylko ty i żadna inna kobieta więcej - powiedział cichszym niżeli wcześniej głosem, jakby podsumowując sens swojej dotychczasowej wypowiedzi.
Wyszło na to, że choć Terry starał się odwrócić jej uwagę od tematu, nie wszystko poszło tak jak by mogło i skończył wyrażając swoje zdanie w tej kwestii. Karen przechyliła nieco głowę, by móc obserwować jego usta gdy mówił. Milczała chwilę, zastanawiając się i w końcu doszła do wniosku, że dobrze, że nie ominął tego tematu. Co więcej, uderzył w samo sedno sprawy, która ją obecnie nękała, przez co pisarka początkowo nieco się spięła, ale zaraz później jakby bardziej rozluźniła. Jakby nie musiała być już przygotowana na jakiś cios, bądź atak. Karen wyprostowała się, tak że miała teraz twarz naprzeciwko jego twarzy. Postanowiła, że w końcu przerwie tę ciszę ze swej strony
- Terry, właśnie to martwi mnie najbardziej. Że ktoś kto nie chce, będzie mimo wszystko do tego zmuszony - podniosła dłoń i położyła ją powoli na jego policzku, przesuwając kciukiem tuż koło kącika jego ust. Sunęła dłonią w dół, po szyi i aż do ramienia
- Doceniam to co powiedziałeś. Szanuję twoją postawę do wielu spraw - powiedziała jeszcze i nawet uśmiechnęła się do niego bardziej swobodnie, niż wcześniej, kiedy najwyraźniej mocniej zajmowały ją myśli o zmartwieniach. Przesunęła teraz wzrokiem po jego ciele, jakby dopiero tak naprawdę pierwszy raz od dłuższej chwili mu się przyglądała
- Opaliłeś się nieco - zauważyła, bo w końcu takie kursowanie wczoraj i dziś po słońcu odbiło się efektami na jego ciele. Na jej również, ale nieco mniej. Słońce nie przepadało za rzucaniem się na nią. Potrzeba było dużo kąpieli w jego promieniach, by pisarka choć trochę się opaliła. Miała jednak lekkie wypieki na policzkach i nosie, w końcu kapelusza tu nie mieli, by mogła osłaniać twarz.
Delikatna pieszczota dłoni Karen spowodowała wyczuwalny dreszcz na jego skórze. Po prostu siedział przy niej, czuł jej dotyk, ale też myślał, co odpowiedzieć. Czy słowa “Doceniam to co powiedziałeś. Szanuję twoją postawę do wielu spraw” oznaczały:
- “Doceniam to co powiedziałeś. Szanuję twoją postawę do wielu spraw, ale …” czy też
- “Doceniam to co powiedziałeś. Szanuję twoją postawę do wielu spraw!!!” Koniec i kropka.
Jakże trudno jest badać serce ludzkie nawet kochanej osoby. Albo zwłaszcza kochanej osoby, kiedy pragnie się jak najlepiej dla niej. Cóż mógł odpowiedzieć. “Ja także doceniam cię oraz szanuję”? Przecież akurat to było oczywiste. Nie zakochałby się w niej, gdyby nią pogardzał. Jednak rozumiał jej obawę, jej kobiecą obawę, pewnie 100 razy większą, niżeli jego męska! Oraz lęk ukochanej przed tym, co może czekać jego. Tak samo, jak on obawiał się bardziej o nią, niżeli o siebie samego. Ech, miłość zaiste jest zakręcona.
- Tak, opaliłem się nieco - przyznał ogladając jej jasną dłoń na swojej śniadobrązowej skórze, pociemnionej od promieni dwóch słońc. - Ale większość czasu spędziłem w lesie, więc chyba nie wygląda to tak źle? - spytał. - Wierzę, że będzie dobrze - powiedział wreszcie. - Nie przypuszczam, żeby Dafne zgodziła się na zgłoszenie takiego warunku kobietom. Ba, nie wierzę w to - podkreślił mocno. - Zaś co do reszty, będziemy kombinować. Może się uda, musi się udać! Wiesz - uśmiechnął się odwracając do niej twarz - także masz buzię nieco opaloną. Bardzo ładnie wyglądasz z takimi słonecznymi rumieńcami - objął ją dłonią przytulając blisko do siebie.
Karen również patrzyła na swoją dłoń, porównując jej odcień z jego skórą. Uśmiechnęła się do swoich myśli i zaraz przeniosła spojrzenie, z tajemniczym uśmiechem w górę, patrząc Terry’emu w oczy
- Wygląda bardzo dobrze - oznajmiła mu z pomrukiem, który krył się w tle jej słów. Kiwnęła głową, gdy powiedział o tym, że wierzy iż wszystko będzie w porządku. Tak. To była najlepsza postawa jaką można było w tej chwili przyjąć. Nic bowiem nie da biadolenie nad sobą. Zapewne nawet modlitwa tu nic nie da. Chociaż kto wie? Co do niezgody Dafne, fakt. Karen również w to wierzyła… Rudowłosa już kotłowała się w głowie ze zmianą sposobu myślenia o ich sytuacji. Już miała rewolucję na wyciągnięcie dłoni, kiedy to Terry po raz kolejny ją rozbroił. Spojrzała na niego teraz ze zdumieniem. Rumieńce od słońca? Ah tak… Na pewno również się nieco opaliła, a zawsze najpierw łapało ją na twarzy. Mruknęła
- Jak byłam młodsza zawsze się złościłam przez te wypieki. Bo wtedy wyglądam jakbym się ciągle rumieniła… - przypomniała jej się taka ciekawostka, więc postanowiła, że się nią z Terry’m podzieli. Gdy ją przytulił, kobieta nie opierała się tylko przylgnęła do niego chętnie.I tak chwilę spędzili przytuleni dając sobie nawzajem i radość i nadzieję lepszego jutra.
- Gdzie ty byłaś, kiedy ciebie nie było? - wyszeptał do dziewczyny. - Mi się te rumieńce słoneczne bardzo podobają.
Przez chwilkę milczał.
- Czy mogę zaprosić cię na randkę do lasu? - spytał. - Przy okazji moglibyśmy pozbierać trochę chrustu - dorzucił. - Kochanie, naprawdę bardzo chętnie, bardzo chciałbym, po prostu się przespacerować, ale sama wiesz. A potem kąpiel? - dodał.
Karen uśmiechnęłą się ciepło
- Całkiem blisko, ale jednak na tyle daleko, że znaleźć mogłeś mnie dopiero tu - odpowiedziała mu, natchniona poetyckim wydźwiękiem tego stwierdzenia.
Randka? Randka na magicznej wyspie, to brzmiało przyjemnie.
- Ależ proszę, z przyjemnością pójdę z tobą na randkę spacerową - odpowiedziała mu i kiwnęła głową dla potwierdzenia zapytania o kąpiel. Może dziś wybiorą się tam, jak jeszcze będzie światło i woda nie będzie tak potwornie chłodna
- W takim razie, możemy się już wybrać, jeśli masz już ochotę - zaproponowała mu i przechyliła się, by ucałować go czule w policzek, po którym wcześniej go gładziła. Czym oczywiście spowodowała fantastyczny uśmiech, bowiem nie ma mężczyzny, który nie byłby wręcz w skowronkach, kiedy całuje go ukochana kobieta.
- Bardzo chcę diamenciku - nawiązał do początku ich związku, ale zaraz spoważniał - ale wracając musimy naprawdę przynieść trochę chrustu, bo od tego, co zrobimy, zależy ciepły obiad nas wszystkich. Proponuję albo ku chacie Augusto, ale lasem, żebyśmy się dowiedzieli przy okazji, czy tam jest coś pożytecznego, albo w przeciwną stronę ku daktylom i kokosom. Wracając przyniesiemy chrust. Wiem, że taka randka jest trochę sztuczna i połączona z dowiedzeniem się czegoś nowego na temat wyspy. Wybacz proszę! - powiedział gorąco oddając całusa, tym razem w usta dziewczyny, krótkiego, ale bardzo gorącego. - Jednak przy tobie nawet taka będzie prawdziwą randką. Za to później kąpiel dla czystej przyjemności - dodał prosząco oraz mając nadzieję, że przyjmie jego tłumaczenie. Pragnął randki, samotnego spaceru ze swoja ukochaną, ale jednocześnie wiedział, obydwoje zresztą, że drużyna naprawdę potrzebuje opału oraz wszelkich informacji na temat tajemniczej krainy.
Karen uśmiechnęła się na to jak ją nazwał i pokiwała głową
- Oczywiście. Przyniesiemy - zarządziła, jakby to było jasne od samego początku, gdy wspomniał o randce i zbieraniu chrustu
- Możemy się rzeczywiście przejść w stronę jak idą włości Augustyna, ale nie za daleko, bo mniej więcej tą trasą wzdłuż rzeki doszlibyśmy do wioski a’fa, a dodatkowych gości zapewne wróżki już nie chcą - zauważyła zaraz kobieta. Gdy oddał jej całusa, grzechy zostały przebaczone!
- Nie szkodzi Terry. Lubię spędzać z tobą po prostu czas. Nieważne czy to będzie romantyczna kolacja przy świecach, czy wykonywanie pracy dla dobra obozu. Nagrodą za dobrze wykonaną pracę, rzeczywiście może być ta kąpiel potem… - Karen w końcu oznajmiła, po czym podarowała mu jeszcze jeden pocałunek, szybki jak wiosenny podmuch wiatru, który z zaskoczenia zrywa z głów kapelusze. Kiebieta zaraz się podniosła i znów poprawiła sukienkę, po czym spojrzała w stronę, w którą ruszyła wcześniej Wendy. Rudowłosa domyśliła się, że skoro ta nie wracała, to najpewniej odnalazła zgubę w postaci Ilham. Pisarka zerknęła na swojego byłego sierżanta i poczekała z wyruszeniem na wędrówkę, aż ten się podniesie i do niej dołączy. Wyciągnęła w jego stronę dłoń.
Oczywiście chętnie przyjął rękę dziewczyny.
- Hm, zostawiamy jakieś informacje, gdzie jesteśmy? No chociażby na kartce, alboli na piasku jakoś zaznaczając? - spytał ją.
Karen się przez chwilę zastanowiła, po czym kiwnęła głową.
- Lepiej żeby się o nas nie martwili - zgodził się z nią Terry. - Mamy jakąś kartkę, czy jakoś inaczej?
Rudowłosa wskazała na chatę
- Można wyrwać z księgi. Mam pomysł jak to załatwić - oznajmiła, po czym weszła do środka. Wyszła po kilku chwilach z elegancko złożoną kartką w dłoni, a w drugiej niosła coś jeszcze. A konkretnie, był to stary bagnet. Karen odwróciła się przodem do wejścia chatki, po czym przyłożyła kartkę i wbiła bagnet w miejsce złączenia kolejnych kawałków drewna tak, by nie potrzeba było dużo siły, by go wyjąć i jednocześnie wsadzić
- Proszę bardzo - oznajmiła zadowolona z pomysłu. Na kartce natomiast widniał napis
”Poszliśmy nazbierać chrustu na ognisko w kierunku domostwa Augustyna.
Karen & Terry”
Karen miała eleganckie, równe i sympatycznie zaokrąglone pismo. Zerknęła na mężczyznę
- Może być? Czy coś dopiszemy? - zapytała go o zdanie.
- Wystarczy, przynajmniej tak mi się wydaje. Będą wiedzieć, co robimy oraz że wspólnie zbieramy chrust - odparł Terry, który, kiedy Karen zajmowała się kartką, wszedł na chwilę do chaty i wyszedł trzymając zadowolony w ręku bokserki. Całkiem fajnie, w niebiesko - pomarańczowe paski. - Po kąpieli będę chciał wyprać spodnie, potem powiesić, żeby spokojnie wyschły - wyjaśnił. - Wiesz, nie chcę tutaj paradować na golasa przed innymi - wyjaśnił nieco skrępowany. Naprawdę specjalnie wstydliwy nie był, ale ekshibicjonizm nie leżał w jego naturze. Nie mówiąc, jak zareagowałaby Ilham. - Ruszajmy - włożył bokserki do kieszeni.
Karen zerknęła na bokserki i uśmiechnęła się. Nie był to pod żadnym kątem uśmiech pełen niewinności. Raczej oczywistym było o czym pomyślała pisarka i gdzie na parę chwil zabłądziły jej myśli. Odwróciła jednak taktycznie głowę, żeby nie było tego widać
- Z tego samego powodu ja dziś przebrałam się w sukienkę… Po pierwsze chodzenie w tym samym mimo wszystko jest niestosowne, a po drugie czarne spodnie i koszula z długim rękawem w temperaturze jaka jest tu w południe i chwilę później byłyby samobójstwem. Gotowana Karen… - zażartowała rudowłosa.
- Scałowana Karen - poprawił dziewczynę i szybko udowodnił to sięgając do jej szyi. Niczym wampir, ale zamiast wpić swe kły w delikatną skórę, dotknął ją ustami. Całując najpierw, leciutko przesuwając swe wargi przez delikatne ciało, obok pulsujących żył, żeby ponownie ucałować, leciutko wciągając jej skórę, a jednocześnie pieszcząc końcówką języczka. - Scałowana Karen - powiedział ponownie, kiedy wreszcie oderwał się od pocałunku. - Cieszę się, że ubrałaś sukienkę - powiedział poważnie. - Cieszyłbym się także wtedy, gdyby nie było tak ciepło - dodał szybko.
Karen początkowo aż syknęła zaskoczona, ale już po chwili rozluźniła się i poddała tej niewinnej pieszczocie jego ust na swej szyi. Zaśmiała się cicho, bowiem takie muskanie wywoływało lekkie łaskotki i dreszcz przebiegający jej wzdłuż kręgosłupa
- No dobrze, dobrze. Scałowana - choć kłóciłaby się. Na scałowanie to było jeszcze o wiele za mało. O wiele, wiele za mało. Tak… Rozmarzyła się na krótką chwilę, błądząc myślą po szlaku, wytyczonym ustami Terry’ego we własnej głowie, ale zaraz zerknęła na niego z kompletnie naturalną dla siebie miną
- Widziałam twoją minę, jak ją ubrałam. Oczywiście, że jasnym było dla mnie, że zdecydowanie wolisz, gdy jest tak ciepło, że aż musiałam się rozebrać. Terry - jego imię wypowiedziała, jakby przyłapała małego chłopca na podjadaniu ciasteczek z dzbanka przed obiadem. Uśmiechnęła się jednak do niego, co wskazywało na to, że wcale nie miała mu tego za złe. Bardzo dobrze. Faktycznie bowiem, Boytonowi byłoby bardzo trudno żałować swojej radości oraz takiego delikatnego impulsu, który przeszedł wzdłuż jego ciała, pobudzając wszelkie zmysły. Była piękna jak kwiat, ale nie taki, który sadza się wewnątrz doniczki, okrywa kloszem oraz obsypuje pochwałami. Wyglądała pięknie, zwiewnie oraz szalenie seksownie. Nie dałoby się zaprzeczyć, że jego myśli skupiały się na porwaniu jej oraz uprowadzeniu gdzieś daleko na szklana górę. No, ale na wyspie góra była niebezpieczna, zaś Karen pewnie nie pozwoliłaby się porwać ot tak. Oj, czasem meżczyźnie przychodzą do głowy rozmaite myśli dotyczące ukochanej kobiety …
- Czy pamiętasz, czy jest po drodze jakiś owocowy zagajnik, albo, co ważniejsze, miejsce, gdzie jest dużo lian? Owoce wprawdzie, jak owoce, ale liany … moglibyśmy zrobić prymitywną sieć oraz mieć codziennie świeże rybki … wprawdzie tęsknię za stekiem, ale cóż, kiedy się nie ma, co się lubi … - zaczął znane przysłowie. Większość mężczyzn to klasyczni mięsożercy. Terry nie był inny, ale rzucany po świecie rozkazami, nauczył się szybko przyzwyczajać do regionalnej kuchni.
Karen zerknęła na niego i pokręciła głową
- Niestety, szliśmy wzdłuż plaży tak jak my dzień wcześniej. Ale sama się zastanawiałam, czy by dziś nie poszukać lian. Rozważałam zaplecenie hamaka, albo czegoś takiego. Dla wygody… - zdradziła mu jeden ze swych pomysłów. Kobieta nie miała pojęcia, że Terry marzył sobie cicho o wizji porwania jej gdzieś. Interesującym za to było, że jej po głowie chodziły różne mniej lub bardziej podobne wizje.
- Mam nawet plan wykorzystania bambusa, jako podstawy stojaków. Inna sprawa, że rosną daleko, ale jakbyśmy odnaleźli gdzieś bliżej … - wtrącił Terry. - Bambus jest świetnym materiałem budulcowym. Przydałby się także do konstrukcji brzegów sieci, no takich jak prymitywne więcierze. Widywałem takie.
- W temacie ryb rzeczywiście musimy pomyśleć. Bo łapanie na wędkę byłoby czasochłonne. A sieci to niezła myśl. Na razie niestety chyba odpada dogadywanie z delfinami o kolejną porcję połowu… - zasmuciła się na wspomnienie martwego delfina, który zginął w obronie Alexandra.
- Tak czy inaczej, niedługo powinniśmy znowu znaleźć ten zagajnik ananasowy, gdzie nam się ostatnio zawieruszyły Monika z Dominicą… - zwróciła uwagę na ten szczegół, wskazując kierunek, w którym powoli się poruszali.
- Ogólnie lepiej nie polegać na innych. Na delfinach, czy tubylcach. Mamy dobre intencje, ale widać, że to dla nich nie wystarcza. Czasem są pomocni, czasami odwrotnie. Powinniśmy wobec tego umieć przetrzymać takie ewentualne okresy niechęci, zaś rybactwo bardzo by nam pomogło. Jakie ryby lubisz? - spytał spoglądając ciekawie.
Karen zgadzała się z nim w pełni
- Fakt. Nie możemy ciągle polegać na innych. Skoro nasi przodkowie radzili sobie bez supermarketu, to i my możemy… - zauważyła i uśmiechnęła się. Pomysł ze wzmocnieniem sieci i wykorzystaniem bambusa był dobry. Trzeba by się jednak było rozejrzeć za wszystkimi przydatnymi materiałami. Ewentualnie czekała ich podróż tą samą drogą co wcześniej, znów na tamtą stronę wyspy… Choć przecież mieli tam nie chodzić… Oh… Na pewno znajdą co trzeba i tu. Tak. Kobieta poprawiła się w myślach i westchnęła. Rozglądała się, jakby już szukając czego trzeba i spodziewając się, że znajdzie.
- Wiesz, osobiście liczę, że uda się nam jakoś stąd wykaraskać. Wcześniej miałem inne chętki, lecz nie chcę być zdany na czyjeś humory. Ponadto może nasi przodkowie radzili sobie, ale powiem szczerze Karen, naprawdę brak mi niektórych przyborów toaletowych - nie dodał, że myślał na temat papieru. - Pewnie, jakoś tam idzie, ale nie wiem, jak długo wytrzymamy bez tego, co czego przywykliśmy. Do środków higieny choćby … chociaż przy tobie to dalibyśmy radę - dodał wesoło, bowiem faktycznie przy niej czuł się wielki, jak zresztą każdy mężczyzna przy swojej pani.
Karen mruknęła cicho na zgodę
- Fakt, życie na wyspie niesie ze sobą wiele wyrzeczeń. Ale i dużo przyjemności. Choć tutaj to z tymi przyjemnościami bym zwolniła - odpowiedziała. Jej też przyszły do głowy takie proste udogodnienia, jakie mieli w swoim świecie… Zerknęła na niego, kiedy wspomniał, że z nią mógłby to wszystko znieść. Schlebiał jej ogromnie, zwłaszcza że Karen wiedziała iż Terry wprost i szczerze mówi co ma na myśli
- Zobaczymy co nam sprezentuje los - oznajmiła, po czym podparła biodro ręką i zaczęła się ponownie rozglądać. W okolicy leżało sporo chrustu, więc ten teren nadawał się do obłowienia w zapasy na ognisko. Kobieta jednak również była ciekawa, czy dalej za ananasowym gajem nie było jeszcze czegoś przydatnego.
Idąc oraz rozglądając się wokoło dotarli wreszcie do ananasowego gaju, gdzie swego czasu spotkali teoretycznie zaginione dziewczyny. Jak zwykle piekne kwiaty wabiły spojrzenia, słodkie, mocne zapachy łechtały zmysły powonienia swoimi aramatami, zaś kulistoobłe, dojrzałe owoce zachęcały do zerwania. Hm, wziąć czy nie wziąć, zastanowił się, choć raczej był przeciw. Ananasy wszak były ciężkie, zaś oni ruszyli po chrust. Pytanie jednak, dalej ruszać, czy raczej wrócić.
- Karen, idziemy jeszcze trochę, czy raczej wracamy zebrać chrust? - spytał. - Z jednej strony warto byłoby sprawdzić, co się dzieje za gajem, ale z drugiej, też nie wiemy, co się dzieje w naszym obozie - widać było niepewność mężczyzny. Skoro jednak byli ze sobą, skoro kochali się, chyba właściwie naturalne, że wspólnie zastanawiali się oraz próbowali rozwiązywać wszelkie wątpliwości.
Karen spojrzała w stronę gdzie wcześniej jeszcze ich nie było, a przynajmniej od części lasu
- Ja bym jeszcze trochę się przeszła, chociaż zobaczyć, czy faktycznie nie ma tam jakiejś przydatnej roślinności. Niedaleko. A potem możemy wrócić i nazbierać chrust - oznajmiła i popatrzyła na Terry’ego z uśmiechem. Podobało jej się takie wspólne ustalanie. Ruszyła zaraz w kierunku, o którym mówili, ale oczywiście poczekała na niego.
Ananasy urzekały swoim smakiem i zapachem, ale skoro pragnęli ruszyć dalej, to nie było na co czekać. Mężczyźnie bardzo podobała się ta wycieczka łącząca cele osobiste oraz ogólnodrużynowe. Bardzo chciał spędzać czas przy Karen, ale jednak był zbyt odpowiedzialny, żeby machnąć ręką na to, czego potrzebowali wszyscy. Jeśli udawało się połączyć obydwie sprawy, bardzo był rad. Jednak naprawdę ciężko było odejść z tej wspaniałej feerii barw oraz zapachów, nie przystanąwszy chociaż na chwilkę. Tym bardziej, że nie tylko same kwiaty i owoce zdobiły zagajnik, ale też mnóstwo ptaków, które wybrały sobie to miejsce na siedlisko. Terry nie znał się na gatunkach, ale tak na oko, wyglądały na wszelkie odmiany papug, które przeskakiwały z gałązki na gałązkę, wydziobywały kawałki owoców i darły się, niczym dzieci, którym odmawia się słodkiego batonika. Zaczął mruczeć pod nosem znany wierszyk, który ułożył kiedyś w szkole podstawowej po odwiedzeniu ZOO.

Raz rzekł papug do papugi:
- Ma papugo, dzień jest długi,
Stańmy sobie więc na boku
Z kubkiem papuziego soku,
Potem dziób w dziób ręka w rękę,
Słodką papuzią piosenkę
Zanućmy głośno, wesoło,
Niechaj słyszą wszyscy wkoło
Nasze papuzie talenty -
Mówił papug uśmiechnięty.
Zaś papuga, owa pani:
- Lubię takich słodkich drani,
Lecz ręka to rzecz przebrzydła,
Bo mam swe papuzie skrzydła.
Skrzydło w skrzydło się zerwały,
Wzleciały i zaśpiewały.
Całowały się dziubkami
Myśląc pewnie, że są sami
Po kubka soku wypiciu,
Lecz koliber gdzieś w ukryciu
Spostrzegł owo fiku-miku
Zapisując w tym wierszyku
.

Gdy Terry skończył wierszyk, Karen uraczyła podsumowanie tej rymowanej opowieści wesołym chichotem. Zdecydowanie twórczość Terry’ego przemawiała do niej, nieważne, czy była poważna, romantyczna, czy tak figlarna… Słowa jednak słowami, ale te kolory papug, naprawdę genialne. Niebieskie przeplatane z żółtym, albo czerwone z jaskrawobłękitnym, albo kompletnie zielone, niemalże niewidoczne wśród listowia, lecz doskonale kontrastujące z karminową, złotożółtą, pomarańczową barwą kwiatów.


Niesamowite, po prostu oczywiście szedł przy Karen, ale wgapiał się w ową kolorystykę, widocznie urzeczony.
- To jest piękne - leciutko uścisnął jej dłoń na znak, iż cieszy się, że tak piękny obraz dzielą wspólnie.
Karen również była zachwycona tymi wszystkimi kolorami. Od kwiatów i otaczającej ich zieleni, aż po kolorowe papugi, które zajęte był swoimi sprawami. Hałas był tu dość specyficzny, w końcu las żył swoim własnym życiem. Ciekawe o czym rozmawiały te ptaki… Kobieta chwilę się zastanawiała. Między drzewami, nieco dalej, dostrzegła jakiś ruch. Zwróciła głowę w tamtą stronę, zaskoczona, bowiem wydawało jej się, że było to coś większego niż papugi. Rozejrzała się po najbliższym terenie, gdzieś tam, nieco dalej przed nimi był kolejny prześwit w zieleni, tam najpewniej znów coś rosło. Rudowłosa wpadła na taki pomysł, więc w tym kierunku poprowadziła ich małą ekspedycję. I wtedy po raz kolejny dostrzegła, a teraz nawet i usłyszała ruch. Ponownie spojrzała w tamtą stronę.


Stworzenie przypominające ni to wilka, ni to kozę… Ni to kota… Karen starała się w ogóle zdefiniować co widzi. Wyciągnęła rękę do Terry’ego, żeby zwolnił kroku, bo nie chciała od razu spłoszyć istoty. Zwierzę o zielono granatowej sierści podniosło głowę w górę i zwróciło swą uwagę na nich oboje. Zastrzygło uszami, mrużąc swe złotawe ślepia, po czym cofnęło się i w kilku zgrabnych i miękkich krokach zniknęło między rozłożystymi liśćmi krzewów, które jeszcze chwilę poruszały się, potrącone puchatym ciałem zwierzęcia. Karen była zdumiona. W życiu czegoś takiego nie widziała. Obserwowała miejsce, gdzie zniknęło zwierzę z zaciekawieniem. Nasłuchiwała
- Myślisz… Że już sobie poszło? - zapytała Terry’ego i opuściła powoli dłoń. Nie chciała, by okazało się, że to z pozoru obojętne stworzenie zmieniło zdanie i miało ochotę zrobić im niespodziankę z krzaków.
- Poszło, co co, jakaś papuga? - nie zrozumiał mężczyzna zapatrzony w ptaki i nagle wyrwany z owego zachwytu głosem Karen. Dziewczyna spoglądała w jakieś miejsce wśród ananasów, dosyć nisko, ale obecnie było ono puste. Wprawdzie rozchylone gałązki drgały jeszcze, jakby przed chwilą coś tam wbiegło, jednak zauważył już tylko puste miejsce. - Jakieś zwierzę? - spytał uzmysłowiwszy sobie, że na papugę byłoby to trochę zbyt nisko.
Karen kiwnęła głową
- Tak. Trudno jest mi opisać co to było. Trochę jak taki pies, łasica, kot, z długim pyskiem jak chińskie smoki… Z rogami… Wyglądało jak ssak. Hm… Dziwne, musiałabym ci to narysować, bo naprawdę trudno to opisać. Do tego było zielono granatowe i puszyste. Popatrzyło na nas, po czym czmychnęło, o tam - wskazała te krzaki, gdzie udało się stworzenie
- Zastanawiam się, czy nas nie zaskoczy, czy sobie poszło… - dodała zaraz rudowłosa i wyraźnie dalej obserwowała tamten punkt
- Wydaje mi się, że tam dalej jednak coś jest też rosnącego… - zwróciła również uwagę, wskazując kierunek, gdzie roślinność była nieco rzadsza.
Rzeczywiście bowiem, trochę dalej majaczył się kolejny zagajnik, w którym faktycznie drzew było mniej, jak słusznie zauważyła Karen, ale dominowały inne rośliny. Wyglądały ogólnie tak, jakby ich królewskie liście pochodziły z planety Gullivera i trafiły na wyspę liliputów. Były gigantyczne! Oczywiście nie wszystkie, ale przynajmniej niektóre.
- Masz rację, tam coś jest - potwierdził - zaś zwierzę, jeśli jest tak ubarwione, pewnie nie zrobi nam wielkiej krzywdy - drapieżniki raczej, przynajmniej tak mu się wydawało, miały barwę bardziej skrytą, pozwalającą podchodzić zdobycz. - Na wszelki wypadek rozglądamy się jednak dookoła - dodał oraz faktycznie ruszył z nią w kierunku odkrytego przez Karen gaju.

Doszli do niego stosunkowo szybko, nie był bowiem daleko za ananasami.
- Nie wiem, co to takiego - mruknął, ale w porównaniu do liści wielkości dużego parasola oraz kształtu wydłużonego, nieco pofałdowanego “PIK”, poczuł się pewnie, jak papuga przy ananasie. Tych liści było mnóstwo, zaś same rośliny sięgały górą do wysokości dwóch chłopa. Od góry zieleń tworzyła nieprzenikniony dach, który musiał rewelacyjnie chronić od słońca. Widać było, że łodygi zakończone pojedynczym liściem odchodziły od jednej bulwy, czy kłącza, czy jakkolwiek to się zowie w przyrodniczym języku. Gdzieniegdzie potężną płaszczyznę zieleni ubarwiały jasnożółte kwiaty mające pojedynczy, ale wielki płatek w kształcie łódki, na którego końcu, niczym długi rumpel, znajdował się prosty, długi pręcik. Nigdy czegoś takiego nie widział, a jeśli już, to nie pamiętał.

Gigantyzm rośliny wręcz zachęcał do spoglądania w górę oraz podziwiania jej wielkości, jednak jeśli spojrzało się ku dołowi, zaś Terry wreszcie to uczynił, można było dostrzec kolejną ciekawostkę przypominającą ziemniaki. Właściwie było to już w ziemi, ale niektóre nieco wystawały swoją brunatka skórką dotykając powierzni. Może akurat były to miejsca, które spenetrowały pazurki zwierząt. Trudno było ocenić, ale faktem było, że ziemniaki wzbogaciłyby szalenie ich dietę. Chyba jednak, że owa Gigantea liściasta, jak nazwał ową roślinkę mężczyzna, nie była specjalnie jadalna.
- Rozpoznajesz je? - spytał ciekawy. - Może weźmiemy kochanie ze dwie bulwy - wskazał na brązowe ziemniakopodobne chyba eee warzywa. - Jeśli jakoś nadawałyby się do jedzenia, mogłoby być świetnie i pewnie smakowicie.

Karen cały czas zerkała w stronę, gdzie poszło stworzenie. Jednakże, gdy nic się nie stało, a oboje doszli do kolejnego intersującego miejsca, gdzie wyraźnie rosły rośliny, które mogły im się w jakiś sposób przysłużyć, kobieta rozglądała się ze zdumieniem. No botanikiem niestety nie była, by wiedzieć co ma przed sobą. Rośliny miały ogromne liście. Karen sięgnęła do jednego z nich i dotknęła go ostrożnie, zaciekawiona jakiej grubej faktury jest ta roślina. Wyglądały co najmniej jak parasole! Rudowłosa nie wiedziała, czy na wyspie pada, ale zdecydowanie mogliby sobie osłonić nieco przestrzeni przed słońcami!
- Nie wiem co to, ale myślę, że ewidentnie te liście też mogą nam się przydać. A o te bulwy warto spytać Ilham. Może ona będzie wiedzieć co to - zaproponowała. Sama musiałaby się najpierw przyjrzeć wnętrzu warzywa, czy czymkolwiek to było, by załapać jak możnaby je przyrządzić. Albo czy w ogóle to jest jadalne. Tymczasem Karen zaczęła przechadzać się między liśćmi roślin, co było strasznie zabawne, bo ona również czuła się teraz jakby była bardzo mała w porównaniu do roślin.
- Hm, wobec tego weźmy kilka - stwierdził zgodnie oraz zaintonował - O bulwo, o liściu, o roślino zielona, prosimy cię o użyczenie nam trochę twojej życiodajnej siły, zielonych liści oraz kilku bulw. Nie gniewaj się na nas, ale naprawdę potrzebujemy ich, jako że mogą nam pomóc przetrwać, zaś ty, piękny okazie przyrodniczy, przyjmij nasze podziękowania za okazaną pomoc - powiedział głośno Boyton, po czym szybko zabrał się za parę liści z długimi na ponad metr łodygami oraz kilka niewielkich podziemnych bulw. Wybierał spośród bulw takie trochę mniejsze, które po wytarciu mógł pomieścić w kieszeni spodni. Ot dwa, czy trzy niewielkie. Jeśli ktokolwiek je zna, wystarczy to do poznania gatunku oraz sposobu przyrządzania. - Liście - wyjaśnił swój pomysł - posłużą nam także do niesienia chrustu. Możemy nimi ściągnąć wiązkę drewna i tym samym przyniesiemy dużo więcej, niźli zwykle.

Jak postanowili, tak uczynili, następnie kierując się ku tej części lasu, gdzie było bardzo dużo opadłych gałązek i powiązawszy nieco łodygami nieznanej rośliny, mogli przytargać do obozu nie wiązki, ale wręcz wiąchy chrustu. Również samo zbieranie, także ze względu na wzajemne towarzystwo, ale też ilość materiału, nie trwała długo. Nie minęło pół godziny, a targając dużą ilość chrustu ruszyli do obozowiska nieopodal chaty. Terry przyglądał się Karen strasznie dumnie stwierdzając w duchu, że zaiste niewiele dziewcząt wyglądałoby tak pięknie oraz seksownie dźwigając chrust.
Zdecydowanie niewiele dziewcząt, bez skrępowania mogło też być tak skupionych na zbieraniu, by pochylać się i nie myśleć o konsekwencjach noszenia dość krótkiej mimo wszytko sukienki. Karen jednak nie chciała całego zbierania pozostawić tylko Terry’emu, a że byli tu tylko we dwoje, tak więc nie krępowała się aż tak bardzo. Oczywiście, w swych ruchach nie była też nadmiernie wyzywająca, kiedy mogła, podnosiła chrust sposobem, ale czasem po prostu się nie dało, a ile to można robić przysiadów… W końcu miała naręcze chrustu, zawinięte w wielki liść i zadowolona z ‘połowu’ zerknęła na Terry’ego
- W takim razie możemy wrócić teraz i odnieść to wszystko do obozu. Sądzę, że nazbieraliśmy wystarczająco na dziś i na jutrzejsze gotowanie… - Karen stwierdziła, zastanawiając się nad tym, ile chrustu Terry naznosił już wcześniej. No, zdecydowanie mieli dość przyzwoite zapasy teraz. Pisarka jak zaproponowała, tak ruszyła w stronę obozu. Wcześniejsza posępność odeszła gdzieś w niepamięć, kiedy to tyle pięknych, nowych myśli krążyło po jej głowie i to całą drogę powrotną…


 
Kelly jest offline