Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-12-2016, 04:38   #454
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Współwinni zbrodni: Czarna, Erhan i Czitboy



Baba ze zdziwieniem przyglądał się powitaniu pomiędzy Alice i Nixem. Kobiety... Baba chyba nigdy nie zrozumie tych stworzeń. zastanawiał się, czy są tak na serio serio jednym gatunkiem... Chyba jedynym, który mówił, że kobiety są proste, był jego kumpel Will. Ale on się świetnie znał na ludziach ogólnie a na kobietach w szczególności. Baba mu bardzo zazdrościł tej zdolności.
- Babie też jest miło Alicjo. A... to znaczy, może nie miło... - odparł na przywitanie, a druga część wypowiedzi zapewne odnosiła się do mało "miłej" sytuacji ogólnej.
- Nie że nie miło cię widzieć, no nie miło tak miło bo eh.... no mało miło, bo no nie miło... - zaplątał się, milknąc dopiero, gdy nie duża pani doktor się do niego przytuliła. Wpierw chciał ją odtrącić, no bo jak tu celować w gangera z jego ukochanego rkm i równocześnie się tulić... no nie da się i... no ale jednak uległ, widocznie tulenie było mu jednak milsze niż zabijanie…

Dziewczyna obejmowała go przez dłuższą chwilę, chłonąc ciepło tak inne od chłodu atakującego kości wraz z mrożonym deszczem, przymykając z ulgą piekące oczy. Dla takich momentów warto było się starać, narażać na stres i niebezpieczeństwo. Cisza przed kolejna burzą pozwalała zebrać do kupy potłuczone myśli, wziąć w garść… wszak czekała ich jeszcze masa pracy. Uśmiechnęła się, słysząc dość mętne tłumaczenie. Chyba rozumiała o co mu chodzi, tak się jej zdawało. Ciężko czasem znaleźć słowa oddające… zagmatwanie sytuacji, a Savage paskudnym, rudym zwyczajem, nie ułatwiała nikomu roboty, dokładając kolejne elementy do i tak kazuistycznego krajobrazu.

- Ja również jestem niebywale kontent, mogąc być tu z tobą, Babo… z wami, choć nasze położenie pozostawia wiele do życzenia. Jednak… cieszę się. Bardzo mi miło, tylko trochę zimno. Jesteś ranny? - odkleiła twarz od futra i zadarłszy rudy łeb, gapiła się Mulatowi w oczy, wiszące kilometr u góry, a tak się jej przynajmniej wydawało. Teraz, stojąc bezpośrednio obok, bez granicy z krat, w pełni dostrzegała ogrom jego sylwetki. Rzeczywiście był jeszcze większy od Tony’ego, nie tylko pod względem wzrostu, lecz i masy. Największy człowiek, jakiego dane było lekarce kiedykolwiek spotkać. Oraz jeden z najbardziej urokliwych i przesympatycznych. Spoważniała, przechodząc do mniej przyjemnych tematów.
- Na Wyspie, w obozie Nowojorczyków… kapitan Yorda mówił coś, o sygnale z okolic Cheb. Nie spotkałeś się z niczym przypominającym… nie wiem, nadajnik? Istnieje spore prawdopodobieństwo, ze robactwo impulsy do działanie dostaje… gdzieś w tym rejonie. Gdyby udało się pozbyć źródła sygnału, może… wrócą do formy pierwotnej, nieożywionej. Zdechną - doprecyzowała o co konkretnie chodzi z nadzieją, że rozmówca zrozumie - Nie za bardzo rozeznaje się w systemach łączności, lecz gdyby udało się ów nadajnik znaleźć, może przeprogramować sygnał, aby zamiast zmuszać eukarionty do działania, wprowadzał je w stan letargu. Unieruchomił, przez co zniknie zagrożenie… one okropnie gryzą - wzdrygnęła się, a w cichy głos wdarła się nutka skargi. - Próbowałam w celi przeprowadzić parę symulacji, niestety nie udało się znaleźć nic, co by je odstraszało. Za mało… cóż, podstawowe detergenty nam nie pomogą. - westchnęła na koniec, obracając twarz ku ciemnej bryle komendy.

- Nie bardzo - odparł mutant na pytanie o to czy jest ranny, czym by mógł zasłużyć sobie na niedopowiedzenie roku. Alice gdy się nieco przyjrzała widziała mnóstwo ran, mniejszych po postrzałach, większych po jakiś szrapnelach, a to całe załatanie jakimiś lekko partacko założonymi bandażami, lub, czymś co takowe uporczywie udawało.

- Sygnał? - to już któraś osoba, które o tym mówiła.
- Nie nie widziałem sygnału - Baba się strapił - jedynie te okręty nadawały, to Baba wie. Ale Baba mógł nie być tutaj, gdy sygnał się pojawił w Cheb. - wyjaśnił.
- Kto to ten eukariot? - Baba się gdzieś zgubił w połowie wypowiedzi.
- Eh, sygnał, no statki wysyłają, Baba myśli, że to one, no, są oddziałem stalowego papy. - podzielił się swymi podejrzeniami.
- Baba sądzi, że nie mamy zasobów by z nimi walczyć, lepiej się wycofać, za Cheb ich nie ma. - zaoferował.

Ruda brew podjechała krytycznie do góry na widok prowizorycznych opatrunków. Na pierwszy rzut oka wyglądały w porządku - założone przez kogoś, kto zna się na robocie. Trzymały się kupy i jeszcze nie przeciekały, choć szpeciły je ciemniejsze smugi kurzu i błota.
- Bądź tak dobry i uklęknij. Gdzie najbardziej oberwałeś? Złamania, rany kwalifikujące się do szycia? Rozumiem, że prawdziwi twardziele nie pękają, a byle zranienie nie jest powodem do zwracania na nie uwagi… jednakowoż wolałabym sprawdzić. Chorujesz na coś, prócz… napromieniowania? Wziąłeś w przeciągu ostatnich trzech godzin jakiekolwiek leki, środki psychoaktywne… piłeś alkohol? - wymruczała krótką litanię pytań. Zanim reszta się zbierze, powinno się dać wygospodarować parę minut na doprowadzenie Mulata do stanu może nie używalności, ale zabezpieczyć i połatać porządniej niż na okrętkę.
- Eukarionty, eukariota, eukarioty, organizmy eukariotyczne. Określane też jako jądrowce, jądrowe, organizmy jądrowe, karioty, kariota, Karyobionta – zbudowane z komórek posiadających jądro komórkowe z chromosomami, co jest jednym z elementów odróżniających je od prokariontów. Jądro komórkowe odgraniczone jest od cytoplazmy podwójną błoną białkowo-lipidową i... ekhem. Owady. Chodziło mi o owady, Babo. Przepraszam... - zmitygowała się, nim chlapiący ozór rozpoczął kolejną pogadankę. Do dziewczyny doszło jak wysoki odczuwa stres. Zaczynała gadać… bo się denerwowała. Przymknęła oczy i odliczywszy do pięciu, wzięła głęboki wdech.
- W porcie są ludzie, nie tylko tata, ale i szeryf. Trzeba ich ewakuować, potem pomyślimy co dalej… ale sygnał trzeba przerwać, mamy wyrzutnie rakiet. Spróbujmy wysadzić te statki, inaczej nie wiadomo w co dalej przeistoczy się nasza plaga. Niestety na razie nie dam rady oczyścić ci pleców, ale obiecuję że w pierwszej wolnej chwili się tym zajmę - zakończyła, uśmiechając się ciepło. Kolejna obietnica... tylko co innego mogła w tym momencie zrobić?





Ludzkie ciało dało się uszkodzić na tysiące sposobów, wszak nie należało ono do odpornych na zniszczenie tworów. Rezultaty podobnych działań Savage widziała nie raz i nie sto, zwykle jednak wspomniane przypadki obejmowały cudze tkanki, nie jej prywatne. Zmiażdżenia, rozcięcia, stłuczenia, rozdarcia - przez siedemnastoletnie życie naoglądała się podobnych przypadków, próbując zniwelować powstałe w sposób mechaniczny szkody, teraz zaś ową nietrwałość odczuła na własnej skórze, zdecydowanie zbyt wyraźniej, niżby sobie tego życzyła. Wpierw jej oczy zalał ostry blask ognia, a uszy wypełnił huk eksplozji. Autem zabujało, karoseria i wnętrze przeszły fale drgań, metal zajęczał w proteście. Rozległ się krystaliczny dźwięk pękającej szyby. Po chwili poczuła ostre szarpnięcie i piekące, wnikające w ciało uderzenia na twarzy oraz korpusie, a świat zwolnił. Szarpnięcie, dezorientacja i ból - ten przyszedł ostatni, dopiero gdy w nagłą ciemność ponownie poczęły wkradać się kolory. Wpierw nieśmiało pełzały na samej granicy widoczności, mieszając czerń z ciemną zielenią i granatem. Wkrótce dołączył do nich brudny szkarłat, pod rękę z pierwszym szumem, mącącym głuchy pisk, nieprzyjemnie kojarzący się z dźwiękiem wydawanym przez aparaturę podtrzymującą życie w chwili zaniku pulsu. Odgłosy ludzi powracały stopniowo. Poruszyła głową i zaraz tego pożałowała. Wystarczyło drobne drgnięcie mięśni, by przed zielonymi oczami eksplodowała jasna nova boleści, przyjemna w równym stopniu co drapanie otwartej rany brudnymi paznokciami.

Bolało, znaczy żyła… i chyba słyszała pozostałych. Nixa… a co z Babą i Paulem? Zmusiła się, by skupić wzrok na najbliższym towarzyszu, któremu siedziała na kolanach. Ruszał się niemrawo, rozglądając po otoczeniu tym wciąż rozkojarzonym wzrokiem. Alice zagryzła wargi, tłumiąc chęć okazania cierpienia w sposób werbalny, nie miejsce i okazja. W pierwszej kolejności należało się upewnić co z resztą. Żyli? Pewnie krwawili… potrzebowali pomocy. Potrzebowali lekarza. Obolałe, przerażone dziecko musiało więc usunąć się w cień.
- Ż… żyjecie? - odkaszlnęła i dokończyła głośniej, mniej roztrzęsionym głosem. Zakrwawiona ręka zanurkowała w torbie, grzebiąc w niej intensywnie - Trzeba się wydostać i znaleźć osłonę. Bez obaw, zaraz się wami wszystkimi zajmę, po kolei. Potrzeb-ba wywiadu… tak… wywiadu. Gdzie oberwaliście i jak mocno? Jesteście w stanie się poruszać? - zadała serię krótkich pytań, wyciągając parę niewielkich pakunków. Jeden wręczyła Paulowi, drugi Babie, trzeci San Marino, a czwarty Nixowi. Tym razem kierowała się nie logiką, lecz preferencjami, a także zwykłą ludzka hierarchią ważności, tudzież bliskości. Przyszywany starszy brat. Wielki, przyjacielski Mulat, który okazał jej serce. Runnerka od której miała chustę i usłyszała “przepraszam”, siedząca na przedzie i mogąca pomóc reszcie w wydostaniu się z auta. Najemnik o delikatnych dłoniach i czułych, jednocześnie zachłannych ustach… potrząsnęła głową, odganiając niechciane wspomnienia. Nie znajdowali się już w aneksie, tamta chwila minęła bezpowrotnie, niosąc ze sobą konsekwencje za jakie już oboje odpokutowali.
- Mam tylko jedną parę rąk, za dużo was. Trzeba zminimalizować straty, zwłaszcza czasowe, abyście sie nie wykrwawili. - mruczała, sięgając po skórzany woreczek - prezent od ojca Miltona. - Zimą pastor podzielił się ze mną zasypką z bagiennika. Tamuje krwawienie. Posypcie tym rany, transfuzji tu nie przeprowadzimy, ale z tego dacie radę sami skorzystać. Panie mają pierwszeństwo. San Marino?

Przypieprzyli aż echo poszło, co za kurewski dzień! Zostali ostrzelani, zgnieceni, poranieni i zakleszczeni między budynkiem, a vanem.
- Odyseusz między Scyllą i Charybdą - Głos w głowie San Marino wydawał się spokojny, ale ona znała go już na tyle długo, żeby wyczuwać skrywany niepokój.
“Scy… i kurwa co? Odyseusz… nie znam typa, nie wisi mi gambli, ani nie próbował zabić. Niech sobie żyje, mam go w dupie” - odpowiedziała mu niezbyt przyjemnie, sycząc przez zęby. Oberwała, ale morda nie szklanka. Jakby było poważnie, urwało by jej łeb, a tak ciągle dychała.
- Scylla i Charybda, takie powiedzenie, dziecko. - Głos westchnął, tłumiąc rezygnację - Znajdować się między młotem, a kowadłem. W pułapce, jak Odyseusz - bohater Odysei Homera. Znalazł się między dwiema mitycznymi bestiami, chcąc wrócić do domu.
Acha… dzięki. Tego mi teraz najbardziej potrzeba… słyszałeś go, Brian? Na wykłady mu się zebrało, idealne wyczucie. Powiedz lepiej czy przeżyję.” - prychnęła, przyciskając rękę do krwawiącego boku. Bolało. Widmo Chebańczyka milczało skonsternowane. Chyba też nie ogarniał o co chodziło z Scyllą i tą drugą.
- Duch w tobie silny… krnąbrny. To jeszcze nie ten moment. Będziesz żyć, o ile się ruszysz… i popracujesz nad językiem. - Głos zawahał się, przemyślał coś i odpowiedział równolegle do rudej gagnerki. - Szanuj swój wysiłek. Szacunek dla samego siebie prowadzi do panowania nad sobą. Jeśli osiągniesz jedno i drugie, zyskasz moc autentyczną.
Sam Marino znieruchomiała.
Wybacz, masz rację” - przesłała mu skruchę i przeprosiny, a niechęć od razu zniknęła jakby nigdy jej nie było.
- Nic nie szkodzi, denerwujesz się. Rozumiem. Skup się na Żywych - odparł zadowolony, że połajanka nie poszła w las.
Ruda przestała mówić, wyciągnęła też ku nożowniczce niewielką paczuszkę. Oczywiście gadała tak, że chciało się zawołać Lenina żeby przetłumaczył na ludzką mowę.
- Transfuzja… chodzi jej o przetoczenie krwi. Kiedyś popularny zabieg medyczny. Uzupełniało się utraconą krew kroplówką. Wiesz co to kroplówka - Głos wtrącił się nim zdążyła odpowiedzieć. Pokiwała głową. Tak, wiedziała co to kroplówka.
- Kurwa… ty luju! Gdybyś był z Det, nie jeździłbyś jak sparaliżowana, ślepa kłoda. No ja jebie… dawno takiej fuszerki nie widziałam. Było tego wygolonego złamasa za kółko wsadzić, przydałby się w końcu na coś i nie skończylibyśmy jak jebany Odyseusz, między Scyllą i Charybdą. Jak jedziesz na ręcznym to fiuta też pakujesz w podobne pułapki? - popatrzyła na siedzącego obok Pazura z naganą, a wspominając Paula uniosła ręce ku sufitowi. Na kogoś wypadało zwalić winę. Prezentu nie przyjęła, zamiast tego zacisnęła na nim palce, zatrzymując go w dłoni darczyńcy.
- Zajmij się sobą, martwa nikomu nie pomożesz - pchnęła rękę Brzytewki ku niej. Nie raz oberwała, tragedii teraz nie było. Wytrzyma. Jeżeli tamta mówiła prawdę, zioła pomogą wystarczająco. Z krzywą miną przyjęła woreczek i warknięciem pospieszyła drugiego Pazura aby ruszył dupę poza furę - Ale zasypką nie pogardzę. A potem wypadamy z tej puszki. Ktoś nas ostrzelał, nie wolno dać mu okazji na repetę.

Savage wyprostowała się nagle, obracając pobladłą twarz ku przedniemu fotelowi pasażera. Odysseja Homera… nie spodziewała się podobnych nawiązań, nie po z pozoru oschłej i agresywnej, obcej kobiecie… i to od Runnerów! Z Det, gdzie książki najczęściej palono… lub traktowane je jak pociski balistyczne do ostrzału łysych kumpli. Życie jednak potrafiło zaskoczyć nie gorzej niż filmy Hitchcocka! Między piegami pojawił się blady uśmiech.
- San Marino, proszę. Naprawdę możemy się obyć bez wzajemnego ubliżania, oraz dodatkowego szargania nerwów. Weź lekarstwo, wpierw trzeba zająć się wami, kwestia… priorytetów - zmieszała się wyraźnie, wpatrując się w złączone dłonie - Jesteście moimi pacjentami, jako lekarz muszę stawiać wasze dobro ponad własnym. Składałam przysięgę Hipokratesa i…

- Nie wkurwiaj wkurwiaj, Brzytewka! - San Marino prychnęła ze złością, przerywając nim lekarka się rozkręciła - Bierz i nie marudź. Takie małe gówniaki szybciej padają, nikt nie będzie cię niósł. I nikomu nie pomożesz, jeżeli zemdlejesz. Chuj wie co spotkamy dalej, albo w jakim stanie jest twój stary. Jak już się narażamy dla was to weź nie utrudniaj nam roboty. Leeeeeeniiin! Jak tam twoje proletariackie dupsko?! - koniec krzyknęła do załogi vana.

Szum. Gwizd. Jakiś przenikliwy dźwięk. Chyba dźwięk. Coś słyszeli w każdym razie. Albo to było samo w ich głowach? Skołowanie. Bębenki w uszach. Tak coś takiego. Od tych wybuchu i przewalanego błędnik szalał powodując uczucie skołowania jakie odczuwali pewnie wszyscy bez względu na rozmiar i miejsce podczas tego ataku. Ciemność. Tak, ciemność. Było ciemno. Wszędzie. Reflektory terenówki wciąż działały. Ale oświetlały wnętrze jakiegoś garażu czy innego tego typu pomieszczenia. Raczej puste bo oświetlało tylko pustą przestrzeń aż do ścian i jakiś gratów przy nich porzuconych nie wiadomo jak dawno temu. Na jednym ze stojaków był jakiś wrzecionowaty kształt o wesołych pomarańczowych barwach plastiku. Ale te reflektory były bezużyteczne do oświetlania tego co się dzieje wewnątrz terenówki. Już nieco bardziej przydatny był reflektor wbitego w boczne drzwi vana. Oświetlało półmrokiem bo nie mogło sięgnąć przez blachy wykrzywionych zderzeniem drzwi do środka więc panował w terenówce półmrok. Widzieli swoje podnoszące się z podłogi i siedzeń sylwetki. Czuli ten szum i skołowanie widzieli niewyraźne sylwetki. Tak rany. Ktoś krwawił. Oberwali. Chyba wszyscy. Ale nikt się nie darł. Nie wrzeszczał. Więc chyba nikogo poważnie nie poharatało teraz. Wszyscy też coś jęczeli i ruszali się więc widocznie też nikt nie był w bezruchu zwiastującym agonalną nieruchomość.

Brzytewka, Alicja i Alice gadały wszystkie trzy jak zwykle potrójnie zapełniając poturbowaną przestrzeń słowami, uwagami, prośbami. Torba. Miała racje. Torba gdzieś tu była. Obleziona przez robactwo tak samo jak oni wszyscy i wszystko tutaj. Robale zdecydowanie wcześniej doszły do siebie od ludzi po takim hucznym powitaniu. Łaziły, wdrapywały się, w każdą szczelinę. Savage wyczuwała jak palce wymacały gdzieś w końcu torbę. Ciemno! Nic nie widziała co tam jest wewnątrz! Ale w końcu była to jej troba. Wprawione palce były obślizgane we własnej krwi, pocie, brudzie, oszołomiony eksplozjami i kraksą umysł z trudem kierował tymi zmarzniętymi palcami napotykając wewnątrz torby na łażące wszędzie i po wszystkim robactwo. Wewnątrz i tak panował chaos wszystko się przemieszało. Chyba coś się stłukło bo w palce zacięły ją jakieś odłamki, coś tam było mokre. Ale w końcu była Aniołem z Cheb i kobietą z Hope. Dotyk okazał się sprawniejszy od wzroku. Namacała w końcu skórzany woreczek który po tylu przygodach trafił w końcu do niej.

Pierwszy w końcu z podłogi podniósł się Baba. Widział cieplne sylwetki. Oberwał. Oni też. O sile takiego ataku w sumie pewnie ciężko by ktoś nie oberwał. Wyglądało na serię wybuchów. Pewnie jakiś automatyczny granatnik. Podobny jak mieli Posterunkowcy zamontowany na terenówce który pociął go tak, że do tej pory nosił na sobie rany od tamtej walki. Teraz pewnie było to coś podobnego. Ale przestało. Panowała cisza. Ale nie wiedział jak długo. Szumiało mu w głowie i ciało zostało umęczone kolejną falą bólu i uciekającą, żółtą krwią. Inni też byli pokryci żółtymi zaciekami i rozbryzgami. Też widocznie oberwali. Ale darli się na siebie, i jęczeli wszyscy. Zdołał otworzyć tylne drzwi. Szponiaste łapy zazgrzytały na betonie rozgniatając z chrzęstem kolejne robale. Musiał się podtrzymać ręką dachu terenówki dla pewności. Kręciło mu się w głowie, szumiało mu w uszach. Sam nie był pewny czy to od rany czy od ataku. Doświadczał już ataków różnymi granatami i tego typu wynalazkami. Więc te objawy pasowały mu do takiego ataku jaki właśnie na nich spadł. Ale był też osłabiony. Oberwał. Znowu. Czy był to moment, że mówiło się o słanianiu na nogach? Było źle. Czuł się tak słabo jak w zimie po walce z trollem. Z bliska widział jak samochody szczepiły się ze sobą. Nie wiedział czy na dobre czy tak teraz. W rozbitej kabinie vana widział ruch. Dwójka ludzi w szoferce też zbierała się równie wartko i żwawo jak i ci co jeszcze zostali w terenówce. Czyli prócz niego właściwie wszyscy.

- Jakbyś była ślepa to ci twoi miszcze kierownicy właśnie wjechali nam burtę. - zauważył zgryźliwie kierujący terenówką Pazur warcząc niechętnie do siedzącej obok niego czarnowłosej dziewczyny z Kalifornii. Maski vana wbitej w burtę Land Rovera ciężko było nie zauważyć. Po najbliższej linii do siedzącej za kierownicą Tweety brakowało im jakieś może metr czy półtora. Całkiem blisko jak na odległość między obsadą dwóch pojazdów. Nix coś pstryknął i na dachu szoferki i nad kufrem terenówki rozbłysło małe światełka. Zrobiło się trochę jaśniej na tyle by dostrzec własne twarze. Pazur próbował szarpnięciem i drugim otworzyć swoje drzwi ale jednak van przyblokował je na dobre. Póki tam stał nie było mowy by je otworzyć. Pazur więc zaczął gramolić się na maskę przez rozbitą, przednią szybę.

- Wciąż gotowe do szerzenia płomienia rewolucji! - odkrzyknął Azjata po chwili zwłoki. Ale też trochę przymulonym głosem choć obecnie ciężko było o kogokolwiek o inny. Zgrzytnęły drzwi furgonetki gdy Lenin otworzył drzwi ze swojej strony. - Jak z tobą San? - krzyknął już z zewnątrz. - Tweety co z tobą? - spytał do blondyny za kierownicą.

- No chyba w porządku. Spróbuję cofnąć. - odparła też wyraźnie przybita sytuacją blondi.

- Ciągle wśród żywych, tak łatwo się mnie nie pozbędziesz! - nożowniczka dokrzyczała radośnie, słysząc że żółty komuch jest w jednym kawałku.

- Baba chyba nie... - odparł Baba głucho na pytanie czy wszyscy żyją. Ale chyba się szybko zreflektował. Bo skoro słyszał swój głos to chyba jednak żył. Logiczne prawda?
Potem szybko popatrzył po pozostałych, sprawdzając gdzie z kogo wycieka najwięcej ciepłej cieczy. Musiał przyznać się sam przed sobą, że nieco się rozczarował widząc, że gangerzy żyją. No cóż. widocznie dziś nie była jeszcze gwiazdka.
- Dziękuję bardzo - rzekł, gdy Alicja opatrzyła jego rany.
Po wyjściu rozejrzał się po okolicy. Nadal czuł się źle, bardzo źle nawet. Ta dziewczyna w furgonetce chciała cofnąć, więc Baba oddalił się przezornie o kilka kroków.
- Rozejrzę się - rzekł. Po czym ruszył do wyjścia, be zerknąć co dzieje się na zewnątrz. Choć nie zamierzał wychodzić, tylko zorientować się, co dzieje się dookoła.

Ludzie zaczęli dawać oznaki coraz bardziej świadomego i konkretnego życia. Oszołomienie nagłym atakiem zaczynało przechodzić. Jak na tak brutalny atak właściwie wyszli obronna ręką choć jak się okazało na obsadę dwóch pojazdów prawie każdy oberwał mniej lub mocniej. Szrapnele nie wybierały i cięły schroniarskie, runnerowe, pazurowe mięso tak samo chętnie. Teraz te ukąszenia krwawiły zalewając gorącą czerwienią przemoczone, zmarznięte ubrania. Jednak ludzie wciąż nie chcieli ulec przeciwnościom. Medpaki, bandaże, gazy jałowe poszły w ruch. Eksplozje choć pobrały swoją krwawą opłatę, poszarpały ale nie wykończyły nikogo. Największymi pechowcami okazali się Alice i Ruffy którzy oberwali najbardziej. Zbawienne okazały się medpaki które, zwłaszcza Babie pozwoliły zminimalizować wpływ kolejnej z kolekcji ran nim upływ krwi osłabiły go dodatkowo. Przytknięty do skóry załatwił sprawę od ręki.

W końcu zebrali się mniej więcej do kupy. Prawie u każdego bielała się plama świeżego bandaża. Siedzieli czy stali na podłodze vana lub betonowej posadzki tego budynku w którym wylądowali. Tweety udało się wycofać runnerową maszynę więc terenówka była wolna choć wyglądała na pokancerowana o wiele bardziej od większego, czarnego wozu. Byli tu chyba przedstawiciele wszystkich znaczniejszych czy bardziej charakterystycznych sił z okolicy. Runnerzy w skórzanych kurtkach. Ich liczebnie było najwięcej. Charakterystyczny rudowłosy Runner z kurtką zarzuconą na czarny habit. Czarnowłosa kobieta w pancerzu czy ozdobach na kurtce z czaszek i kości. Młody mężczyzna w brązowej, skórzanej kurtce ze srebrną odznaką na niej. Dwoje młodych ludzi w wojskopodobnych uniformach. Azjata w nieco mniej przylizanych włosach za to wciąż w ciemnych okularach. Nieduża blondyna z ciemnym pomalowanym pasem w poprzek twarzy teraz już rozlewającym się w dół po ostatnich przygodach. Wygolony facet w golfie z pistoletem w łapie. Grubawy i starszawy facet z erkaemem. No i górujący nad wszystkimi mutant nadal obwieszony ciężką bronią i amunicją jak św. Mikołaj z marzeń młodego militarysty.

Mieli czas zająć się sobą, swoimi ranami i przy okazji ogarnąć sytuację. Kolejne ataki na szczęście na nich nie spadły. Na razie. Sekundy mijały, ludzie podnosili się, wygramolili z pojazdów, zaczęli się opatrywać, skończyli a kolejne ataki nadal nie nadchodziły. Byli chyba w jakimś garażopodobnym pomieszczeniu z bramami na przelot po obu stronach. Terenówka staranowała tą od strony lądu ale te od strony rzeki nadal były zsunięte na dół. Wewnątrz panował mrok, półmrok lub było całkiem jasno. W zależności od tego gdzie stało się na linii świateł reflektorów pojazdów. Wspólnie przeżyty atak i wzajemna pomoc przytłumiły co nieco wzajemną niechęć poszczególnych członków grup i grupek ale zdawało się, że tylko na chwilę. Teraz gdy się ogarnęli widać było wyraźnie podział na tych co mieli i nie mieli broni. Eliott i jeden z Runnerów albo zostali rozbrojeni albo jej nie mieli. Alice też nie miała ale jej chyba zgodnie nikt nie traktował poważnie pod względem rozliczania siły bojowej i uzbrojenia. No i był jeszcze Brian który wciąż leżał nieprzytomny na podłodze furgonetki. Na szczęście okazało się, że podczas ostatniego ataku nie oberwał.

Baba ruszył w stronę wyjścia w których wciąż leżała wywalona terenówką brama garażu. Boomer ruszyła razem z nim. Oboje skierowali się do różnych kierunków wywalonej bramy. Szponiaste pazury zazgrzytały na nędznym plastiku czy metalu leżącym na zawalonym, mokrym betonie gdy zza pleców doszedł ich alarmujący okrzyk drugiego Pazura.

- Tam się chyba coś pali! Widzę te kutry! Są blisko! Nie wychodź… - Nix stał przy jakimś małym okienku z jednej z bocznych ścian. Widok na rzekę przez nie pewnie nie był zbyt okazały i nie widać było tego co dokładnie jest na rzece naprzeciw budynku. Co chciał jeszcze powiedzieć młodszy z Pazurów nie było dane im usłyszeć bo zniknęło ucięte ogniem broni maszynowej. Ktoś strzelał. Pewnie te kutry. I Baba z Boomer widzieli nawet do kogo. Te dwie sylwetki które przez moment mignęły im gdy obwiedzeni eksplozjami taranowali wejście do tego garażu. Teraz te dwie sylwetki biegły chyba w ich stronę. Baba widział jak jeszcze dają kolejne kroki odbiegając od drzewa które miało szansę dać im choć trochę osłony i właśnie runęła na nie lawina ognia. Ziemia, asfalt, kałuże, te drzewo zza jakiego wybiegli zakotłowały się od uderzeń gorącego ołowiu. Dwaj mężczyźni nadal biegli. Baba widział na jak na zwolnionym tempie jak dwie, pomarańczowe, wyraźnie chłodniejsze niż powinny sylwetki dają rozpaczliwe kroki. Jeden. I jeszcze jeden. Już prawie byli na miejscu! Jeszcze ostatnie krok czy dwa i budynek który skrył obsadę dwóch pojazdów dałby też osłonę tym dwóm. Jedna sylwetka była z zauważalnym brzuszkiem, skórzanej kurtce z niebieską plamą metalu w klapie. Druga była w wojskowym oporządzeniu z kanciastą, niebieską kolbą “czarnucha” na plecach. Zostawiała za sobą cieplne plamki. I wtedy ołów odnalazł cel.

Babie nie przeszkadzała ciemność więc widział efekt bardzo dokładnie. Dzieliło go w końcu od tych dwóch dwa lub trzy tuziny ludzkich kroków. Sylwetka z odznaką rzygnęła nagle żółta strugą która wybuchła z boku jego nogi. Tej drugiej eksplodował korpus gdy pocisk przenicował jej trzewia wyszarpując za sobą ogniście żółty wulkan. Obaj zaczęli upadać a ołów wciąż szarpał terenem wokół nich. Upadli. Ale na szczęście już chyba za osłoną budynku przebiegając mimo wszystko ostatnie krytyczne metry.

- Gdybyś nie prowadził jak zezowaty proboszcz goniący ministranta, Tweety by nas nie zakleszczyła. Nie ma co od niej wymagać cudów… kto cię, do chuja Stanleya, uczył prowadzić? - San Marino posłała Pazurowi niechętne spojrzenie i wydęła usta. Opatrzona i połatana poczuła się lepiej, już nie ciurkało z niej, a rana ramienia przestała być palącym problemem. Inni oberwali gorzej, Duchy jej sprzyjały.
- Damy radę ostrzelać kutry stąd? Jak niedaleko niosą te wyrzutnie? Te, Eliott, da się tam podejść za jakąś zasłoną? Budynki? Gnatami nic im nie zrobimy, za duże są. Za dużo… - zmarszczyła czoło, brakowało słów.
- Pancerza, dziecko. Pancerza. Są zbyt dobrze opancerzone, żeby zwykły kaliber zrobił im realną krzywdę - Głos podrzucił odpowiedź, ubierając w proste zdania myśli nożowniczki.
- No pancerza mają za dużo - wyklarowała o co jej chodzi, machając nerwowo ręką przed twarzą - Mamy parę granatów, da się ich użyć, ale trzeba podejść bliżej. Bo na kanały nie ma co liczyć, co? - zwróciła się bezpośrednio do policyjnego psa. On najlepiej znał okolice, niech się na coś przyda. Na koniec spojrzała na Paula i jakakolwiek radość zniknęła z jej twarzy - Czego się lampisz, złamasie?

- A przypadkiem nie zauważyłaś tej serii eksplozji dookoła? Rany. - Pazur trzasnął dłonią w swoje udo już trochę bardziej zirytowanym głosem. - Strzelić damy radę. Ale zwykła bronią niezbyt im chyba coś zrobimy. Załogę można by skosić ale nie widać tam żadnej. Granat wątpię by nawet z brzegu sę dorzuciło. Ale ten LAW. - Pazur odwrócił się i zerknął na wyrzutnię wciąć dzierżoną przez pobandażowanego Ruffy’ego. - No ten LAW to powinien mieć setkę czy dwie zasięgu. Jeśli zadziała. Ale mamy tylko jeden. I to jednorazówka. Stąd duży ryzyk bo słabo już widoczne są. - spojrzał po kolei to na to co się dzieje za oknem to na ludzi wewnątrz garażu.

- To ten. Można by obejść. Przy drodze jest rów. Chyba nie powinno być widać rzeki z niego. Potem tam są hałdy przy rzece. I magazyny i budynki. A dalej są Dwie Wieże. A potem most. No i dalej reszta. Ale most to już właściwie same centrum. Myślicie, że będą aż tak daleko płynąć? Tu rzeka jest dość szeroka. Ale w głębi się zwęża. - Eliott odpowiedział choć widocznie czuł się dość niepewnie. Wyjął z kabury pistolet i podał go Erykowi. Ten wsadził go po chwili zastanowienia do swojej kabury. Jakoś nawet i nie czuł i nie wyglądał specjalnie pewnie czy lepiej z bronią w ręku. Mruknął niezbyt głośno, że może zerknąć i zostać z Brian’em który wciąż złożony nieprzytomnością leżał na zarobaczonej podłodze vana.

- Ale kto się na kogo gapi? Chyba żeście się nie popsztykały o mnie jak was nie spusciłem z oka na pięć minut co?
- Paul zmrużył oczy i pozezował wymownie na dziewczynę z Kalifornii to na plecy Boomer stojącą razem z Baba obok rozwalonej bramy garażu.

- Eksplozji? Chodzi o ten ciut większy grad? - San Marino uprzejmie się zdziwiła i rozłożyła bezradnie ręce - Nie sraj ogniem bo się spocisz. Słyszałam że Pazury są odważne… umiesz z tego strzelać? - pokazała palcem na LAW i przekrzywiła kark prawie pod kątem prostym. Podeszła do Nixa, postała przy nim chwilę. Szyja wróciła do normalnej pozycji, po czym wygięła się identycznie w drugą stronę. Słuchała gliny, ale gapiła się na najemnika. Nie mrugała przy tym i prawie nie oddychała i tylko przyczepione do ubrania kości klekotały cicho, poruszane wiatrem.
- Jak to Moloch raczej nie potrzebuje załogi do machania wiosłami. Chuj go wie czy dopłyną do centrum i co trzymają pod pokładem. - mówiła do Eliotta, patrząc prosto w oczy tego drugiego - Złapmy je po drodze, zmniejszmy dystans i użyjmy LAW. Czysty strzał, pewny. Od kogoś kto się tym umie obsługiwać. Jak w górę rzeki robi się wąsko… to może doleci granat. Zobaczymy… o ile nie speniasz - uśmiechnęła się na sekundę bardzo wesoło, jak nie ona.

Na kwestię Runnera nożowniczce drgnęła powieka. W lewej ręce znikąd pojawił się niewielki nóż i zaczął przemieszczać się pomiędzy owiniętymi bandażem palcami.
- Nie wyobrażaj sobie za dużo. Przytkać się to trzeba mieć o co - warknęła nieprzyjemnie, robiąc krok do tyłu i obracając się gwałtownie do niego - Z litości poleciałam z tobą w ślimaka, żeby się twoi kumple nie śmiali że ci kolejna laska kosza daje. Będziesz teraz przeżywał przez tydzień.

- Powinniśmy się zbierać, zmienić pozycję i poszukać rannych. W tej rzeźni na pewno jacyś są. Mogą tam umierać w błocie, nie wolno dopuścić, aby pozostawiono ich bez pomocy. Nie godzi się… to ludzie, jak my. Musimy… coś zrobić. Nix skarbie, gdzie ostatni raz widziałeś tatę, macie ustalony sposób kontaktu? Mówił jak go znaleźć, punkt zbiórki? Cokolwiek, co pomoże nam go znaleźć. Jego i szeryfa - do rozmowy wtrąciła się ruda lekarka, siedząca dotąd w milczeniu na masce Land Rovera i wyłapująca z zacięciem robactwo z medycznej torby. Poruszała się sztywno, ostrożnie, a każdy gwałtowniejszy ruch owocował bolesnym skrzywieniem lub cichym sykiem… bo bolało jak jasna cholera. Brzuch, ramię i udo - kolejne blizny do kolekcji. Starała się zachowywać spokojnie, ale do spokoju było dziewczynie bardzo daleko. Na dźwięk każdej jednej serii karabinowej wzdrygała się wyraźnie, chowając głowę w ramionach. Mrugała też szybciej niż zwyczajowo, dzieląc uwagę na własne zajęcie oraz obserwację pozostałych. Wiedziała jak bardzo bezużyteczna jest w tej chwili, na polu walki… realnie nie była im w stanie pomóc. Nikomu…

Kanonada w tle, niespodziewany atak i wieńcząca go kraksa. Cud, że nikt nie zginął i zdążyła ich połatać, nim ktokolwiek wpadł we wstrząs związany z utratą krwi. Westchnęła ciężko, wyciągając z parcianej czarnej dziury kolejne żyjątko i ze złością rzuciła je gdzieś za plecy, gdzie dobiło się od ściany, spadając finalnie w ruszające się błoto.
- Mam też ogromną prośbę - zamknęła torbę pilnując, aby żaden nowy najeźdźca nie dostał się do środka. Dopiero wtedy uniosła wzrok, wodząc nim po zebranych. Ranni, nieufni… przynajmniej do siebie nie strzelali, tyle dobrego. Najchętniej widziałaby ich wszystkich w bezpiecznym, ciepłym miejscu tak innym od zalewanego marznącym deszczem, postrzelanego garażu. Wśród plagi modyfikowanego robactwa, ołowianych kul świszczących w powietrzu i smrodu palonego prochu.
- Oczywistym jest, że cały raban przyciągnął uwagę stacjonujących w okolicy wojsk Armii Stanów Zjednoczonych - podjęła temat, zsuwając się ostrożnie z maski. Syknęła krótko, gdy stanęła na piachu, przymknęła na chwilę oczy. Da radę, musi… chociaż tak bardzo bolało.
“Nie czas i miejsce na użalanie się nad sobą” - skarciła się, a gdy uchyliła powieki po zmęczeniu oraz niepewności nie pozostał najmniejszy ślad. Wyparła go determinacja.
- Ze względów bezpieczeństwa waszego i mojego, żołnierze nie mogą się dowiedzieć czyim ojcem jest Tony. Wyciek tej konkretnej informacji może zaowocować reperkusjami, których… cóż, wolałabym uniknąć. Nie mogą dostać map, cokolwiek by się nie działo. Zwłaszcza, że nie wiemy iloma danymi podzieliła się z nimi Viper - zmarkotniała, zawieszając wzrok na Paulu - Dla nich te moje kosmiczne gadki są cholernie cenne, tak samo jak i Hope. Póki udaje agenta Tony’ego nie mam powodów do obaw. Tej wersji się trzymajmy… i nie Tony. Antony Rewers, pseudonim “Cass”. Taktyk i strateg Pazurów, współpracownik sztabu Posterunku. Mój… oficer koordynujący, bezpośredni przełożony z nadania Centrali Wędrownego Miasta. - przez bladą twarz przemknął cień smutku, zielone oczy przeniosły uwagę na Pete’a. Mówiła cicho, skrywając gorycz pod maską poważnego lekarza.
- Tak jest… bezpieczniej, przynajmniej na razie. Sami najlepiej wiecie jacy oni są, żołnierze z Nowego Jorku. Znacie ich podejście do… ludności cywilnej, a także tych sprzeciwiających się ich zwierzchnictwu. Szerzenie ustroju totalitarnego i… ekhem, nieistotne w tym momencie - wzruszyła ramionami, poprawiając przy okazji pasek torby aby wygodniej leżał.
- Nie uśmiecha mi się zamknięcie pod kluczem i przykucie łańcuchem do miejsca pracy jak to bywało w przeszłości. Zmuszanie do… postępowania wbrew przyjętym wartościom, oraz zdaniu osobistemu. Nie mam najmniejszego zamiaru produkować broni. Jakiejkolwiek. Dla nikogo. Nigdy więcej - warknęła ostrzej niz zamierzała. Odchrząknęła uspokajająco i nabrawszy powietrza, podjęła wątek - Do zwykłego lekarza nie będą mieli żadnego interesu. Mimo… mimo tego co mówiłam, nic nie upoważnia nas do otwierania ognia jeśli tylko na horyzoncie pojawi się mundur. To też ludzie. Postarajmy się ograniczyć ilość wrogich stron konfliktu do minimum - kutry. Eryk… będziesz tak miły i zostaniesz przy Brianie? Popilnujesz go i zaopiekujesz się nim? Dam ci opatrunki na zmianę w razie gdyby te jego zaczęły przeciekać. Potrzebujemy przy nim kogoś kompetentnego i czujnego, ze sprawnymi, delikatnymi rękami - na koniec uśmiechnęła się ciepło do młodszego szeryfowca. Wydawało się jej, że nawet z klamką za paskiem nie czuje się zbyt pewnie. Zamiast go dołować, wolała wskazać alternatywę i dać zajęcie, dzięki któremu poczuje się potrzebny.
- A teraz wybaczcie - dygnęła lekko, by chwilę później podreptać ku wyjściu oraz stojącej za progiem parze ludzko-mulaciej.

Pazur z bliska wydawał się dla San Marino przedstawiać takie stadium pośrednie emocji. Coś jakby pomiędzy tym by nią potrząsnąć, walnąć czy po prostu olać jak to faceci nierzadko robili z wkurzającymi babami które oczywiście na niczym się nie znały a przynajmniej na tych bardzo męskich zajęciach. A tym by zachować pazurowy profesjonalizm i nie wdawać się w pyskówki z jakimś kimś z nieumundurowanej, pozapazurowej cywilbandy. Jego twarz przez chwilę była przez chwilę polem bitwy pomiędzy tymi dwoma skrajnościami co objawiało się ruchem nozdrzy i mięśni szczęk na policzkach. Ostatecznie po epicko długim momencie tej walki wyszła mu kompromisowa forma pomiędzy tymi dwoma sprzecznościami. Zirytowane prychnięcie. I chyba chciał jakoś zmienić temat bo gdy wgapiona w niego oczaszkowana czarnowłosa dziewczyna wpatrywała się w niego podczas tej prowokującej gadki wskazał na widok za małym wysoko położonym okienkiem. Chyba kiedyś był to jakiś wc więc i okienko było takie małe i wysoko położone, że jak przystawili do niego swoje głowy to już właściwie nie było miejsca na nic ani nikogo innego.
- Tam są. - wskazał na sporawe kanciaste kształty sunące złudnie powoli po rzece. Dzięki łunie pożaru były widoczne. - I pewnie, że umiem z tego strzelać. Jestem Pazurem. - burknął nie do końca chyba mogąc odpuścić złośliwostki dziewczyny stojącej obok niego.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline