Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-12-2016, 07:08   #460
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 61 2/2

Cheb; rejon północny; port wschodni; Dzień 7 - wieczór 3 h po zmierzchu; ciemność z deszczośniegiem; ziąb.




Gordon Walker



Walker wygramolił się spod dwóch leżących na nim żołnierzy. Dwóch zostało na zewnątrz. Jeśli jeszcze żyją trzeba ich stamtąd wyciągnąć… nie wolno mu ich tam zostawić. Po chwili złapania oddechu dopadł do okna. Krzyknął do zostawionych w tyle z nadzieją że mają jeszcze na tyle siły żeby coś odpowiedzieć:
Chłopaki?! Jest bardzo źle?! Dacie radę doczołgać się od drugiej strony od wejścia? Albo przynajmniej gdzieś z dala od luf?! Damy wtedy radę was bezpiecznie stamtąd wyciągnąć!

Czekając na odpowiedź wygramolił z kieszeni kurtki swoją czapkę, a zza pasa spray na owady który kupił od Jack’a. Wątpił żeby to coś pomogło ale trzeba było coś zrobić z tymi robalami. Zpryskał okolice swojego cyberucha starając się jednak nie pryskać na nie, żeby go nie uszkodzić. Strącił wszystkie robaki z głowy i naciągnął swoją polarować czapkę. Następnie spryskał sobie twarz i wszelkie odsłonięte partie skóry. Następnie przeszedł do sprzętu. Starał się unikać ważnych dla broni i wrażliwych na wilgoć miejsc. Choć z tym nie powinno byc problemu, odkąd pamiętał zawsze używał w boju niezawodnej broni, odpornej na wszelki syf. Spryskał kolbę, lufę, magazynek karabinu. To samo zrobił z granatnikiem. Nie wiedział jaki będzie efekt ale co miał robić… szkoda jednak że nie poczekali na tę maść od Czerwonych… to nie było mądre posunięcie. Jeżeli te szamańskie pasty w ogóle coś miałyby pomóc.

Po wszystkim podbiegł do drzwi i nie wychylając się zbytnio, trzymając się nisko na nogach krzyknął:
Lynx! Wracaj na pierwszą pozycję! - zmienił pozycję i odwrócił się do żołnierzy pytając - Wszystko w porządku? Jakie było wasze zadanie przed wylądowaniem w rzece? Trzeba was wesprzeć jakoś? - mówił zaczepiając granatnik na plecach i odbezpieczając swoje H&K i sprawdzając jego stan i gotowość bojową.

Po wszystkim wrócił bliżej okna przez które niedawno wleciał i starał się bez zbędnego wyglądania ocenić sytuację. Znaleźć żołdakom jakąś osłonę albo miejsce skąd będzie ich można bezpiecznie zgarnąć. Cały czas nasłuchiwał odpowiedzi żołnierzy poza budynkiem. *

MG:

Gordon nie doczekał się odpowiedzi ani od Lynx’a ani od Nico. Jeśli jeszcze byli w zasięgu głosu to chyba postanowili z jakichś powodów się nie odzywać. Za to usłyszał odpowiedź z zewnątrz. - Dostałem! Trafili mnie! O kurwa… - facet a z głosu to chyba nawet jakiś młodziak, słabł. Wycieńczenie kąpielą w rzece, wcześniejsze rany i utrata krwi oraz to co właśnie oberwał widocznie w końcu zmogły Nowojorczyka. Drugi rzęził coraz słabiej. W chwili gdy Walker spryskiwał sprejem i siebie i swój sprzęt już właściwie go nie słyszał. Dwaj żołnierze wewnątrz wciąż dyszeli ciężko po biegu. Bez drastycznych kroków w stylu rozpalenia ognia i zmiany ubrania na ciepłe i suche były niewielkie szanse, że będą się do czegoś nadawać tej nocy. Gdyby temperatura wciąż spadała, zwłaszcza poniżej zera mieli spore szanse nie doczekać żywi świtu. Na razie obydwaj odczołgali się z trudem pod jedną ze ścian.

Na zewnątrz przez framugę zarobaczonych drzwi widział w oddali światło. Daleko. Coś tam się jarało. Sporo. Po drugiej stronie rzeki bo widział jak szaleje morze płomieni. To chyba ten budynek w którym był wcześniej Rewers. Teraz płonął. Na tle płomieni widział dwie kanciaste podłużne sylwetki. Te jak na strzelanie jakim dysponowały były niepokojąco blisko. Sto kroków? Dwieście? Tak jakoś. A już pokazały, że ciemność nie przeszkadza im w braniu namiaru na cel. Teren zaś do dwóch żołnierzy był cholernie otwarty. Nie było daleko. z kilkanaście kroków. Ale na otwartej przestrzeni. Podbiec, chwycić, podnieść i wrócić. Z kilka, kilkanaście cholernie długich sekund. Zauważą go z tych kutrów? Nie zauważą? Zignorują? Strzelą? Trafią? Przynajmniej robactwo dało mu spokój. Tak z grubsza. Dalej pojedyncze sztuki łaziły po nim i choć wypsikał cały spray chyba pomogło. Ale nie wiedział jak długo to podziała. Dalej wykazywały sporą dawkę agresywnej cierpliwości. Pewnie gdy środek wywietrzeje to one znów wrócą.

Sytuacja nie wyglądała dobrze. Żołdaki oberwali i to dość mocno… o pomocy dwóch którzy siedzieli z nim w budynku mógł zapomnieć. Musiał działać i to szybko.

Rzucił do pływaków za wiele nie myśląc:
Dobra… trzeba ratować waszych kumpli… - wskazał otwór okienny lub drzwiowy jak najdalej od okna, z którego miał zamiar za chwilę wyskoczyć w ramach odsieczy i dodał oddając swój karabin jednemu z żołdaków - osłaniaj mnie, ładuj w te kutry, ściągnij na siebie ogień… tylko nie daj się zabić… - odwrócił się do drugiego i rzucił - bądź blisko okna… pomożesz mi zaciągnąć waszych kumpli na tę bezpieczniejszą stronę okna... - rzucił gdy żołnierze się ustawią - na mój znak… - odczekał chwilę i rzucił - Jazda!

Jak tylko padła pierwsza seria Gordon wyskoczył przez okno i zaczął zmierzać ku najbliższemu rannemu. Podciągnął go na nogi nie zważając na rany, mając nadzieję że ratowany skumuluje resztkę swoich sił i tym samym pomoże Walker’owi odstawić go do okna. Zawinął jego rękę przez ramię i tak szybko jak tylko potrafił zaczął zmierzać ku oknu. Gdy był bliżej krzyknął do jednego z będących w środku żołnierzy:
Pomóżcie mi! Łapcie pierwszego…

Gordon wybiegł jak strzała przez drzwi zostawiając podtopionym, zmarzniętym żołnierzom swój karabin wierząc, że nie zostawia go na darmo. Zdążył jednak przebiec tylko kilka kroków rozchlapując robactwo i kałuże gdy wokół prócz kujących, zimnych igiełek śniegu i deszczu zagotowało się od ołowiu. Strzelano do niego! A przynajmniej tak mu się wydawało. Z tych odległości i warunkach nie miał pojęcia czy celem był on, któryś z rannych żołnierzy, czy budynek z którego któryś żołnierzy otworzył ogień, wszystko było jednakowo prawdopodobne. Jedno było pewne ołów siekł rozmiękniętą ziemię, kałuże, obsypywał odłupanymi kawałkami ściany przy której biegł grenadier.

Zdołał z trudem dobiec do powalonego żołnierza gdy nie wytrzymał ołowiowej presji i padł tuż przy nim w mokrą ziemię. Z budynku rozległ się wrzask. Widocznie takie stado kul i któraś musiała w końcu odnaleźć żywy cel. Leżał na ziemi przy rannym Nowojorczyku. Już widział czemu tamten nie mógł się ruszyć. Dostał w nogi. A przynajmniej tam się trzymał już nie krzycząc a jedynie jęcząc. Upływ krwi, chłód nocy, lodowata kąpiel wyłączały wraz z gorącą krwią całe życie, siły i głos żołnierza. Ten drugi obok. Grenadier widział jego majaczący kształt. Cichy i nieruchomy. Nie widział go ale albo był martwy albo nieprzytomny. Nie był pewny.

Ołów wciąż walił, chyba nie tylko w nich ale także gdzieś tam ale najbardziej Walkerowi wydawało się, że wali właśnie w niego. Pociski broni maszynowej obierały budynek z kolejnych warstw tynku, cegieł, choć o nich chyba też nie zapomniały. Walker gdy złapał żołnierza i czołgał się z nim w stronę okna przez które niedawno tak zwinnie wskoczył. Ołów wciąż haratał budynek i podejścia do niego a więc zagrażał Walkerowi i jego żywemu ładunkowi niezależnie czy to oni byli celem bezpośrednim czy tylko znaleźli się w strefie rażenia broni maszynowej. Czuł krew tego rannego żołnierza. Co z tym drugim na zewnątrz nie wiedział ale stan był ciężki lub po prostu nie żył. Jeden z tych którzy zostali w środku właśnie oberwał. Z czterech żołnierzy jacy biegli z nim od pomostu w tej chwili nie oberwał na razie jeden. Cała grupka była przygnieciona ogniem broni maszynowej blokującą im swobodne poruszanie się, szarpiącym nerwy i zagrażającym kolejnymi trafieniami. Walkerowi brakowało kilka ostatnich kroków do zbawczego otworu okna.

Ogień maszynowy nie ustawał ani na chwilę gdy Walker doczołgał się do okna i z trudem wraz z żołnierzem podnieśli się do pionu by tam się dostać. Wówczas grenadier poczuł jak żołnierzem szarpnęło a on sam odczuł te uderzenie. Jakby na potwierdzenie trafienia żołnierz wrzasnął boleśnie ale już byli w środku! Obydwaj upadli na zarobaczona podłogę. Żołnierz leżał na plecach dysząc ciężko i jęczał boleśnie. Podobnie pozostała dwójka. Jeden leżał na plecach a drugi klęczał obok niego próbując chyba jakoś zaimprowizować opatrunek dla leżącego ale z powodu febrowatych dreszczy było to bardzo trudne. Ten którego Walker przyniósł też był w kiepskim stanie.



Nathaniel “Lynx” Wood



Wood zaczął biec w stronę z której przybył. Biegł wzdłuż wybrzeża i widział jak z każdym krokiem zbawcza osłona budynków zbliża się coraz bardziej. Ale też coraz bardziej zbliżała się ta czołowa jednostka pływająca. Już sporo dymiła, chyba nawet nie płynęła już tak równo jak wcześniej ale jednak pierwsza wieżyczka to miał wrażenie, że celuje prosto w jego głowę. Nie zmieniła pozycji ani na moment zupełnie jakby właśnie jego obrała za cel. Jednak biegł kolejne metry i kroki i nic się nie działo. Kuter płynął, on biegł, odległość do budynków skracała się coraz bardziej i nic się nie działo. Aż zaczęło. Przebiegł już z kilkadziesiąt metrów i dobiegał do rogu zatoki. Do budynków zostało mu ostatnie kilkadziesiąt kroków gdy wieżyczka która dotąd wodziła za nim lufą po prostu bez ostrzeżenia otworzyła w końcu ogień. Zauważył pierwsze błyski gdy jakaś potworna siła trafiła go w nogę i zmiotła na ziemię. Upadł na zawalony kałużami i inwazyjnym robactwem wybetonowany pirs. Pociemniało mu w oczach ale frontowe doświadczenie pozwoliło mu nie stracić kontroli nad sobą. Ale nie było dobrze. Oberwał. Poważnie. Krwawił. Poważnie. I był nadal jak na patelni na tym odkrytym pirsie. Podpalony miotaczem ognia Rewers coś tym razem milczał nie idąc mu w sukurs ogniem swojej broni maszynowej. Był tu sam i był wciąż na celowniku.

Pociemniało mu w oczach z bólu, a noga pulsowała takim tępym odczuciem, które zagłuszało nawet ból odbierany, przez jego receptory nerwowe. Na szczęście nie zagłuszyło to jego instynktu przetrwania, musiał dotrzeć pod osłonę drzew bo były najbliżej, to zamierzał zrobić. Na tyle na ile pozwalała mu ranna noga i osłabione bólem, zimnem i biegiem ciało, pozbierał się i czołgając się, chciał jak najszybciej ukryć się za jakąkolwiek osłoną.

Pociski wciąż nie chciały zgubić jego tropu. Czołgał się pod ostrzałem jednak drzewa były za daleko! Czuł jak kotłują sie tuż obok niego! Nie zdąży! Ostatnim wysiłkiem rzucił się w jakiś rów i pojedyncze drzewo czuł niszczącą siłę uderzeń od pocisków!
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline