Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-12-2016, 18:33   #13
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

Spojrzeć śmierci w oczy… Tak, to powiedzenie jak nic pasowało do sytuacji, w której się właśnie znalazła. Znaleźli, trzeba było rzec. Jakby wykańczający marsz, towarzysz ze skłonnościami do samobójstwa i przeklęty mróz nie były wystarczającym bólem w dupie. Ale nie, pewnie że nie, musiało im się jeszcze zwalić na głowę pieprzone stado bestii. Rzędy ostrych zębów wyglądały tak przyjaźnie jak przyjazna była Sydney w trakcie okresu, czyli ni w huj. Powinni się jednak spodziewać czegoś takiego. To nie było ich terytorium. Ich, czyli ludzi jako takich. Już nie, na co dowodów nie brakowało w trakcie całej tej wykańczającej drogi, którą do tej pory przebyli.
Ale pieprzyć… Usta Teri ułożyły się w uśmiech. Jakby nie spojrzeć, nawet jak wywinie tu kopyta to i tak będzie to lepszy koniec niż powolne zdychanie. Zanim jednak tak się stanie, zamierzała walczyć. Zawsze walczyła. Stanowiło to sens jej istnienia i nie widziała powodu by tym razem odpuścić. W granicach rozsądku, oczywiście. Może i była wariatką ale wariatką która lubiła wkurwiać otoczenie tym, że wciąż żyła. Co za tym idzie należało zachować ten stan jak najdłużej. Ot, z czystej złośliwości.

- Biegnij! - Usłyszała rozkaz z ust Aidana, który nie tracąc okazji, wystrzelił w jednego z czworonożnych przeciwników. Strzała utkwiła w porośniętym sierścią cielsku, dając dowód na to, że ten idiota wciąż jest zdatny do walki. Niechętnie, bo niechętnie, Teri musiała przyznać sama przed sobą, że jej to zaimponowało. Co za tym idzie, wkurwiła się dodatkowo że tak głupio ryzykuje swoim życiem. Był kimś wyjątkowym, kimś komu ewentualnie mogłaby zaufać. Wkurwiał ją jednak niemiłosiernie…
Biegnij, biegnij, tylko gdzie?! Byli co prawda otoczeni resztkami domów, jednak większość z nich albo miała już swoich lokatorów, albo nie nadawała się na bezpieczne schronienie. O ile o takim w ogóle można było mówić. Te mniejsze kształty, zardzewiałe i wyglądające jak porzucone zabawki, także nie sprawiały na kobiecie szczególnie pozytywnego wrażenia. Musiała myśleć szybko, czas uciekał, a każda sekunda zwłoki mogła kosztować ich życie.
Biegnij… Pierdolenie… Biegniemy, a nie biegnij… Się mu wydawało do cholery, że go zostawi za sobą?! Nie… Złość nie była jej teraz potrzebna. A może była? Czas jednak na to, by rozważyć tą kwestię nie był odpowiedni.
Ruszyła. Szybko, z rewolwerem w dłoni. Dom, który wybrała sprawiał najlepsze wrażenie. Stał po prawej stronie i miał tą zaletę, że jak do tej pory nie dostrzegła w nim żadnych świecących się ślepi. Był też mniej więcej po przeciwnej stronie atakujących stworzeń, co było cholernym plusem. Sydney jednak nie zamierzała zagłębiać się w jego trzewia w pojedynkę. O nie, tak się bawić nie będą. Przed domem stały wraki, które właśnie zyskały na swym znaczeniu. Dobiec do najbliższego, poczekać na Ortegę, wpierdolić się do środka tego, co zostało z domu i znaleźć dobrą do obrony pozycję. Prosta taktyka, znana dobrze z niezliczonych bójek, w których brała udziała i które nieraz sama prowokowała. Działało w Trupiarni to i tu powinno zadziałać. A jakby tak dało się przy okazji ustrzelić jedno czy dwa cielska… Ale to były plany drugorzędne. Najpierw trzeba było zabezpieczyć pozycję. Zadbać o to by jej przewodnik nie wyzionął ducha. O zabezpieczenie pleców jego i własnych. Kaszka z mleczkiem, nie…?

Ruszyła pędem, wzbijając stopami drobne, śnieżne rozbryzgi. Szara breja skrzypiała, znacząc każdy pospieszny krok dźwiękiem nieprzyjemnie kojarzącym się z trzaskającymi kośćmi. Szybko, ile sił pozostało w wyziębionym ciele! Cel był tak blisko, na wyciągnięcie ręki wręcz, lecz Teri miała wrażenie, że porusza się w miejscu, zatopiona w gęstym, spowalniającym ruchy powietrzu na podobieństwo więzionej przez bursztyn muchy. Widziała kiedyś coś podobnego - pieprzonego robaka zatopionego w żółtym, owalnym kamieniu. Jej matka miała taki wisiorek, gdzieś w tamtym życiu. Tym złym, dusznym. Pod ziemią. Teraz nie liczyła się ani ona, ani podziemne tunele… tylko ruch, prędkość. Obłoczki pary wylatujące z ust razem z chrapliwym oddechem. Adrenalina wypełniła żyły, wlewając w odrętwiałe kończyny dodatkową energię. Ostatni, przedśmiertny wysiłek, finalna szansa. Być lub nie być. Życie i śmierć… być żyć należało pozostać w ruchu!
Wiatr gwizdał w uszach, zimne płatki padającego z nieba śniegu chłostały twarz. Rewolwer ciążył w dłoni, zahaczał o ubranie. Nie przywykła do noszenia broni tak ciężkiej, nieporęcznej i w porównaniu do ukochanych ostrzy - topornej… lecz jakże skutecznej.
Za sobą słyszała pogoń, ziemia dudniła atakowana dziesiątkami łap. Wśród nich znajdowały się też inne stopy, te ludzkie. Taką miała nadzieję. Do tej pory nie doszedł do niej żaden okrzyk bólu, więc Ortega żył, był tuż za nią. Nagłe klepnięcie w plecy ją w tym utwierdziło.
- Nie stawaj, na piętro! - darł się, łapiąc ją za rękę i ciągnąc do przodu holował prosto ku na wpół zawalonej konstrukcji. Niegdyś dwupiętrowa budowla, straszyła teraz brakującym frontem, oraz podłogą usianą masą gruzu i metalowych prętów. Teren tym zdradliwszy, że pokryty maskującą czapą, złudnie tylko równą oraz gładką. Górna kondygnacja jeszcze stała, choć podłoga piętra uległa presji czasu i klimatu, zawalając się w połowie, tworząc pochyłą skarpę, zwieńczoną prostym, pozbawionym dachu korytarzem.
Szczekanie nabrało na sile, były tuż za nimi! Sfora wygłodniałych, zdeterminowanych drapieżników mogących przegryźć kark Sydney dwoma, potężnymi kłapnięciami! Czuła na plecach śmierdzący padliną, gorący oddech, coś chwyciło jej kurtkę, chcąc zatrzymać w miejscu, lecz Aidan trzymał mocno. Szarpnęło nią, mimo tego wciąż biegła… jeszcze kawałek, parę metrów! Bardziej wyczuła, niż zauważyła że sięgnął do do pasa, w powietrzu rozległ się syk wyciąganej stali. Machnął ramieniem, zza pleców doleciał ich krótki, pełen bólu i nienawiści skowyt, mieszający się z wrogim warkotem…
Kolejne szarpnięcie, odgłos kłapiących szczęk tuż przy lewym łokciu.
- Nie zat… - krzyk mężczyzny utonął w niskim, basowym ryku. Serce Teri zamarło, mięśnie stężały, nicowane tym odgłosem. Był tak blisko! Kurwa mać, musiał gdzieś tu być! Bydlak zorientował się, że za nim idą?! Do tej pory słyszała go z daleka… z mniejszej odległości jego warkot brzmiał jeszcze bardziej przerażająco: chwytał za serce, wprawiał podłoże w wibracje.
- Biegnij, Teri! Na górę! - zwiadowca szarpał nią, popędzając i wytrącając z apatii. Jak śnięta biegła więc, uczepiona zakleszczonej wokół własnych palcy ręki.
Oboje wbiegli do budynku przez wyrwę w ścianie wielkości wejścia do Czyśćca, lecz na tym się nie skończyło. Potykając się i podpierając dłońmi, wspięli się po pochylni, docierając ponad poziom ulicy. Przed nimi ciągnęła się zdewastowana, wąska przestrzeń korytarza, jednak nie on był celem. Ortega obrócił się w inną stronę - wybitego dziesięciolecia temu, panoramicznego okna, po którym pozostała tylko otwarta na stalowo szare niebo pustka.
- Bierz rozbieg i skacz!

Nie musiał jej poganiać… Bliskość bestii działała całkiem skutecznie, a strach, który w niej wzbudzały, wykańczał sprawę. Nie żeby miała ochotę się nad nim zastanawiać czy do niego przyznawać. Z drugiej strony, tylko kompletny wariat lub głupiec nie czułby strachu mając na plecach wygłodniałe zwierzęta. O ile nadal można je było zaliczać do tej grupy.
Jak udało się jej utrzymać równowagę, tego nie wiedziała i chwilowo nie miało to dla niej znaczenia. Liczyło się tylko przetrwanie, a to z każdą chwilą stawało się mniej prawdopodobne. Podobno nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej i po raz kolejny Sydney przekonała się o prawdziwości tego powiedzenia. Gdzie, do cholery, podziało się szczeście gdy go potrzebowała? I rozum, aczkolwiek o brak tego ostatniego w tej chwili posądzała głównie Aidana. Skakać?! Jakby nie mogli się gdzieś przyczaić… Zyskali trochę przewagi nad pościgiem więc dlaczego by jej nie wykorzystać do zabarykadowania się? Nie… Jemu się, kurwa, skakać zachciało… Miała cholerną ochotę wywarczeć mu w twarz co sądzi o takim pomyśle. Po pierwsze jednak, nie miała na to dość powietrza w płucach. Po drugie - w przypływie głupoty obiecała że mu zaufa. Nie bez znaczenie był też fakt, że to on miał więcej doświadczenia nie tylko z mającymi na nich chrapkę drapieżnikami, jak i otoczeniem na którym polowali.
Na spełnienie swojego rozkazu musiał jednak poczekać kilka uderzeń serca. Nie tak łatwo było się pozbyć starych przyzwyczajeń. Skok na ślepo to w jej mniemaniu było samobójstwo. Trzeba wiedzieć w co się człowiek pakuje. Trzeba znać teren, znać przeciwnika, znać… Tyle, że wiedza, którą posiadała, przydatna była jedynie w tunelach Trupiarni. Tu, w śniegu, na mrozie, na nieznanym sobie terenie jedyne co mogła zrobić to zaufać. Nie była pewna kogo w tej chwili bardziej nienawidziła. Jego, za to że ją do tego zmusza czy siebie za to, że mu ulega.
Po upływie kolejnej sekundy wycofałą się o dwa kroki, spięła mięśnie, a następnie wykorzystała całą tą złość, nienawiść, strach i co tam jeszcze się w niej tliło i ruszyła biegiem w stronę okna.

Widziała przed sobą chmury, kłębiące się wściekle po nieboskłonie. Wyjący w ruinach wicher, warczenie i odgłosy trzaskającego śniegu wtórowały bijącemu szalńczo sercu, mieszjąc się w jedną pieśń obłędu. Trzęsące się z wysiłku i strachu mięśnie zmusiły się do ostatniego wysiłku i Teri zerwała się do biegu. Ortega coś krzyczał, lecz jego słowa rozlały się w jej głowie, wyłapywała tylko ton, nie treść - ponaglające, nerwowe przesłanie, podszyte nawet zbyt wyraźnym pośpiechem i maskowaną obawą. Bał się… ale czego? Czy zacznie robić problemy, spowolni ich i odmówi? Gdy się poruszyła przez jego twarz przemknął grymas ulgi, zniknął jednak zastąpiony skupieniem. Znów złapał ją za rękę, biegli obok siebie, a pustka zbliżała się nieubłaganie. Jeszcze dziesięć metrów, pięć.
Nie zwalniali, prąc szaleńczo przed siebie, dudniąc butami o sparszywiały beton.
- Teraz! - tym razem zrozumiała. Krawędź mieli już na wyciągnięcie ramienia. Wybili się, a Teri otoczyła śnieżyca. Pęd powietrza świszczał w uszach, miała wrażenie, że czas zwolnił i leci przez melasę, machając wolnym ramieniem niczym młynkiem. W twarz uderzały kosmyki włosów, przed sobą widziała drugi budynek, od strony z której spadali zwieńczony balkonem o pordzewiałej balustradzie… nisko, zdecydowanie niżej, niż poziom początku skoku. Widziała jak z każdym ułamkiem sekundy ziemia zbiła się do nich, a raczej oni do niej. Coraz niżej i niżej… już przygotowała się na twarde lądowanie, gdy świat wywinął koziołka, wirując wokół własnej osi.
Wpierw poczuła łupnięcie, ale nie tak mocne jak się spodziewała. I ciepło… czuła ciepło, miast zmrożonego śniegu. Gorąco trawionego gorączką ciała. Zderzeniu z podłogą towarzyszyło głuche, pełne boleści, męskie stęknięcie, coś chrupnęło obrzydliwie czemu zawtórowało gwałtowne wciągnięcie powietrza i syk przez zaciśniete zęby. Nie jej, Teri mimo skołowania nie zanotowała nagłego przypływu bólu. Gdy doszła do siebie na tyle, by kojarzyć proste fakty, zorientowała się, że oboje leżą płasko wśród gruzu, popiołu i rdzy. Ortega na dole, a ona na nim, schowana w miarę bezpiecznie w klatce ramion.

Leciała… Co prawda tylko przez krótką chwilę i bardziej to do spadania było podobne niż do lotu, ale… Wrażenie zdecydowanie się jej spodobało. I może by po wszystkim miała nawet dobry humor gdyby nie pewien idiota. Leżąc na ciepłym ciele wpatrywała się w te szare niczym popiół oczy i bardzo poważnie zastanawiała czy nie lepiej by było dla nich obojga, gdyby mu teraz wsadziła ostrze między żebra. Ot, oszczędziłaby sobie kłopotu, a jemu dalszych starań by się zabić. Miała na to naprawdę wielką ochotę, czego nie miała zamiaru kryć. Jego wesoły uśmiech tylko dodatkowo ją wkurwiał, utwierdzając w przekonaniu że ma do czynienia z szaleńcem. Pomyśleć, że to ją uznano za wariatkę…
Zamiast zrobić to, na co miała wyjątkową ochotę, zrobiła coś innego, na co także ochotę miała i to od jakiegoś czasu. W jakiś sposób musiała rozładować emocje zanim ją szlag trafi. Zamiast więc poczęstować go stalą, zaatakowała jego usta swoimi, korzystając z tego, że znajdował się pod nią, a co za tym szło miał mniejsze szanse obrony. Nie zamierzała być delikatna, za bardzo ją wkurwił. Chciała żeby odczuł jej złość. Inna kobieta pewnie zrobiłaby mu awanturę, jednak Teri nie miała ani siły ani ochoty na kłótnie które dla niej i tak zwykle były tylko zbędnym marnowaniem czasu i energii. Gdy zesztywniał, była niemal pewna że ją odtrąci, jednak tego nie zrobił. I dobrze, bo ochota na walkę też jej chwilowo przeszła, szczególnie że poczuła na plecach jego rozgrzane dłonie. Gdy oddał pocałunek, przez głowę przeleciał jej dość wyraźny obraz tego, co miałaby ochotę z nim w tej chwili zrobić i to nawet bez szczególnej zmiany pozycji czy miejsca. Ubraniami też by się zbytnio nie przejmowała, nie licząc niezbędnego minimum bez którego to, co zobaczyła przed oczami, nie miałoby racji bytu. Gdy dotrą do strażnicy, o ile tam dotrą, będzie musiała zrobić coś z tym problemem, teraz jednak pozwoliła sobie na te kilka sekund przyjemności.
Sekundy miały jednak to do siebie, że mijały cholernie szybko. Ujadanie nad ich głowami nie mogło trwać wiecznie. W końcu bestie zejdą na parter i rusza w dalsza pogoń. Nie tylko one… Ryk, który usłyszeli wciąż brzmiał jej w uszach i nie nastrajał szczególnie pozytywnie.
- Dasz radę iść? - Zapytała, cofając głowę i przerywając tą chwilę utraty rozsądku. Liczyła na twierdzącą odpowiedź. Jakby na to nie spojrzeć, do tej pory jej nie zawiódł…

Ręce mężczyzny zjechały z jej pleców na pośladki i tam zatrzymał się na dłuższą chwilę, zaciskając palce na miękkiej, jakże przyjemnej powierzchni. Oddychał płytko i każdy oddech przyprawiał go o dyskomfort, co starał się maskować, lecz Sydney nauczona latami za barem, bez trudu wyłapywała podobne gierki.
- Nie ma za co - mruknął, mrużąc oczy i przypatrując się jej z uwagą, jakby nie mogąc się zdecydować czy powiedzieć coś jeszcze. W końcu westchnął, szczerząc się łobuzersko - Dam, o ile ze mnie zejdziesz. - wymownie spojrzał w dół, tam gdzie ich ciała stykały się ze sobą. Drobne płatki śniegu z leniwego, niechętnego poruszenia powoli przechodziły w atak bardziej zmasowany. Wiatr również się wzmagał, a szczekanie nie ustawało.
Wiedziała, że pewnie nie powinna ale niekiedy, szczególnie po ostrej akcji, życie wydawało się zbyt krótkie żeby przejmować się tym co się powinno, a co nie. Marnując kolejne, cenne sekundy, poruszyła się leniwie, ocierając o niego biodrami. Pokusa była zwyczajnie zbyt duża, całkiem jak z tą świnią którą zarżnęła. Gdyby jednak ktoś ją zapytał co sprawiło jej większą przyjemność, to miałaby problem z odpowiedzią.
Westchnięcie poprzedziło moment, w którym odkleiła się od gorącego ciała i zebrała do kupy na tyle żeby wstać. Wyciągając dłoń w jego stronę rozejrzała się wokoło. Jak na jej gust zostali zaskoczeni i jeden raz za dużo.
Tym razem bez szemrania przyjął pomoc, a gdy wstawał skrzywił się boleśnie i zrobił ruch, jakby chciał złapać się za bok. Powstrzymał się w połowie, kończąc ruch na poklepaniu się po wystającej zza pasa maczecie. Nie patrzył na nią, skupiony na sprawdzaniu sprzętu, potem na szybkim rzucie oka w górę - te zaowocowało niezadowolonym zmarszczeniem brwi. Westchnął ciężko, zaklął pod nosem i ruchem głowy wskazał zawaloną klatkę schodową.
- Po drugiej stronie jest mur, trzeba się będzie na niego wspiąć. Musimy się od nich odciąć, wytrzymasz jeszcze kawałek biegu? Niedaleko, dwie przecznice, potem… - zamiast dokończyć, zagryzł wargi. Nie wydawał się w najmniejszym stopniu zadowolony: rzucał oczami na boki, czasem spoglądając w górę, ku niebu. Bez dalszego gadania pociągnął ją za rękę, kierując w głąb budynku.
Przygryzła wargę żeby powstrzymać to, co się jej na usta cisnęło. Czy ona wytrzyma?! Ledwo się ruszał, był idiotą i chodzącym samobójcom który swego marzenia o bohaterskiej śmierci spełnić nie może i martwił się o to czy ona wytrzyma. Idąc za nim, bo jakby nie spojrzeć wyboru wielkiego nie miała, przewiercała jego plecy morderczym spojrzeniem. Jego efekt zmalał nieco gdy wzrok ześlizgnął się z pleców na pośladki, była to jednak tylko chwila dekoncentracji. Jak nic, trzeba było przyjąć ofertę Podłego. Może wtedy mogłaby w pełni skupić się na tym, na czym powinna.
- Potem co? - Zainteresowałą się, zadając pytanie przyciszonym głosem.

Milczenie Ortegi przeciągało się, widziała jak zacisnął pięści. Biegli przez stary, niegdyś wyłożony kamiennymi płytkami korytarz. Teraz, po wieku erozji, na ścianach ostało się raptem parę matowych, czarnych prostokątów, okolonych zamrożonym mchem. Ścieżka ciągnęła się i ciągnęła. Po drodze zwalniali tylko po to, by przeciskać się między zawalonymi fragmentami dachu i barykadami ze złomu. W przeciwieństwie do wystawionej na aurę pogodową ulicy, tutaj nad głowami mieli pozostałości górnego piętra, betonową osłonę - dziurawą, z prześwitami, lecz z pewnością ochronę przed wzmagającym się śniegiem. Zrobiło się też ciemniej, poruszało się wygodniej przez brak hałd i zasp.
- Wsłuchaj się w pogodę, Teri. Wiatr niesie coraz więcej śniegu, robi się ciemno. Mniejsze zwierzęta… widziałaś jakieś? Powinny tu być, jest pusto - Aidan odezwał się w końcu, pochylając się i układając z dłoni “stopkę” aby pomóc jej wdrapać się na olbrzymi blok tarasujący drogę. Niby blokował przejście, lecz pod sufitem pozostała niewielka przestrzeń, wystarczająca aby się przeczołgać… chyba. Miał rację. Prócz psiunów i bydlaka za którym długo podążali, nie spotkała niczego żywego. Tylko te oczy, śledzące ich, podczas spaceru ulicą.
- Idzie burza - wyjaśnił krótko, patrząc na nią w napięciu. Rozumiała czego się obawiał. Śnieżyce przychodziły nagle i potrafiły trwać wiele dni. Lub kończyć się po upiornych, wypełnionych chaosem minutach, zostawiając za sobą lodowe piekło. - Możemy spróbować dotrzeć do naszych, ale nie liczyłbym na sukces. Za daleko, nie zdążymy, a zostając na otwartym terenie zamarzniemy w przeciągu kwadransa. Nawet jeśli szybko się rozpogodzi, stracimy czas czekając… nie mamy go za wiele. Im dłużej pozostaniemy w jednym miejscu, tym mniejsza szansa na znalezienie się w strażnicy przed zmierzchem… - zamilkł, zaciskając zęby i gapiąc się gdzieś ponad głową Teri. Myślał, analizował. Próbował znaleźć rozwiązanie. Naraz obrócił się nagle, przekrzywiając po ptasiemu głowę, warcząc krótkie “kurwa”.
- Najbliżej mamy stary szpital, powinniśmy dać radę do niego dotrzeć - mówił szybko i widziała, że pod przymkniętymi powiekami jego gałki oczne ciągle się ruszają. Blada, spocona skóra odbijała te liche ilości światła, oddech charczał co parę zdań, ale chyba podjął jakąś decyzję, bo wypuścił ze świstem powietrze - Obok niego jest kostnica, zamknęliśmy ją z Simmonsem, żeby nie nalazło się tatałajstwa. O ile nic nie zerwało łańcuchów, będzie w miarę czysto. - zakończył układając usta w cyniczny uśmiech. Na powierzchni bezpieczeństwo było pojęciem względnym.
Odpowiedziała mu uśmiechem, który ograniczył się tylko do lewego kącika ust. Z Trupiarni do kostnicy. W sumie, przynajmniej biorąc pod uwagę znaczenie słów, wychodziło na jedno. Widać pisane jej było tkwić w otoczeniu trupów, czy to tych które jeszcze zipiały, czy tych, których szczątki zdążyły się rozłożyć.
- To na co czekamy? - zapytała, unosząc także prawy kącik ust. Rzadko bywała w dobrym humorze. Zwykle wiązało się to z porządną dawką prochów lub alkoholu, względnie jednego i drugiego. Może brało się to z tego, że miejsce, które opisał dawało pewne możliwości, z których chętnie by skorzystała? A może chodziło po prostu o to, że wreszcie będzie miała szansę odpocząć, pociągnąć z butelki i pomyśleć na spokojnie. O ile w towarzystwie Aidana będzie w ogóle w stanie myśleć. Nie… Zdecydowanie trzeba było zająć się tą uciążliwą, naglącą sprawą zanim zrobi coś naprawde głupiego. Szlag by go trafił… I zapewne trafi, aczkolwiek miała nadzieję że dopiero gdy dotrą do strażnicy. Tak długie przebywanie w jego towarzystwie miało na nią zgubny wpływ. Jednocześnie miała ochotę wbić mu nóż w serce i otoczyć opieką. Opieką! Tak, był jej potrzebny, więc miało to swój sens, jednak stanowiło dla niej ryzyko. Igrała z ogniem i sprawiało jej to przyjemność. Czyżby nie potrafiła już żyć bez tego ryzyka wiszącego nad jej głową? Myśl ta nie była przyjemna.
Pozwoliła sobie na zamknięcie oczu na dokładnie dwie sekundy. Nie było więcej czasu do marnowania. Potrzebowała tego jednak, a lepiej było zrobić to teraz, gdy stali, niż w trakcie biegu. Zamknięciu oczu towarzyszył głęboki wdech. Ich otwarciu - wydech. Uśmiech się pogłębił, odsłaniając zęby. Bardziej gotowa do dalszej drogi nie mogła być. Wkurwienie i pożądanie napędzały krew, która krążyła w jej żyłach. Na chwilę obecną były jej prochami. Wreszcie to do niej dotarło. Była na zastępczym haju i musiała wykorzystać ten stan by przetrwać. Do tego potrzebowała tego idioty więc musi go utrzymać przy życiu. Jej chęć do opieki, troska i całe to gówno brało się z prostej potrzeby utrzymania stałego dostępu do dragów. Nic więcej… Z tym mogła sobie poradzić. Takie potrzeby były jej znane, racjonalne i pozbawione sentymentalizmu. Rozumiała je i akceptowała. Była w stanie kontrolować, a przynajmniej miała zamiar podjąć taką próbę. Ot, nowy diler, to wszystko. Nowy drag, nowy trunek… Potrzebowała go, więc będzie się musiała nim zająć. Tak… To wszystko...
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline