Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-12-2016, 18:45   #117
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
Część 2.

Tai’atalai

Krótka rozprawa o miłości ojcowskiej cz. 1

Umęczony Bahitalt leżał rozciągnięty na kole, do którego przymocowali go niedawno kaci. Chcieli wypróbować kilka nowych technik męczenia ofiary, a syn samego taiotlaniego to był nie lada kąsek do takich prób. Syn oskarżony o najgorszą ze zbrodni – o mordowanie własnej rodziny.

Wszyscy w tym lochu wiedzieli, dokąd to zmierza, nie wyliczając Bahitalta. Każdego dnia królewicz wznosił modły o Przodków o rychłą śmierć, która przyniosłaby uśmierzenie jego nieustających mąk. W gruncie rzeczy niewiele miał na to czasu – kaci wyjątkowo rzadko opuszczali loch i sądząc po ich bladym odcieniu skóry, nie traktowali go przez to wyjątkowo. W związku z tym, Bahitalt mógł modlić się jedynie wtedy, gdy zmęczeni oprawcy robili sobie chwilę przerwy bądź spali.

Jeśli Bahitalt nie cierpiał, to modlił się. A jeśli się nie modlił, myślał. Myślał o rażącej niesprawiedliwości, jaka go spotkała, o okrutnym ojcu, który zawsze go nienawidził i tylko szukał pretekstu, by pozbawić go życia. Z jakiej przyczyny? Skąd wypływała tak straszna nienawiść ojca do syna? Bahitalt wiedział – nie miał nogi, jako taiotlani nie mógłby więc wykonywać najświętszych rytuałów, a to naturalną koleją rzeczy usuwało go spośród grona kandydatów do tronu. Lecz pewnikiem nienawiść ojca byłaby o wiele mniejsza, gdyby istniał realny kontrkandydat do otrzymania spuścizny Przodków. Tymczasem jedyny brat Bahitalta, Ramituk, był żałosnym pijakiem, co rusz ośmieszającym się przed całym pałacem, którego ojciec kazał swego czasu nie wypuszczać poza obręb pałacu, by nie kalał swą głupotą jego majestatu.

Z tego powodu Yanikain nienawidził Bahitalta – ponieważ zawiódł jego nadzieję, tak jak wcześniej zawiódł ją Ramituk. Dlaczego jednak ojciec bardziej umiłował bezmózgiego pijaka niż kalekiego, lecz pobożnego syna, tego Bahitalt nie wiedział. Zdawał sobie jednak sprawę z niesprawiedliwości tej sytuacji i wiedział doskonale, że gdy tylko nadejdzie okazja, ojciec zechce pozbawić go życia. Na całe szczęście miał przyjaciół, którzy pomogli mu w trudnej chwili, którzy sprawili, że w starciu z ojcem miał jakiekolwiek szanse.

Bo dlaczego ojciec skreślał go jako przyszłego taiotlaniego? Owszem, nie mógłby wykonywać pewnych rytuałów, ale z pewnością byłby lepszym władcą niż Ramituk albo ten szczyl, który ku radości ojca przyszedł na świat przed kilkoma dniami… To znaczy, szczyl urósł już pewnie nieco, w końcu Bahitalt tkwił tutaj długie miesiące, bo śledztwo w jego sprawie wlokło się niemiłosiernie. W międzyczasie poznał dokładnie swoich oprawców i ich wszystkie wewnętrzne rozterki, od osobistych po natury religijnej, którymi go raczyli podczas zadawania bólu.

Ciekawe było to towarzystwo nie ma co. Bahitalt podchodził do tej sprawy lekko, mogło to aż dziwić postronnego obserwatora, ale królewicz nie dbał o to, co się stanie. Znał przecież przyszłość, nie potrzebował do tego Wyroczni Amali’inki. Jeszcze tylko parę dni albo miesięcy, albo lat, i nadejdzie ta chwila, gdy zadadzą mu ostateczny cios – tutaj lub na zewnątrz. To bez znaczenia. Do tego momentu skóra całkowicie odejdzie mu od kości, a on sam oślepnie od nieustającego mroku lochu. Prawdę mówiąc po stokroć wolałby, aby sądny dzień nadszedł prędzej niż później, więc po to właśnie w każdej wolnej chwili starał się zanosić modły do Przodków, by chociaż oni oddali mu sprawiedliwość.

Yanikain. Najwspanialszy taiotlani. Pogromca Nahakai i azagai. Bóg na ziemi. Wzór dla wszystkich atali. Niech go piekło pochłonie, niech zamieszka w siedzibach nahaków, gdzie jest już dlań przygotowane leże. Bahitalt nie miał wątpliwości.

Jeden z jego oprawców, blady, chudy i pozbawiony chyba mimiki twarzy pojawił się w jego polu widzenia.

- Czas już.

Och, nareszcie Przodkowie. Bahitalt po raz pierwszy od wielu miesięcy uśmiechnął się.

Kat poluźnił więzy.

- Co ty robisz? – zapytał zaskoczony Bahitalt.
- Jesteś wolny – odrzekł kat. – Jesteś wolny, synu taiotlaniego. Rada Teologiczna oczyściła cię ze wszystkich zarzutów.

Bahitalt chyba się przesłyszał, ale nie oponował. Postarał się to przyjąć ze spokojem.

- Jak to się stało?
- Jego Świątobliwość, Pan nasz Yanikain… umarł. Rada Teologiczna oczyściła cię z zarzutów i zawezwała do siebie.

Królewicz poczekał spokojnie, aż więzy opadną. Spojrzał na swoje nadgarstki, wyżłobione czerwonymi linami od wielomiesięcznych tortur. Był wolny. To ci ironia losu. Być może Przodkowie naprawdę się do niego uśmiechnęli. Podniósł się i zobaczył otwarte drzwi lochu. Światło, które z nich biło sprawiało wrażenie, że to brama raju.

- Oni zaprowadzą cię przed oblicze Rady. – Do lochu weszli strażnicy, niosąc jego nieodłączną lektykę. – Wybacz nam, panie, jeśliśmy nadużyli czegoś przeciwko tobie.

Bahitalt oparł się obiema rękami o karki strażników i zasiadł w lektyce, brudząc ją świeżą krwią. Popatrzył z uśmiechem na kata.

- Nie bój się, Yanuku. Zapewniam cię, że poznasz siłę miłosierdzia taiotlaniego. Daję ci na to swoje słowo.

Nie mógł w to uwierzyć. Oczyszczony z wszelkich zarzutów! Znowu wolny, po tylu miesiącach katorgi mógł wrócić do żon i synów. Przodkowie są sprawiedliwi, na zawsze będzie sławił ich imię. Gdy żołnierze wynosili go z lochu, Bahitalt spojrzał raz jeszcze na tego, który zamienił jego życie na kilka miesięcy w piekło Posłał mu serdecznego całusa, nim bledsza niż zazwyczaj twarz kata zniknęła za ścianą.

Chyba właśnie wpadł na pomysł pierwszego rozkazu, jaki wyda, gdy zasiądzie na tronie.

Krótka rozprawa o miłości ojcowskiej cz. 2

Chwilę wcześniej

- Ojcze! – zakrzyknął Ramituk jak jeszcze całkiem niedawno, gdy donosił mu o zabójstwie syna.

Yanikain podniósł wzrok. Dość już miał rewelacji tego idioty. Dureń zatoczył się, gdy tutaj wchodził, wiec taiotlani nie spodziewał się usłyszeć od niego niczego interesującego. Mimo tego wpuścił go, gdy usłyszał, jak szarpie się za drzwiami ze strażnikami i głośno wzywa go, ogłaszając, że ma coś arcyważnego do ogłoszenia.

- Ojcze! Panie, hympf! – czknął.

Co za idiota, pomyślał Yanikain. Jak moje boskie członki mogły partycypować w wydaniu na świat takiego głupca?

- Ja… mam ważną wiadomość, hympf!
- Byle szybko, Ramituku. Jestem zajęty.
- Aaaa… co robisz?
- Pławię się w swoim majestacie i chwale. W przeciwieństwie do ciebie.
- Aha.

Ramituk chyba nie pojmował, co mu odpowiada taiotlani, niemniej wciąż gorączkowo się czymś ekscytował.

- Powiesz wreszcie? – warknął taiotlani, znudzony dłuższą ciszą, jaka zapadła.
- Y… tak. – odrzekł Ramituk i wytarł wylewająca mu się z ust ślinę. – Władco władców, panie panów… i tak dalej, i tak dalej…. Mam ważną informację. Wiem już, kto to zrobił mojemu synkowi. To nie Bahitalt.

Yanikain podniósł się lekko na tronie. Czyżby naprawdę jego ojciec, a Ramituka dziadek, boski Amali’inka, mógł się mylić?

- Więc kto? Mówże!
- Już móię… – podczołgał się nieco bliżej. – No to tak… sprawa się ma tak, że.. że ten..

Ramituk wciąż zbliżał się na kolanach do taiotlaniego. Yanikain zmarszczył brwi i spojrzał porozumiewawczo na swoich żołnierzy, stojących po bokach.

- Jak się ma? Co ty bredzisz, idioto?! – Yanikain rozgniewał się.
- Nie jezdem… idiodom. – wybełkotał już całkiem nieskładnie. – Za to wiem, kim ty jezdeś…

Yanikain zacmokał zdenerwowany, powstał i ruszył szybkim krokiem w kierunku syna. Powąchał go.

- Śmierdzisz niczym gorzelnia. Wstydziłbyś się. Czy ty w ogóle masz rozum i godność syna taiotlaniego?

Ramituk burknął coś pod nosem, a potem osunął się do nóg władcy.

- Ojcze…
- Nie mów do mnie ojcze! – zagrzmiał taiotlani. – Jesteś najgorszym, co spotkało naszą rodzinę od pokoleń. Wstyd mi za ciebie wobec Przodków.

Ramituk nadal mówił coś do siebie, kiedy Yanikain machnął na niego ręką i dał znak strażnikom, by go wynieśli.

- Nie jestem zakałą – usłyszał za sobą taiotlani całkiem wyraźnie. – Nie jestem zakałą i nigdy nie byłem. To ty przynosisz wstyd naszemu rodowi!

Yanikain, tym razem doprowadzony już do ostateczności, odwrócił się gwałtownie. Na jego twarzy szybko jednak gniew zamienił się w strach. Ramituk poderwał się nad wyraz sprawnie, a w prawej ręce dzierżył uniesiony sztylet. W oczach Yanikaina zapłonęła panika.

- NIE JESTEM ZAKAŁĄ! – krzyknął i pchnął pod żebra taiotlaniego.

Obaj upadli nim dobiegli do nich strażnicy. Krew obficie tryskała z taiotlaniego, który tracił dech.

- Nie jestem… – mówił pod nosem Ramituk, gdy Yanikain szybko wykrwawiał się. Strażnicy podbiegli do niego i wznieśli alarm w całym pałacu.

Medycy zajęli się taiotlanim, który kolejne dni spędził w łóżku skrajnie wyczerpany, lecz rokujący szansę na poprawę. Niestety, dnia trzeciego w ranę wdało się zakażenie, wobec którego już medycy byli bezradni. W ten oto sposób odszedł ze świata najwybitniejszy z taiotlanich, ten który położył kres odwiecznym wojnom targającym państwo swoich Przodków.

Między regentem a taiotlanim

Zdziwieniom Bahitalta nie było końca. Ledwie zaznał szoku, gdy przyszli do niego poddani, teraz zszokował go nie mniej widok Ramituka ciągniętego siłą do lochu, z którego on przed chwilą wyszedł. Cała ta sytuacja rozpaliła w Baihtalcie żar ciekawości. Cokolwiek tam się stało, miało z całą pewnością przejść do historii Tenkokinry. Bahitalt nie wątpił, że teraz nastała jego pora na odegranie roli w tej sztuce.

Szybko wytłumaczono mu, do czego zaszło. Bahitalt nie mógł utrzymywać, jakoby żal mu było ojca. Przeciwnie. Sprawiedliwość Przodków nadeszła tyran leżał we krwi. Dla Bahitalta nadszedł czas odebrać, co mu należne, i wejść w chwale na arenę. Był w końcu jedynym dziedzicem.

BAHITALT
  • Pijak
  • Kaleka
  • Pobożny
  • Ambitny
  • Pyszny


Jakże bardzo się pomylił. Rada długo deliberowała nad obsadzeniem tronu. Yanikain nie wyznaczył swego anoka, a przez to to do Rady należał obowiązek wyboru następcy spośród jego synów. Jakież było zdziwienie Bahitalta, gdy orzeczono, że nowym taiotlanim zostaje… jego malutki brat, Suiuk.

Rozzłoszczony Bahitalt wtargnął do sali, gdzie obradowała Rada wraz z kordonem wojska i zarządał wyjaśnień. Nie, nie wyjaśnień – choć tak powiedział. W praktyce chodziło mu o odwołanie postanowienia Rady, póki co jeszcze nie ogłoszono. Radni odmówili, twierdząc, że złamanie raz zatwierdzonej decyzji ściągnęłoby na ich głowy gniew Przodków.

Wtedy Bahitalt, bojący się przecież mocy Przodków, wpadł na inny pomysł. Stwierdził, że młodociany taiotlani potrzebuje regenta, jak to było za czasów młodości jego ojca, kiedy regentem został niejaki Ai’ahal. Rada przyznała mu rację, ale i oznajmiła, że już wybrano regenta – miał nim być Negimet, mędrzec nauczający od najmłodszych lat Suiuka.

Tego Bahitalt miał dosyć. Skinął na jednego ze swoich podwładnych, a ten bez zmrużenia oka wyjął miecz z pochwy i pchnął nim stojącego nieopodal Negimeta. Krew buchnęła na kapłanów.

- Teraz – rzekł Bahitalt – nie ma już regenta, więc nie złamiecie prawa, jeśli wyznaczycie nowego. Radźcie więc.

Rada uradziła – i to w jedyny logiczny sposób, gdy wokół stacjonował kordon żołnierzy. Nowym regentem obwołano Bahitalta, a ten zadowolony, odwołał wojskowych i udał się do swojej komnaty. Może i dobrze się stało? Może właśnie, w ten pokrętny, skomplikowany sposób, odnalazł odpowiedź na pytanie, której poszukiwał od tak dawna.

Jak może zostać władcą, nie mając nogi?

Żałoba narodowa

Śmierć najwspanialszego z taiotlanich wstrząsnęła całym państwem. Co prawda lud nie poznał całej prawdy (a czy kiedykolwiek tak jest?), bo Rada postanowiła zatuszować, jak zginął Yanikain i jaki w tym miał udział jego syn, ale i rozpacz była ogromna. Szkoła pod Taltem Yanikaina ogłosiła zawieszenie swojej działalności na okres roku – kontynuować naukę postanowiła jedynie katedra badaczy Księgi Przysłów. W całym kraju nastąpiło powszechne rozżalenie, atale płakali na ulicach i wzywali imienia świętego Yanikaina, błagając, by powrócił na ziemię. Rychło spodziewano się zakończenia pokoju, jaki zaprowadził taiotlani, a niektórzy wróżyli wręcz koniec dziejów.

W samym Quetz-hoi-atalai doszło do kilku incydentów: po pierwsze, zorganizowano spontaniczny marsz żałobny, a nieliczni z żałobników poza śpiewaniem pieśni i wznoszenia modłów postanowili rozpocząć bardziej radykalną wersję żałoby, biczując się po plecach. Uznawali oni, że Yanikaina zabiły ich własne przewinienia i tylko sprawiedliwa kara, jaka ich dosięgnie, może przywrócić władcę do życia.

Liczni kaznodzieje wygłaszali pożegnalne mowy, całe imperium stanęło jakby. Robotnicy powrócili z pól do domów i lamentowali. Wyglądało to doprawdy makabrycznie, a przybywający do Tenokinry kupcy w swych ojczyznach opowiadali, że na ziemie Tenokinry ktoś rzucić musiał jakiś urok, że wszyscy, jak jeden mąż, cierpią i płaczą.

W tym sformułowaniu było sporo przesady – całkiem spora grupa ludu nie odczuła tak skrajnie śmierci ukochanego wodza, ale ci, którzy odczuli, byli najgłośniejsi i zdecydowanie najbardziej rzucali się w oczy.

Inną ciekawą formą pokuty były ofiary. Najpierw składano owoce pól i dżungli, mąkę i placki, lecz żałobnikom wydało się to za mało. Sięgnęli więc dalej – zabijać zaczęto owce, krowy, a nawet słonie, by ich krwią skroplić placki, jakie przygotowywali, tylko bowiem ofiara okupiona krwią mogła mieć wartość należną taiotlaniemu.

Szybko jednak co bystrzejsi kapłani pojęli, że na zwykłego taiotlaniego zapewne krew zwierzęcia by starczyła, lecz dla boga bogów to zdecydowanie za mało. Rozpoczęło się wtenczas coś, co nazwano potem wśród ludzi nesjanobiciem. Każdy pobożny atal, mający niewolników, obowiązany był nieformalnie (choć wielu kapłanów wprost tego wymagało) do złożenia najstarszego niewolnika ku czci Yanikaina, by jego krwią nasączyć placki z batatów, które potem kapłani spożywali ku czci najwyższego. Nakaz ten skrupulatnie wykonano, a co najsprawiedliwsi z ludu, złożyli wręcz więcej niż jednego Birukai.

Na to podniósł się opór niewolnych. W wielu miejscowościach doszło do bójek, a niekiedy regularnych walk z Nesjanami, którzy nie zamierzali stać się zwierzyną ofiarną. Szczególnie krwawo odbyło się to na prowincji, gdzie, jak potem donieśli lokalni zarządcy, niektóre gospodarstwa zostały wprost przejęte przez Birukai. W mniejszych miastach, poza stolicą, była to praktyka dość częsta, co wzbudziło ogromny gniew lokalnej społeczności Tai’atalai, która takie zachowania odczytała jako kpiny ze śmierci taiotlaniego.

W Emenitulo i Amerepiti starcia przerodziły się w regularny bunt, który skończył się po kilku dniach sporymi stratami po obu stronach i niekiedy zachwianiem stanu posiadania niewolników. W innych miastach starcia przybrały mniej skrajny efekt. Niemniej w tym dniu coś pękło w zjednoczonej dotychczas Tenokinrze i narodził się konflikt między panującymi a podwładnymi, między wolnymi i niewolnikami. Od dziś mówiono też: między uciskającymi a uciskanymi.

Droga lądowa do Krateii

Ekspedycja, jaką wysłał jeszcze za życia nieodżałowany Yanikain, powróciła do stolicy i przywiozła raport (zalawszy się najpierw łzami, oczywiście). Jak stwierdzili, odkryli, że ziemie dawnej Krateii Nesiai mają w istocie połączenie lądowe z ziemiami taiotlaniego, gdzie łączy się ich złote wybrzeże z dzikimi lasami zamieszkałymi przez istoty będące nowymi niewolnikami atali. Yanikainhua natomiast założono miało zostać nieświadomie nad zatoką, w której odnaleziono kilka pomniejszych wysp i do której uchodziła ogromna rzeka na wschodzie.

Nadto nie odnaleziono nic szczególnego – zrozumiano jedynie, którędy komulai dotarli do ziem tenokinryjskich i odnaleziono połączenie z dawnymi ziemiami Birukai – dziś jednak bezwartościowymi i zajętymi przez podzielone ordy orcze.

Mistyczny nośnik wiedzy

Badania nad osobliwym golemem zajęło trochę czasu i szczerze mówiąc, nie przyniosły żadnych rezultatów. Kapłani byli zawiedzeni. Olbrzym jedynie próbował co chwila wyrwać się z więzów, jakimi go skrępowano, ale nic poza tym nie można było ustalić. Był złoty, ale aby to stwierdzić, nie trzeba było geniusza. Dziwna istota ani nie raczyła przemawiać, ani reagować na prośby, groźby, tortury nawer. Golem wszystko po prostu ignorował.

Aż pewnego dnia stało się coś, co zaskoczyło wszystkich. Gdy jeden ze znudzonych adeptów pilnował go, bo takie było zarządzenie Yanikaina, by pilnować golema nawet w nocy, istota zaświszczała dziwnie, a ze wszystkich otworów jego ciała zaczęła lecieć para. Adept zerwał się na równe nogi i już chciał pobiec, by pobudzić starszych kapłanów, gdy golem wybuchnął uwalniając chmury pary.

Gdy usłyszeli to strażnicy (a przy okazji cały pałac), po golemie zostały już tylko złote części. Młody adept stał natomiast z głupią miną, śliniąc się obficie. Gdy próbowano dopytać go, czy nic mu nie jest, zażądał gliny i rylca. Przyniesiono mu, a ten zaczął pisać. Pisał i pisał, aż do ranka i surowo zabraniał sobie przeszkadzać. Zaskoczeni kapłani postanowili dać mu spokój. W końcu, gdy wzeszło słońce, przybył do starszych kapłanów, wręczył im zapisaną tabliczkę, twierdząc, że musi się położyć. Kapłani zapoznali się szybko z jej treścią i okazało się, że niezbyt utalentowany młodzieniec opisał precyzyjnym językiem szczegółowy proces wyrobu cegieł z gliny i propozycję zastosowania tychże do tworzenia bardziej zaawansowanych budowli niż te, które widziano dotychczas w państwie taiotlanich.


Murarstwo

Rachunki do wyrównania

Bahitalt w jednej tylko rzeczy przypominał Ramituka. Lubił pić. I teraz dał temu upust. Leżał, chrapiąc głośno w towarzystwie służki, którą wcześniej zmusił, by spędziła z nim noc. Śmierdział nie gorzej niż jego brat w dniu śmierci ojca, ale Bahitalt uznał, że skoro spędził tak długi czas w lochu, ma prawo do odrobiny zabawy. Tak więc spał jak gdyby nigdy nic, ciesząc się zdobytą nagle wolnością i władzą.

Miał w pokoju ciekawy przedmiot. Lustro – rzecz, jakiej nie znano w Tenokinrze. Stwierdzał, że zakupił ją od handlarzy niewolników, którzy przybywali z południa i że jest to klejnot jego kolekcji. Lustro wzbudziło na zamku zachwyt, wielu próbowało rozgryźć metodę jego działania. Mało kto wiedział natomiast, że lustro wcale nie było zakupem, lecz darem i że owszem, pochodziło z południa, ale o wiele dalszego niż jakiekolwiek atalskie oko kiedykolwiek widziało.

W lustrze coś się poruszyło. Chrząknęło. Wysoka postać o nieprzyjemnym głosie.

- Budzimy się, Bahitalcie.

Regent wykazał daleko idącą obojętność wobec tych słów. Spał.

- Budzimy się… – powtórzyła postać.

Nic.

- WSTAWAJ ŚMIECIU!

Bahitalt poderwał się i chwycił za sztylet, który zawsze miał pod poduszką. Poderwała się też służka, wciąż zalana łzami. Bahitalt spoglądał to na nią, to na lustro i znów na nią, znów na lustro.

- Nie przedstawisz nas? – zapytała postać.
- Nie – odrzekł Bahitalt. – Wynoś się stąd i ani waż się pisnąć komukolwiek, co tutaj widziałaś.

Skonfundowana kobieta kiwnęła pospiesznie głową, doprowadziła się do porządku i w pośpiechu opuściła pokój.

- Widzę, że bawisz się po królewsku, hm?
- Co? Ja… nie. O co ci chodzi?

Postać z lustra uniosła brwi.

- O co MI chodzi? MI? Przecież dobrze wiesz. Przychodzę po zapłatę. Ja pomogłem tobie, ty pomożesz mi. Pamiętasz? Czy to wino ci całkiem mózg wyżarło?
- Nie, nie. Pamiętam. – zawahał się. – Ale… potrzebuję więcej czasu. Jeszcze chwila, przysięgam.
- Lepiej, żebyś się pospieszył. Ja nie zwlekałem w twojej sprawie.
- Wiem… i przepraszam. Proszę tylko o kilka miesięcy. To nie zajmie długo.
- Miesiąc – powiedziała twardo postać. – Miesiąc i lepiej, żebyś dobrze wykorzystał ten czas. Moja prośba wcale wiele nie wymaga od ciebie, więc im wcześniej mi pomożesz, tym lepiej. Chyba nie chcesz, by cała Tenokinra dowiedziała się, jak wesoło potraktowałeś swojego braciszka? I przy okazji ojca? Chyba nie chcesz, bym ogłosił, że…
- NIE! Ciszej na Przodków, jeszcze cię ktoś usłyszy.
- Na twoim miejscu bałbym się raczej o swoje życie niż czyjekolwiek uszy. Zawarłeś pakt. Podpisałeś cyrograf. Ja wykonałem swoją część umowy, teraz ty wykonasz swoją.
- Wykonam. Wykonam. Za miesiąc.
- Dobrze więc. Jak powiedziałem masz czas. Dobrze się przygotuj, nie dopuszczam żadnej wpadki ani utrudnień. Zajrzę tu za miesiąc. Jak mawiają w niektórych stronach: ak-mkulu-nhaknghi. To znaczy: do widzenia.

Postać cofnęła się, a Bahitalt ponownie zobaczył w tafli lustra swoje odbicie. Cóż, nadszedł czas spłaty długów. Otrzymał pomoc w pozbyciu się brata i ojca, szkoda tylko, że ten bachor musiał się urodzić już po jego prośbie o pomoc. Niemniej teraz stanął przed jedną z najtrudniejszych decyzji w swoim życiu.

Bo jak tu wymigać się od obietnicy oddania w ręce azagai połowy imperium?

***


Matematyka
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 18-12-2016 o 23:08.
MrKroffin jest offline