Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-05-2016, 14:07   #11
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Mroźne powietrze niosło ze sobą drobiny śniegu, porwane z zalegających wokół stert gruzu. Atakowało zarówno z góry, jak i boków, przez co człowiek nie był pewny, czy przypadkiem nie rozpadało się ponownie. Na razie jednak nic nie zapowiadało kolejnej śnieżycy, choć z każą mijającą godziną robiło się coraz chłodniej… a może Teri tylko sie tak wydawało? Skryta w miarę bezpiecznej norze, zyskała chwilę na odpoczynek tylko po to, by znów musieć wyjść na otwarty teren. Zamykali pochód raptem we dwójkę - niby najmniejsza z grup, najprostsza do przemycenia przez zrujnowaną strefę wpierw podmiejską, gdzie wedle plotek i zapewnień zarówno Simmonsów, jak i Ortegi, nie groziło im szczególnie niebezpiecznego. Większe drapieżniki trzymały się dalej, w głębi strefy miejskiej, gdzie rozkładające się truchła dawnych wieżowców, dawały im wystarczająco miejsca do polowań, jak i ukrycia, dodatkowo hojnie pokrywając cieniem i tak czarny asfalt. Mniejsze… cóż. Ponoć bały się ognia, światła.

Stawiali na szybkość, mobilność i dyskrecję, w razie kłopotów skupiając na salwowaniu ucieczką, zamiast otwartej walki - przegranej już w chwili, w której przystaną aby ją podjąć. Z tego co Teri zrozumiała w przydziale przypadła im najdłuższa trasa, okrążająca punkty zapalne na mapie szerokim łukiem. Rola zamykających pochód przypominała zabezpieczenie, by w razie kłopotów pogoń nie ruszyła za dwoma środkowymi składami. W jednym eskortowano mechanika, w drugim lekarza - z racji doświadczenia i umiejętności, osoby priorytetowe. Dlatego też dostali lepszą ochronę, więcej broni i ludzi. Jej zaś przypadł w udziale Aidan, o którym wiedziała że nie jest w swojej szczytowej formie. Do tego jeden rewolwer i jeśli dobrze policzyła, sześć kul w bębenku. Z drugiej strony mogla trafić znacznie gorzej.
Przykładowo zostać w Czyśćcu.

W przeciwieństwie do niego, tutaj miała w końcu czym oddychać. Ilość powietrza, jego zapach pełen obcych, nieznanych dotąd nut niesionych podmuchami wiatru, przeszywającymi ciało na wskroś. Skąd pochodziły, co je wydawało?
Powierzchnia oferowała o wiele więcej fascynujących, nowych niewiadomych, niekoniecznie śmiercionośnych. Część z nich miała w sobie po prostu coś magicznego.


Ruszyli jako ostatni, dzięki czemu zyskali doskonały widok na plecy pozostałych, schowane pod ciepłymi kurtkami, zasłonięte ciężkimi zapewne plecakami lub torbami z resztą sprzętu… prócz Chester. Ona akurat nie niosła nic co by ją spowalniało, targany wcześniej przez nią tobół wylądował u Dietera. Odciążona wystrzeliła niczym z procy, biegnąc ile sił w nogach pozornie pustym przyjściem. Dwieście - trzysta metrów z pozoru pustej, spokojnej przestrzeni, otoczonej sypiącymi się ścianami i równie popękanym sufitem. Z podłogą pełną zdradliwych dziur i pułapek, teraz zakrytych szarą, śniegową pierzyną, zrównującą każdą wypukłość oraz grudę w jeden dywan, przypominający twarz pryszczatego małolata. Nie ubiegłą pięćdziesięciu metrów, gdy fałszywy spokój przejścia został zburzony. Hałdy śniegu zafalowały, plamy cienia przyczajone pod ścianami zatańczyły niecierpliwie, wypluwając ze swych objęć istoty o wrzecionowatych, porośniętych sierścią, rogatych pyskach i podłużnych ciałach, wielkości czteroletniego dziecka.

Chude, czworonożne sylwetki wydawały się zabiedzone nawet przy porastającym je gęsto futrze. Gdyby nie ono, zapewne dałoby się policzyć im przez skórę wszystkie kości. Mimo tego poruszały się niepokojąco sprawnie. Szybko.
Kolejne zaś opadały z sufitu, próbując w locie dorwać uciekającą kobietę. Ta jednak uskakiwała, nie oglądając się za siebie.
Gdy tylko uwaga miejscowej fauny skupiła się na przynęcie, pierwsza grupa ruszyła wpierw powoli i ostrożnie, lecz zaraz i oni zerwali się do biegu, obierając tę samą drogę aż do pierwszej odnogi pozwalającej obrać kierunek przeciwny do pogoni.
- Biegniemy - krótkiemu rozkazowi Aidana towarzyszyło ponaglające szarpniecie za ramię i patrząc uważnie pod nogi, rzucili się pędem przed siebie.

Zatrzymali się dopiero, gdy walący się wiadukt został daleko za ich plecami, majacząc na horyzoncie podobny nie większej od kciuka czarnej, pokręconej kupce szmelcu. Przypominał barmance zwinięty niedbale motek drutu, wyrzucony przez lewe ramię jako element kompletnie zbędny. W przeciwieństwie do pozostałych, im przypadł w udziale sprint po otwartym terenie, równie płaskim jak poprzednie dziesięć kilometrów. Tym razem jednak przed sobą widzieli nie płaską patelnię, a pierwsze, pokraczne zabudowania, skryte wśród śniegu i gruzu. Sprawiały wyjątkowo ponure wrażenie - szare, zdewastowane. Straszyły oczodołami wybitych wiek temu okien, pordzewiałymi szkieletami zbrojonych drutów, wyciągających pogięte ręce prosto ku ołowianemu niebu.


Wokół panowała cisza, mącona tylko przez przyspieszone, chrapliwe oddechy dwójki ludzi, stąpających ostrożne pośród popielnego puchu. Ich ciała stygły, owiewane lodowatymi oddechami zimy, złośliwie trzymającej świat w objęciach, niepotrafiącej go wypuścić. Pory roku, zupełnie jak kobiety, były niezwykle kapryśne. I zazdrosne.
Idący tuż obok blondyn westchnął, a może sapnął, poświęcając więcej uwagi okolicy niż partnerce. Ukryta pod kapturem głowa ruszyła się nieustannie, lustrując okolicę z prawa, lewa, środka i z góry. Czasem obracał się i parę kroków zmierzał tyłem, by mieć pod kontrolą również teren za ich plecami. W jego dłoniach pojawił się łuk, choć nie napinał go jeszcze, tylko trzymał w pogotowiu.
W pewnym momencie poczuła jak chwyta ją za ramię i osadza w miejscu nim zdążyła zrobić kolejny krok. Kucnął i bez słowa pociągnął za sobą. Nieprzygotowana zaryła kolanami w śnieg, trafiając łydką na coś, co zapewne było kamieniem.

- Spójrz - wyszeptał dziewczynie prosto do ucha. Aby to uczynić musiał się nad nią pochylić, a strumień wydychanego powietrza załaskotał odsłoniętą małżowinę. Położył rękę na śniegu, tuż obok wgłębienia które Teri w pierwszej chwili przegapiła, biorąc za kolejna nierówność terenu i nic poza tym. Dopiero w zestawieniu z ludzką ręka, zrozumiała co ma przed sobą.


Ślad, odcisk łapy, tudzież innego rodzaju kończyny… spory. Dwukrotnie większy od dłoni, nieregularny. Zwierzęcy.
Zauważywszy jeden, łatwiej przyszło jej dostrzec resztę. Ciągnęły się sznureczkiem mnij więcej równolegle do obranej przez Ortegę trasy, przeplatała z pieczątkami butów jakie zostawili za plecami.
Nie musiała być ekspertem od tropienia by wiedzieć, że odciski łap, które widzieli, świadczyły o kłopotach. Niewiadomą zaś było to nie czy nastąpią, a kiedy. Teri zmierzyła czujnym wzrokiem otaczający ich teren. Miała wiele pytań, jednak wolała się najpierw upewnić czy aby na pewno są sami. Cokolwiek zostawiło te ślady musiało być duże, nawet idiota byłby w stanie to stwierdzić. Czy jednak szybkie? Bo że agresywne, to mogła przyjąć za pewnik.
- Nie podoba mi się to co widzę - mruknęła pod nosem, tak cicho, że ledwie sama była w stanie zrozumieć wypowiadane słowa. - Zmieniamy kierunek czy idziemy dalej?
To w końcu on przewodził, on decydował i on znał się na tych terenach. Ona była tu obca. Ponownie rozejrzała się wokoło, nie chcąc by cokolwiek zaskoczyło ich gdy debatują na otwartej przestrzeni. Nagle poczuła się jak zwierze, na które się poluje i nijak to wrażenie nie przypadło jej do gustu.
Miała wrażenie, że Ortega się uśmiechnął, choć nim zdołała jednoznacznie zidentyfikować przecinający jeg otwarz grymas, odwrócił głowę w stronę majaczących w niedalekiej już odległości pierwszych zabudowań. Szarość murów idealnie komponowała się z kolorem śniegu. Gdzieś z oddali doleciał ich głuchy, basowy pomruk, przechodzący płynnie w wyższe, bardziej skrzekliwe tony, aż finalnie zakończył się ochrypłym skowytem. Przypominał skargę torturowanego upiora, zamkniętego za karę na tym nie najlepszym ze światów. Po kilku sekundach dźwięk powtórzył się, a zaraz po nim zapanowała głucha cisza. Nawet wiatr, do tej pory wesoło gwiżdżący wśród gruzu i sypiący śnieżnymi drobinami w oczy, umilkł, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
- Jest jeden. Idzie powoli, nie spieszy mu się… znaczy prędko słońca nie zobaczymy. W przeciwnym razie albo by nie wychodził spod ziemi, albo narzucił szybsze tempo. Te kreatury wyczuwają zmiany pogody. - Powiódł wręcz pieszczotliwie palcami po krawędzi odcisku, obrysowując go dookoła i mruknął pod nosem coś, czego Teri nie dosłyszała. Brzmiało jakby potwierdził którąś ze swoich teorii.
- O ile będziemy trzymać rozsądną odległość, wypłoszy nam mniejszą zwierzynę - otrzepał w końcu dłonie i przystawił je do ust, by paroma oddechami przywrócić palcom utracone ciepło - Jeśli nadłożymy jeszcze więcej drogi, możemy nie wyrobić się do zmroku z dotarciem do celu, a tego oboje nie chcemy. Ewentualnie powielimy część trasy drugiej grupy, choć to wiązać się może z masą komplikacji. Ich przejście wzbudzi zainteresowanie… którym my oberwiemy - westchnął i dokończył wyjątkowo poważnym tonem - Daj sobie spokój z brakiem doświadczenia, nie czas i miejsce na jałowe narzekanie. Jesteś tu, umiesz walczyć o swoje, chcesz przeżyć. Patrz, myśl. Od tego ostatniego nic nigdy nie zwalnia. Jeden przeciwnik, chmara mniejszych, a może ryzyko nie wyrobienia się w czasie? Chyba że widzisz to inaczej.
Teri nie patrzyła na niego. Słuchała, i to słuchała bardzo uważnie. Aidan zdawał się czytać w jej myślach, co bynajmniej się jej nie podobało. Nie podobało się także to, że miał rację. Jeżeli chodzi o przeżycie, jej instynkt był całkiem dobrze wyrobiony. Był to jednak instynkt ćwiczony w zamknięciu, w pieprzonej Trupiarni. Tu, na otwartym terenie, nie ufała mu aż tak, jak tam. Tu zasady były inne, chociaż mogły wyglądać na takie same. Jeden, wielu, spóźnienie…
- Jeden - zdecydowała w końcu.
Decyzja ta była jak najbardziej uzasadniona. Z większą ilością ich szanse były zerowe. Jeżeli by się spóźnili… Mogła nie chcieć się do tego przyznać, jednak pozostanie na zewnątrz po zmroku, budziło w niej zimny dreszcz, który nieprzyjemnie przypominał strach. Jedna bestia, nawet jeżeli duża, wciąż dawała większe szanse na to, że uda się im ją pokonać. Gdzie zaś polował duży drapieżnik, tam nie pchały się mniejsze. Przynajmniej miała nadzieję na to, że ta zasada obowiązywała także w tutaj. Gdyby zaś wszystko inne szlag trafił, miała jeszcze prezent od Podłego. Na wspomnienie o nim i o mężczyźnie, który wsunął jej to cacko do kieszeni, na jej twarzy pojawił się drapieżny uśmiech.
- Idziemy?
W odpowiedzi mężczyzna parsknął i uniósł dłoń na wysokość jej twarzy. Ujął ostrożnie drobną brodę i stanowczo obrócił w swoją stronę, zmuszając aby dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy. Chwilę przyglądał się badawczo, przeskakując spojrzeniem po poszczególnych detalach jej twarzy, aż skrzywił lewy kącik ust ku górze, przekrzywiając blond łeb na bok. Przypominał w tym dużego, ośnieżonego ptaka, któremu ktoś obciął skrzydła i okręcił watowaną kurtką.
- Ufasz mi? – spytał nagle, w bezruchu czekając na odpowiedź.
Co było nie tak z tymi facetami? Najpierw Rhys, teraz Aidan. Jakby nie dało się pogadać bez tego całego trzymania za brodę, odwracania twarzy i otoczki przymusu. Bez względu na to czy delikatnej, czy nieco mniej… Nie skrzywiła się jednak, chociaż miała na to ochotę. Jego pytanie skutecznie wybiło ją ze stanu zrzędzącego, w który wpadła na tą jedną, czy dwie sekundy. Znowu to zaufanie… Nie miał innych tematów do pogaduch na świeżym powietrzu? Przeżycie dla przykładu. Czyhająca na nich bestia. Pogoda chociażby… Nie, on znowu o zaufaniu.
Przymknęła na chwilę oczy. Nie długo, uderzenie serca, może dwa. Zaufanie było taką cholernie skomplikowaną sprawą. Czy mu ufała, że dociągnie ją całą na miejsce? Tak. Czy ufała ogólnie? Jako drugiemu człowiekowi? Mężczyźnie? Cóż, z pewnością bardziej niż innym. Czy jednak było to zaufanie, czy po prostu ostrożna zgoda na jego ewentualne pojawienie się? Nad tym będzie się musiała zastanowić, gdy znajdzie na to czas.
- Na tyle, na ile potrafię - odpowiedziała w końcu, otwierając oczy i odpowiadając na jego spojrzenie. To była prawda. Nie skłamała mu, a to już samo w sobie było chyba dobrą oznaką. Mogła śmiało powiedzieć “tak” lub “nie” i to pewnie też by było prawdą, tyle że nieco bardziej oddaloną.
Kolejny krzywy uśmiech i cień zadumy tańczący w głębi czarnych źrenic. Czy Teri sie wydawało, czy Ortega robił się coraz bledszy? A może to tylko dziwne, brudne światło powierzchni, jakże inne od sterylnych, jasnych i ostrych halo tworzonych przez żarówki. Nie ruszał się z miejsca, pozwalając by poziom frustracji, czy też złości zdążył wypuścić blade kiełki, kotwicząc we wnętrznościach Sydney odrobinę poniżej splotu słonecznego.
- Nie wymagam od ciebie niczego, czego sam nie jestem ci w stanie zagwarantować - westchnął w końcu, płynnym ruchem sięgając do kieszeni kurtki i wyciągnąwszy rewolwer, podrzucił go w dłoni łapiąc za lufę. Uchwyt zachęcająco skierował ku towarzyszce - W bębenku jest sześć kul, nie marnuj ich. Jest głośny… i stary, ale Dietrich dobrze o niego dbał. Traktuj go jako ostateczną linię obrony. Strzelaj tylko i wyłacznie, jeśli jesteś absolutnie pewna trafienia. Działa lepiej, niż najlepszy nóż. Musisz zgrać muszkę ze szczerbinką na celu, odciągnąć kurek i pociągnąć za spust - wskazywał po kolei poszczególne części broni, robiąc dziewczynie przyspieszony kurs obsługi broni palnej… prowizoryczny i bardzo przyspieszony. Czas i miejsce nie sprzyjały dłuższym konwersacjom - W zależności od tego, co podejdzie, celuj w miękkie, odsłonięte części ciała. Brzuch, gardło, oczy. Otwarta paszcza… o ile będziesz mieć na to szansę. Obserwuj, szukaj słabych punktów i zdaj się na instynkt. I one i my jesteśmy zwierzętami. Różnica polega tylko na tym gdzie żyjemy - przestał się uśmiechać, jego twarz przeciął cień rozgoryczenia i tajonej złości. Zamilkł na parę sekund potrzebnych do szybkiego rozejrzenia się dookoła - Dasz sobie radę.


Słuchała go w ciszy, zapamiętując każde słowo, które padało z jego ust. Instrukcja obsługi rewolwera nie było szczególnie trudna i wydawało się jej, że nie powinna mieć problemu z wykorzystaniem tej wiedzy w praktyce. Nie podobał się jej jednak wydźwięk słów Aidana. To, czego nie mówił wprost.
- Damy - poprawiła go, nie spuszczając z niego oczu. Jego stan ją niepokoił. Jego słowa także. Jego postawa. On. Co też ubzdurał sobie w tej tępej łepetynie?! Jeżeli uznał, że ona go zostawi tutaj lub pozwoli mu zostać to… Będzie się nad tym musiała poważnie zastanowić.
Jej odpowiedź musiała przypaść do gustu Ortedze, a przynajmniej Teri uznała, że tak musiało być. Jego twarz zmieniła nieco wyraz, sprawiając wrażenie ciut pogodniejszej niż chwilę wcześniej. Nie była pewna czy przypadło jej to do gustu czy nie. Sprawianie przyjemności innym nie było jej specjalnością, więc i jakoś szczególnie się nie starała by iść w tym konkretnym kierunku. No, chyba że miała w tym swój cel. Czy miała go teraz? Tego nie była jeszcze pewna, jednak uznała że pozastanawia się nad tym problemem później.
Machnięcie ręki, które nastąpiło zaraz po owej zmianie u Ortegi, było znakiem do podjęcia drogi, na który odpowiedziała skinięciem głowy. Tkwienie w miejscu może i dawało okazję ku temu by odpocząć, jednak Teri chciała już być na miejscu. I to nawet nie przez wzgląd na siebie, chociaż bez wątpienia jej dobro leżało jej bardziej na sercu, co przez wzgląd na Aidana. Ostatnie czego potrzebowała to to, żeby się jej wysypał na otwartym terenie, z dala od bezpiecznych murów.
Na brak tych ostatnich nie musiała w szczególny sposób narzekać. Nie były one co prawda bezpieczne, i to pod żadnym względem, jednak były. Zrujnowane, wypalone, tkwiące niczym szkielety dawnego życia. Skorupy, które porzucono, wcześniej wyżerając z nich to, co było dobre.
Podążali za bestią, która ich wyprzedzała. Jej ślady zdawały się dokładnie pokrywać z trasą, którą wyznaczył dla nich Ortega. Cisza, która panowała, zdawała się wwiercać w jej głowę niczym jedno z narzędzi Kit’a. Drażniła, działała na nerwy, wręcz zmuszała by coś powiedzieć, odchrząknąć, złamać ją. Byłoby to jednak skrajną głupotą, a Sydney do głupich się nie zaliczała. Była ostrożna, kalkulująca, niekiedy stawiająca wszystko na jedną kartę, ale zdecydowanie nie była głupia. Jej wzrok wędrował wokoło, od czasu do czasu omiatając Aidana, w celu sprawdzenia jego stanu. Musiała, po prostu musiała mieć wszystko pod kontrolą. Ład i porządek. Tak potrafiła funkcjonować w pełni swoich możliwości. Wyłapywać elementy, które wybijają się z obrazu i zajmować nimi w odpowiedni sposób, tak, by obraz z powrotem wracał do stanu, który jej odpowiadał. Każdy z takich elementów uczył ją czegoś nowego. Jak drobne poruszenia wśród śniegu, które Ortega nakazał jej zignorować. Zadanie nad wyraz trudne, bowiem poruszenie oznaczało zagrożenie, a zagrożeniem trzeba było się zająć jak najszybciej. Rozumiała jednak, że w tej chwili oznaczałoby to utratę cennych minut. To zaś oznaczało pojawienie się większego zagrożenia.
Sznurek do sznurka…
W obserwowaniu otoczenia nie pomagał śnieg. Drobny i słaby, jednak sprawiający problemy. Cokolwiek spadało wraz z nim, powodowało swędzenie skóry w miejscach, w których zimne płatki się z nią stykały. Ortega nie musiał jej powtarzać by się lepiej zakryć, ani nie musiał jej zmuszać do przyspieszenia.
W końcu dotarli do czegoś, co Teri kojarzyło się z jedną z alei w Trupiarni, tylko w wersji powierzchniowej. Popękany asfalt ulicy pokrywał śnieg. Po jednej i drugiej stronie znajdowały się resztki czegoś, co kiedyś musiało być jednopiętrowymi budynkami. Teraz zostały już tylko ruiny, ledwie pozwalające na to, by dało się określić to, czym kiedyś były. Sydney niemal mogła zobaczyć uśmiechnięte mordy bachorów, biegających po chodniku albo jeżdżących na jednych z tych trójkołowych rowerów, które widziała w jakiejś książce. Rzygać się chciało. Dzieci jednak były przydatnym tworem, gdy się je odpowiednio pokierowało. Nikt tak nie potrafił kraść, jak te małe gnojki. Były też całkiem przydatnym źródłem informacji. Oczywiście, gdy już się przesiało te brednie, które potrafiły wymyślić, i to na poczekaniu. Teraz jednak nie było żadnego pod ręką, z czego Teri bez wątpienia była zadowolona. No, jeśli nie liczyć Ortegi, który bez wątpienia potrafił zachowywać się nawet ciut gorzej niż bachor. Jej spojrzenie ponownie opuściło okolice i spoczęło na facecie, który miał ją bezpiecznie przeprowadzić przez to cholerne miasto. Była ciekawa czy faktycznie przyjdzie jej go zostawić i czy to zrobi. Już sam fakt, że się nad tym zastanawiała był dość niepokojący. Aidał był zagadką, której rozwiązanie kusiło bardziej, niż chęć pozbycia się kolejnego trupa. Jednak, póki co, był jej sposobem na przetrwanie i tylko to się liczyło. Skrzywiła się… Bycie zależną od kogoś nie leżało w jej interesie. Jak nisko była w stanie upaść by zyskać szansę na nowe życie? Kolejne pytanie, które będzie musiało trochę poczekać, nim otrzyma odpowiedź.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:48.
Grave Witch jest offline  
Stary 23-06-2016, 10:53   #12
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

16 kwietnia 104 roku po Zagładzie.
Przedmieścia; 10 godzin do zmroku



Ruiny domów sprawiały wybitnie przygnębiające wrażenie - bezkształtne, bezbarwne, rozpadające się niemal w oczach. Miało się poczucie, że zalegające wokół zaspy są ich integralną częścią… a raczej były nią kiedyś, nim wiatr i aura pogodowa nie obróciły ich w proch, usypany w nieregularne kopce wszędzie jak okiem sięgnąć. Wystarczyłby jeden dotyk, aby osunęły się miałką warstwą zaraz u stóp. Proch, popiół i kurz - wszystko, co kiedykolwiek istniało, co napawało człowieka dumą, przepadło. Pozostało raptem zdegradowane truchło, toczone przez czerwie pokroju Teri, Ortegi i innych szczęśliwie, bądź nie, ocalałych z pogromu. Każdy oddech, każdy uczyniony na powierzchni krok jasno obrazował dziewczynie uniwersalną, prostą i niezwykle bolesna prawdę.
To już nie był ich świat i cokolwiek nie zrobią, nigdy już nim nie będzie. Mieli swoją szansę, wieki i tysiąclecia niepodzielnego panowania nad tym skrawkiem ziemi. Teraz zaś w żadnym stopniu nie czuli się ważni, silni, ani wyjątkowi. Przemykali chyłkiem, zaś siedzące na ich ramionach dusze wyłamywały nerwowo palce, zamierając przy każdym, najlżejszym szmerze - tych rozlegało się coraz więcej… a może to podkręcone niebezpieczeństwem zmysły wyostrzały się do nieznośnego poziomu, rozkazującego przypadanie do ziemi nawet przy najmizerniejszym poruszeniu?


Aidan milczał jak zaklęty, prowadząc ich kluczącym pomiędzy gruzami śladem bestii. Dzielił uwagę między łańcuszek regularnych, śnieżnych pieczęci, a najbliższą okolicę, lecz czynił to z coraz mniejszym przekonaniem. Może wierzył w powodzenie planu, zakładającego wykorzystanie siły wroga i naturalnego strachu przed nim. A może zaczynało brakować mu siły. Na pewno rany dokuczały mu coraz dotkliwiej, krok zatracił sprężystość, przystawał też zdecydowanie częściej. Czy badał ślady nie chcąc wpędzić ich w pułapkę?
Mógł też szukać pretekstu, by odpocząć choć parę sekund, dać obolałemu ciału czas na złapanie oddechu. Potrzebował leków - rzecz pewna. Zagadką pozostawał rozmiar obrażeń oraz sposób w jaki Lysova poskładała go do kupy. I na jak długo. Od dawna krążyły w Czyśćcu plotki o brakach w zapasach, nie tylko medycznych. Niby na co dzień niczego im nie brakowało, racje zawsze pojawiały się na ich talerzach, chorzy otrzymywali pomoc, a zwiadowcy potrzebne wyposażenie. Rada dbała o pozory jak tylko mogła. Jeśli ktoś potrafił patrzeć, dostrzegał drobne detale, ot choćby zaprzestanie szczepień nielicznych dzieci, coraz dłuższy czas rekonwalescencji rannych. Detale poskładane do kupy budziły niepokój… ale to już nie ich problem. Przynajmniej chwilowo, choć jeśli wierzyć Ortedze, może właśnie pozbywała się problemu na wieki wieków. Amen.

Liczyła się tylko droga pod stopami, przyprószana niesionym przez wiatr śniegiem. Wrażenie pustki, ciszy i samotności były złudne. Może i rasa ludzka zniknęła prawie doszczętnie, lecz nie oznaczało to ostatecznej zagłady. Dzięki powstałej niszy reszta fauny miała się wyjątkowo dobrze. Dawała o sobie znać cichymi piskami, ostrzegawczym sykiem, gdy podchodzili zbyt blisko tonących w mroku budynków. W czarnych jamach wybitych okien widziała błyszczące niechęcią ślepia, jedne, drugie, dwunaste. Ich pochód oglądała cała gromada żywych istot, niepomiernie lepiej przystosowanych do aktualnie panujących warunków niż oni.


Na razie pozostawały w bezpiecznym ukryciu, zbyt skonsternowane parą intruzów, ośmielającą się zakłócać spokój ich królestwa. Ciemność łaskawie skrywała ich kształty, nie dając dokładnie poznać rozmiaru zagrożenia. Widzieli za to ich ślady - drobniejsze, ledwo widoczne wśród szarej brei i kawałków betonu.


W przeciwieństwie do stwora którego śledzili, raptem muskały podłoże, nie odciskając się głębiej niż na dwa centymetry. Zupełnie jakby ich właściciele nie chodzili, tylko gładzili pieszczotliwie podłoże w nadziei, że potraktowane odpowiednio czule nie zdradzi ich miejsca gdzie się skryli. Kontrast między jednym, a drugim zestawem dawał dobitny dowód co do wielkości i przede wszystkim ciężaru ich przewodnika. Choć Teri wytężała wzrok jak tylko mogła, do tej pory nie dane jej było go ujrzeć. Trzymali się w zbyt dużej odległości, tak przynajmniej zakładał plan. Rozsądna odległość, siedzenie na ogonie. Co parę minut przypadali do ziemi, przygięci wibrującym wewnątrz ciała pomrukiem, donośnym i zdecydowanie wściekłym. O ile barmanka dobrze interpretowała sunące w powietrzu tony. Gdy rozbrzmiewały, wślizgiwały się pod skórę, jeżąc na niej wszystkie włoski, zaś serce gubiło stabilny rytm. Nie mieli do czynienia z byle psiunem - dosłownie czuła to w kościach. Czasem odpowiadały mu inne głosy - bardziej ochrypłe i skrzekliwe. Cicho, nieśmiało wręcz, dołączały do pieśni drapieżnika. Za każdym razem blondyn zamierał w bezruchu, kręcąc dookoła głową aby lepiej ocenić odległości. Mówił coś do siebie bezdźwięcznie poruszając wargami, a o Teri przypominając sobie tylko wtedy, gdy ruchem dłoni ponaglał ją do szybszego marszu.

Do tego akurat nie potrzebowała zachęty. W ruchu przynajmniej nie odczuwała tak dotkliwie zimna. Wystarczyło zatrzymać się na sekundę, by lodowaty wiatr wdarł się pod ubranie i lodowatymi zębiskami szarpał spocony organizm, przyprawiając o drgawki. Pusty żołądek skręcał się w supeł, podjeżdżając do gardła i tam się zagnieździł, pozostawiając po sobie gorzko-kwaśny, palący posmak. Pragnienie wysuszyło wargi, zostawiając je spierzchnięte i nabrzmiałe. Chłód odrobinę łagodził dyskomfort, był to jednak środek tymczasowy. Przegonienie przez pierwszy etap i litry potu pozostawiły Sydney odwodnioną, zmęczoną. Dzień zaś dobiegał dopiero południa, o ile potrafiła zorientować się w przelanych godzinach. Stalowy całun przesłaniający słońce skutecznie odbierał możliwość zorientowania się co do dokładnej pory. Ile minęło - trzy-cztery godziny? Kiedy odłączyli się od reszty? Co, jeśli nie zdążą na czas? Ujrzy jeszcze tarczę słońca?
Korowód pytań bez odpowiedzi…
- Teri - zduszony szept rozległ się tuż przy jej uchu. Wzdrygnęła się, ręce odruchowo powędrowały do zatkniętego za pas rewolweru. Nie odnotowała, że jej towarzysz sie zatrzymał, ani że podszedł tuż obok, odgradzając ją swoim ciałem od bliższych zabudowań. Znów poczuła bijące od niego ciepło, zdające się parzyć wychłodzone policzki nawet mimo dzielących ich kilkudziesięciu centymetrów. Czekała na rozkazy, ewentualnie sugestie dość pilne, by przerwać ciszę, lecz mężczyzna milczał, wpatrzony w coś pod swoimi nogami. Wychyliła więc głowę, szybko dostrzegając co przykuło jego uwagę.


Ślady ich celu przecinała wstęga odciśnięta w śniegu, nienaturalnie symetryczna i równa. Zupełnie niczym trop olbrzymiego robaka, sunącego przed siebie w linii prostej. Podniosłą wzrok, śledząc dziwne wgniecenie, aż znikło za załomem muru sto metrów dalej, zaraz za zdewastowanym, pordzewiałym wrakiem czegoś podłużnego i przypominającego wielki pocisk.
Oretga kucnął, ponownie przejechał palcami po odcisku, badając go pod sobie tylko znanym kątem. Wzruszył ramionami, chyba zaklął i podniósłszy spojrzenie na towarzyszkę, pokręcił przecząco głową. Wiedziała co mu w tym obrazku nie pasuje. Było zbyt idealne, by zostawiło je zwierze które dotąd spotkali. To jednak nic nie znaczyło. Znali raptem wycinek teraźniejszego świata, co czaiło się za znanymi granicami - tego dopiero mieli się dowiedzieć. Wyglądało niepokojąco, obco. Niebezpiecznie.
Na tyle groźnie i nieprawdopodobnie, że do rzeczywistości przywrócił ich dopiero głuchy warkot, rozlegający się zza pleców. Zbyt głośno i blisko.
Na wyciągnięcie ręki.

Nim poderwali się na nogi dołączyło do niego wycie, wpierw jedno, potem drugi i kolejne. Cały chór wygłodniałych gardeł połączył się ze sobą w jedną pieśń, zwiastującą rychły posiłek.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:48.
Zombianna jest offline  
Stary 21-12-2016, 18:33   #13
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

Spojrzeć śmierci w oczy… Tak, to powiedzenie jak nic pasowało do sytuacji, w której się właśnie znalazła. Znaleźli, trzeba było rzec. Jakby wykańczający marsz, towarzysz ze skłonnościami do samobójstwa i przeklęty mróz nie były wystarczającym bólem w dupie. Ale nie, pewnie że nie, musiało im się jeszcze zwalić na głowę pieprzone stado bestii. Rzędy ostrych zębów wyglądały tak przyjaźnie jak przyjazna była Sydney w trakcie okresu, czyli ni w huj. Powinni się jednak spodziewać czegoś takiego. To nie było ich terytorium. Ich, czyli ludzi jako takich. Już nie, na co dowodów nie brakowało w trakcie całej tej wykańczającej drogi, którą do tej pory przebyli.
Ale pieprzyć… Usta Teri ułożyły się w uśmiech. Jakby nie spojrzeć, nawet jak wywinie tu kopyta to i tak będzie to lepszy koniec niż powolne zdychanie. Zanim jednak tak się stanie, zamierzała walczyć. Zawsze walczyła. Stanowiło to sens jej istnienia i nie widziała powodu by tym razem odpuścić. W granicach rozsądku, oczywiście. Może i była wariatką ale wariatką która lubiła wkurwiać otoczenie tym, że wciąż żyła. Co za tym idzie należało zachować ten stan jak najdłużej. Ot, z czystej złośliwości.

- Biegnij! - Usłyszała rozkaz z ust Aidana, który nie tracąc okazji, wystrzelił w jednego z czworonożnych przeciwników. Strzała utkwiła w porośniętym sierścią cielsku, dając dowód na to, że ten idiota wciąż jest zdatny do walki. Niechętnie, bo niechętnie, Teri musiała przyznać sama przed sobą, że jej to zaimponowało. Co za tym idzie, wkurwiła się dodatkowo że tak głupio ryzykuje swoim życiem. Był kimś wyjątkowym, kimś komu ewentualnie mogłaby zaufać. Wkurwiał ją jednak niemiłosiernie…
Biegnij, biegnij, tylko gdzie?! Byli co prawda otoczeni resztkami domów, jednak większość z nich albo miała już swoich lokatorów, albo nie nadawała się na bezpieczne schronienie. O ile o takim w ogóle można było mówić. Te mniejsze kształty, zardzewiałe i wyglądające jak porzucone zabawki, także nie sprawiały na kobiecie szczególnie pozytywnego wrażenia. Musiała myśleć szybko, czas uciekał, a każda sekunda zwłoki mogła kosztować ich życie.
Biegnij… Pierdolenie… Biegniemy, a nie biegnij… Się mu wydawało do cholery, że go zostawi za sobą?! Nie… Złość nie była jej teraz potrzebna. A może była? Czas jednak na to, by rozważyć tą kwestię nie był odpowiedni.
Ruszyła. Szybko, z rewolwerem w dłoni. Dom, który wybrała sprawiał najlepsze wrażenie. Stał po prawej stronie i miał tą zaletę, że jak do tej pory nie dostrzegła w nim żadnych świecących się ślepi. Był też mniej więcej po przeciwnej stronie atakujących stworzeń, co było cholernym plusem. Sydney jednak nie zamierzała zagłębiać się w jego trzewia w pojedynkę. O nie, tak się bawić nie będą. Przed domem stały wraki, które właśnie zyskały na swym znaczeniu. Dobiec do najbliższego, poczekać na Ortegę, wpierdolić się do środka tego, co zostało z domu i znaleźć dobrą do obrony pozycję. Prosta taktyka, znana dobrze z niezliczonych bójek, w których brała udziała i które nieraz sama prowokowała. Działało w Trupiarni to i tu powinno zadziałać. A jakby tak dało się przy okazji ustrzelić jedno czy dwa cielska… Ale to były plany drugorzędne. Najpierw trzeba było zabezpieczyć pozycję. Zadbać o to by jej przewodnik nie wyzionął ducha. O zabezpieczenie pleców jego i własnych. Kaszka z mleczkiem, nie…?

Ruszyła pędem, wzbijając stopami drobne, śnieżne rozbryzgi. Szara breja skrzypiała, znacząc każdy pospieszny krok dźwiękiem nieprzyjemnie kojarzącym się z trzaskającymi kośćmi. Szybko, ile sił pozostało w wyziębionym ciele! Cel był tak blisko, na wyciągnięcie ręki wręcz, lecz Teri miała wrażenie, że porusza się w miejscu, zatopiona w gęstym, spowalniającym ruchy powietrzu na podobieństwo więzionej przez bursztyn muchy. Widziała kiedyś coś podobnego - pieprzonego robaka zatopionego w żółtym, owalnym kamieniu. Jej matka miała taki wisiorek, gdzieś w tamtym życiu. Tym złym, dusznym. Pod ziemią. Teraz nie liczyła się ani ona, ani podziemne tunele… tylko ruch, prędkość. Obłoczki pary wylatujące z ust razem z chrapliwym oddechem. Adrenalina wypełniła żyły, wlewając w odrętwiałe kończyny dodatkową energię. Ostatni, przedśmiertny wysiłek, finalna szansa. Być lub nie być. Życie i śmierć… być żyć należało pozostać w ruchu!
Wiatr gwizdał w uszach, zimne płatki padającego z nieba śniegu chłostały twarz. Rewolwer ciążył w dłoni, zahaczał o ubranie. Nie przywykła do noszenia broni tak ciężkiej, nieporęcznej i w porównaniu do ukochanych ostrzy - topornej… lecz jakże skutecznej.
Za sobą słyszała pogoń, ziemia dudniła atakowana dziesiątkami łap. Wśród nich znajdowały się też inne stopy, te ludzkie. Taką miała nadzieję. Do tej pory nie doszedł do niej żaden okrzyk bólu, więc Ortega żył, był tuż za nią. Nagłe klepnięcie w plecy ją w tym utwierdziło.
- Nie stawaj, na piętro! - darł się, łapiąc ją za rękę i ciągnąc do przodu holował prosto ku na wpół zawalonej konstrukcji. Niegdyś dwupiętrowa budowla, straszyła teraz brakującym frontem, oraz podłogą usianą masą gruzu i metalowych prętów. Teren tym zdradliwszy, że pokryty maskującą czapą, złudnie tylko równą oraz gładką. Górna kondygnacja jeszcze stała, choć podłoga piętra uległa presji czasu i klimatu, zawalając się w połowie, tworząc pochyłą skarpę, zwieńczoną prostym, pozbawionym dachu korytarzem.
Szczekanie nabrało na sile, były tuż za nimi! Sfora wygłodniałych, zdeterminowanych drapieżników mogących przegryźć kark Sydney dwoma, potężnymi kłapnięciami! Czuła na plecach śmierdzący padliną, gorący oddech, coś chwyciło jej kurtkę, chcąc zatrzymać w miejscu, lecz Aidan trzymał mocno. Szarpnęło nią, mimo tego wciąż biegła… jeszcze kawałek, parę metrów! Bardziej wyczuła, niż zauważyła że sięgnął do do pasa, w powietrzu rozległ się syk wyciąganej stali. Machnął ramieniem, zza pleców doleciał ich krótki, pełen bólu i nienawiści skowyt, mieszający się z wrogim warkotem…
Kolejne szarpnięcie, odgłos kłapiących szczęk tuż przy lewym łokciu.
- Nie zat… - krzyk mężczyzny utonął w niskim, basowym ryku. Serce Teri zamarło, mięśnie stężały, nicowane tym odgłosem. Był tak blisko! Kurwa mać, musiał gdzieś tu być! Bydlak zorientował się, że za nim idą?! Do tej pory słyszała go z daleka… z mniejszej odległości jego warkot brzmiał jeszcze bardziej przerażająco: chwytał za serce, wprawiał podłoże w wibracje.
- Biegnij, Teri! Na górę! - zwiadowca szarpał nią, popędzając i wytrącając z apatii. Jak śnięta biegła więc, uczepiona zakleszczonej wokół własnych palcy ręki.
Oboje wbiegli do budynku przez wyrwę w ścianie wielkości wejścia do Czyśćca, lecz na tym się nie skończyło. Potykając się i podpierając dłońmi, wspięli się po pochylni, docierając ponad poziom ulicy. Przed nimi ciągnęła się zdewastowana, wąska przestrzeń korytarza, jednak nie on był celem. Ortega obrócił się w inną stronę - wybitego dziesięciolecia temu, panoramicznego okna, po którym pozostała tylko otwarta na stalowo szare niebo pustka.
- Bierz rozbieg i skacz!

Nie musiał jej poganiać… Bliskość bestii działała całkiem skutecznie, a strach, który w niej wzbudzały, wykańczał sprawę. Nie żeby miała ochotę się nad nim zastanawiać czy do niego przyznawać. Z drugiej strony, tylko kompletny wariat lub głupiec nie czułby strachu mając na plecach wygłodniałe zwierzęta. O ile nadal można je było zaliczać do tej grupy.
Jak udało się jej utrzymać równowagę, tego nie wiedziała i chwilowo nie miało to dla niej znaczenia. Liczyło się tylko przetrwanie, a to z każdą chwilą stawało się mniej prawdopodobne. Podobno nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej i po raz kolejny Sydney przekonała się o prawdziwości tego powiedzenia. Gdzie, do cholery, podziało się szczeście gdy go potrzebowała? I rozum, aczkolwiek o brak tego ostatniego w tej chwili posądzała głównie Aidana. Skakać?! Jakby nie mogli się gdzieś przyczaić… Zyskali trochę przewagi nad pościgiem więc dlaczego by jej nie wykorzystać do zabarykadowania się? Nie… Jemu się, kurwa, skakać zachciało… Miała cholerną ochotę wywarczeć mu w twarz co sądzi o takim pomyśle. Po pierwsze jednak, nie miała na to dość powietrza w płucach. Po drugie - w przypływie głupoty obiecała że mu zaufa. Nie bez znaczenie był też fakt, że to on miał więcej doświadczenia nie tylko z mającymi na nich chrapkę drapieżnikami, jak i otoczeniem na którym polowali.
Na spełnienie swojego rozkazu musiał jednak poczekać kilka uderzeń serca. Nie tak łatwo było się pozbyć starych przyzwyczajeń. Skok na ślepo to w jej mniemaniu było samobójstwo. Trzeba wiedzieć w co się człowiek pakuje. Trzeba znać teren, znać przeciwnika, znać… Tyle, że wiedza, którą posiadała, przydatna była jedynie w tunelach Trupiarni. Tu, w śniegu, na mrozie, na nieznanym sobie terenie jedyne co mogła zrobić to zaufać. Nie była pewna kogo w tej chwili bardziej nienawidziła. Jego, za to że ją do tego zmusza czy siebie za to, że mu ulega.
Po upływie kolejnej sekundy wycofałą się o dwa kroki, spięła mięśnie, a następnie wykorzystała całą tą złość, nienawiść, strach i co tam jeszcze się w niej tliło i ruszyła biegiem w stronę okna.

Widziała przed sobą chmury, kłębiące się wściekle po nieboskłonie. Wyjący w ruinach wicher, warczenie i odgłosy trzaskającego śniegu wtórowały bijącemu szalńczo sercu, mieszjąc się w jedną pieśń obłędu. Trzęsące się z wysiłku i strachu mięśnie zmusiły się do ostatniego wysiłku i Teri zerwała się do biegu. Ortega coś krzyczał, lecz jego słowa rozlały się w jej głowie, wyłapywała tylko ton, nie treść - ponaglające, nerwowe przesłanie, podszyte nawet zbyt wyraźnym pośpiechem i maskowaną obawą. Bał się… ale czego? Czy zacznie robić problemy, spowolni ich i odmówi? Gdy się poruszyła przez jego twarz przemknął grymas ulgi, zniknął jednak zastąpiony skupieniem. Znów złapał ją za rękę, biegli obok siebie, a pustka zbliżała się nieubłaganie. Jeszcze dziesięć metrów, pięć.
Nie zwalniali, prąc szaleńczo przed siebie, dudniąc butami o sparszywiały beton.
- Teraz! - tym razem zrozumiała. Krawędź mieli już na wyciągnięcie ramienia. Wybili się, a Teri otoczyła śnieżyca. Pęd powietrza świszczał w uszach, miała wrażenie, że czas zwolnił i leci przez melasę, machając wolnym ramieniem niczym młynkiem. W twarz uderzały kosmyki włosów, przed sobą widziała drugi budynek, od strony z której spadali zwieńczony balkonem o pordzewiałej balustradzie… nisko, zdecydowanie niżej, niż poziom początku skoku. Widziała jak z każdym ułamkiem sekundy ziemia zbiła się do nich, a raczej oni do niej. Coraz niżej i niżej… już przygotowała się na twarde lądowanie, gdy świat wywinął koziołka, wirując wokół własnej osi.
Wpierw poczuła łupnięcie, ale nie tak mocne jak się spodziewała. I ciepło… czuła ciepło, miast zmrożonego śniegu. Gorąco trawionego gorączką ciała. Zderzeniu z podłogą towarzyszyło głuche, pełne boleści, męskie stęknięcie, coś chrupnęło obrzydliwie czemu zawtórowało gwałtowne wciągnięcie powietrza i syk przez zaciśniete zęby. Nie jej, Teri mimo skołowania nie zanotowała nagłego przypływu bólu. Gdy doszła do siebie na tyle, by kojarzyć proste fakty, zorientowała się, że oboje leżą płasko wśród gruzu, popiołu i rdzy. Ortega na dole, a ona na nim, schowana w miarę bezpiecznie w klatce ramion.

Leciała… Co prawda tylko przez krótką chwilę i bardziej to do spadania było podobne niż do lotu, ale… Wrażenie zdecydowanie się jej spodobało. I może by po wszystkim miała nawet dobry humor gdyby nie pewien idiota. Leżąc na ciepłym ciele wpatrywała się w te szare niczym popiół oczy i bardzo poważnie zastanawiała czy nie lepiej by było dla nich obojga, gdyby mu teraz wsadziła ostrze między żebra. Ot, oszczędziłaby sobie kłopotu, a jemu dalszych starań by się zabić. Miała na to naprawdę wielką ochotę, czego nie miała zamiaru kryć. Jego wesoły uśmiech tylko dodatkowo ją wkurwiał, utwierdzając w przekonaniu że ma do czynienia z szaleńcem. Pomyśleć, że to ją uznano za wariatkę…
Zamiast zrobić to, na co miała wyjątkową ochotę, zrobiła coś innego, na co także ochotę miała i to od jakiegoś czasu. W jakiś sposób musiała rozładować emocje zanim ją szlag trafi. Zamiast więc poczęstować go stalą, zaatakowała jego usta swoimi, korzystając z tego, że znajdował się pod nią, a co za tym szło miał mniejsze szanse obrony. Nie zamierzała być delikatna, za bardzo ją wkurwił. Chciała żeby odczuł jej złość. Inna kobieta pewnie zrobiłaby mu awanturę, jednak Teri nie miała ani siły ani ochoty na kłótnie które dla niej i tak zwykle były tylko zbędnym marnowaniem czasu i energii. Gdy zesztywniał, była niemal pewna że ją odtrąci, jednak tego nie zrobił. I dobrze, bo ochota na walkę też jej chwilowo przeszła, szczególnie że poczuła na plecach jego rozgrzane dłonie. Gdy oddał pocałunek, przez głowę przeleciał jej dość wyraźny obraz tego, co miałaby ochotę z nim w tej chwili zrobić i to nawet bez szczególnej zmiany pozycji czy miejsca. Ubraniami też by się zbytnio nie przejmowała, nie licząc niezbędnego minimum bez którego to, co zobaczyła przed oczami, nie miałoby racji bytu. Gdy dotrą do strażnicy, o ile tam dotrą, będzie musiała zrobić coś z tym problemem, teraz jednak pozwoliła sobie na te kilka sekund przyjemności.
Sekundy miały jednak to do siebie, że mijały cholernie szybko. Ujadanie nad ich głowami nie mogło trwać wiecznie. W końcu bestie zejdą na parter i rusza w dalsza pogoń. Nie tylko one… Ryk, który usłyszeli wciąż brzmiał jej w uszach i nie nastrajał szczególnie pozytywnie.
- Dasz radę iść? - Zapytała, cofając głowę i przerywając tą chwilę utraty rozsądku. Liczyła na twierdzącą odpowiedź. Jakby na to nie spojrzeć, do tej pory jej nie zawiódł…

Ręce mężczyzny zjechały z jej pleców na pośladki i tam zatrzymał się na dłuższą chwilę, zaciskając palce na miękkiej, jakże przyjemnej powierzchni. Oddychał płytko i każdy oddech przyprawiał go o dyskomfort, co starał się maskować, lecz Sydney nauczona latami za barem, bez trudu wyłapywała podobne gierki.
- Nie ma za co - mruknął, mrużąc oczy i przypatrując się jej z uwagą, jakby nie mogąc się zdecydować czy powiedzieć coś jeszcze. W końcu westchnął, szczerząc się łobuzersko - Dam, o ile ze mnie zejdziesz. - wymownie spojrzał w dół, tam gdzie ich ciała stykały się ze sobą. Drobne płatki śniegu z leniwego, niechętnego poruszenia powoli przechodziły w atak bardziej zmasowany. Wiatr również się wzmagał, a szczekanie nie ustawało.
Wiedziała, że pewnie nie powinna ale niekiedy, szczególnie po ostrej akcji, życie wydawało się zbyt krótkie żeby przejmować się tym co się powinno, a co nie. Marnując kolejne, cenne sekundy, poruszyła się leniwie, ocierając o niego biodrami. Pokusa była zwyczajnie zbyt duża, całkiem jak z tą świnią którą zarżnęła. Gdyby jednak ktoś ją zapytał co sprawiło jej większą przyjemność, to miałaby problem z odpowiedzią.
Westchnięcie poprzedziło moment, w którym odkleiła się od gorącego ciała i zebrała do kupy na tyle żeby wstać. Wyciągając dłoń w jego stronę rozejrzała się wokoło. Jak na jej gust zostali zaskoczeni i jeden raz za dużo.
Tym razem bez szemrania przyjął pomoc, a gdy wstawał skrzywił się boleśnie i zrobił ruch, jakby chciał złapać się za bok. Powstrzymał się w połowie, kończąc ruch na poklepaniu się po wystającej zza pasa maczecie. Nie patrzył na nią, skupiony na sprawdzaniu sprzętu, potem na szybkim rzucie oka w górę - te zaowocowało niezadowolonym zmarszczeniem brwi. Westchnął ciężko, zaklął pod nosem i ruchem głowy wskazał zawaloną klatkę schodową.
- Po drugiej stronie jest mur, trzeba się będzie na niego wspiąć. Musimy się od nich odciąć, wytrzymasz jeszcze kawałek biegu? Niedaleko, dwie przecznice, potem… - zamiast dokończyć, zagryzł wargi. Nie wydawał się w najmniejszym stopniu zadowolony: rzucał oczami na boki, czasem spoglądając w górę, ku niebu. Bez dalszego gadania pociągnął ją za rękę, kierując w głąb budynku.
Przygryzła wargę żeby powstrzymać to, co się jej na usta cisnęło. Czy ona wytrzyma?! Ledwo się ruszał, był idiotą i chodzącym samobójcom który swego marzenia o bohaterskiej śmierci spełnić nie może i martwił się o to czy ona wytrzyma. Idąc za nim, bo jakby nie spojrzeć wyboru wielkiego nie miała, przewiercała jego plecy morderczym spojrzeniem. Jego efekt zmalał nieco gdy wzrok ześlizgnął się z pleców na pośladki, była to jednak tylko chwila dekoncentracji. Jak nic, trzeba było przyjąć ofertę Podłego. Może wtedy mogłaby w pełni skupić się na tym, na czym powinna.
- Potem co? - Zainteresowałą się, zadając pytanie przyciszonym głosem.

Milczenie Ortegi przeciągało się, widziała jak zacisnął pięści. Biegli przez stary, niegdyś wyłożony kamiennymi płytkami korytarz. Teraz, po wieku erozji, na ścianach ostało się raptem parę matowych, czarnych prostokątów, okolonych zamrożonym mchem. Ścieżka ciągnęła się i ciągnęła. Po drodze zwalniali tylko po to, by przeciskać się między zawalonymi fragmentami dachu i barykadami ze złomu. W przeciwieństwie do wystawionej na aurę pogodową ulicy, tutaj nad głowami mieli pozostałości górnego piętra, betonową osłonę - dziurawą, z prześwitami, lecz z pewnością ochronę przed wzmagającym się śniegiem. Zrobiło się też ciemniej, poruszało się wygodniej przez brak hałd i zasp.
- Wsłuchaj się w pogodę, Teri. Wiatr niesie coraz więcej śniegu, robi się ciemno. Mniejsze zwierzęta… widziałaś jakieś? Powinny tu być, jest pusto - Aidan odezwał się w końcu, pochylając się i układając z dłoni “stopkę” aby pomóc jej wdrapać się na olbrzymi blok tarasujący drogę. Niby blokował przejście, lecz pod sufitem pozostała niewielka przestrzeń, wystarczająca aby się przeczołgać… chyba. Miał rację. Prócz psiunów i bydlaka za którym długo podążali, nie spotkała niczego żywego. Tylko te oczy, śledzące ich, podczas spaceru ulicą.
- Idzie burza - wyjaśnił krótko, patrząc na nią w napięciu. Rozumiała czego się obawiał. Śnieżyce przychodziły nagle i potrafiły trwać wiele dni. Lub kończyć się po upiornych, wypełnionych chaosem minutach, zostawiając za sobą lodowe piekło. - Możemy spróbować dotrzeć do naszych, ale nie liczyłbym na sukces. Za daleko, nie zdążymy, a zostając na otwartym terenie zamarzniemy w przeciągu kwadransa. Nawet jeśli szybko się rozpogodzi, stracimy czas czekając… nie mamy go za wiele. Im dłużej pozostaniemy w jednym miejscu, tym mniejsza szansa na znalezienie się w strażnicy przed zmierzchem… - zamilkł, zaciskając zęby i gapiąc się gdzieś ponad głową Teri. Myślał, analizował. Próbował znaleźć rozwiązanie. Naraz obrócił się nagle, przekrzywiając po ptasiemu głowę, warcząc krótkie “kurwa”.
- Najbliżej mamy stary szpital, powinniśmy dać radę do niego dotrzeć - mówił szybko i widziała, że pod przymkniętymi powiekami jego gałki oczne ciągle się ruszają. Blada, spocona skóra odbijała te liche ilości światła, oddech charczał co parę zdań, ale chyba podjął jakąś decyzję, bo wypuścił ze świstem powietrze - Obok niego jest kostnica, zamknęliśmy ją z Simmonsem, żeby nie nalazło się tatałajstwa. O ile nic nie zerwało łańcuchów, będzie w miarę czysto. - zakończył układając usta w cyniczny uśmiech. Na powierzchni bezpieczeństwo było pojęciem względnym.
Odpowiedziała mu uśmiechem, który ograniczył się tylko do lewego kącika ust. Z Trupiarni do kostnicy. W sumie, przynajmniej biorąc pod uwagę znaczenie słów, wychodziło na jedno. Widać pisane jej było tkwić w otoczeniu trupów, czy to tych które jeszcze zipiały, czy tych, których szczątki zdążyły się rozłożyć.
- To na co czekamy? - zapytała, unosząc także prawy kącik ust. Rzadko bywała w dobrym humorze. Zwykle wiązało się to z porządną dawką prochów lub alkoholu, względnie jednego i drugiego. Może brało się to z tego, że miejsce, które opisał dawało pewne możliwości, z których chętnie by skorzystała? A może chodziło po prostu o to, że wreszcie będzie miała szansę odpocząć, pociągnąć z butelki i pomyśleć na spokojnie. O ile w towarzystwie Aidana będzie w ogóle w stanie myśleć. Nie… Zdecydowanie trzeba było zająć się tą uciążliwą, naglącą sprawą zanim zrobi coś naprawde głupiego. Szlag by go trafił… I zapewne trafi, aczkolwiek miała nadzieję że dopiero gdy dotrą do strażnicy. Tak długie przebywanie w jego towarzystwie miało na nią zgubny wpływ. Jednocześnie miała ochotę wbić mu nóż w serce i otoczyć opieką. Opieką! Tak, był jej potrzebny, więc miało to swój sens, jednak stanowiło dla niej ryzyko. Igrała z ogniem i sprawiało jej to przyjemność. Czyżby nie potrafiła już żyć bez tego ryzyka wiszącego nad jej głową? Myśl ta nie była przyjemna.
Pozwoliła sobie na zamknięcie oczu na dokładnie dwie sekundy. Nie było więcej czasu do marnowania. Potrzebowała tego jednak, a lepiej było zrobić to teraz, gdy stali, niż w trakcie biegu. Zamknięciu oczu towarzyszył głęboki wdech. Ich otwarciu - wydech. Uśmiech się pogłębił, odsłaniając zęby. Bardziej gotowa do dalszej drogi nie mogła być. Wkurwienie i pożądanie napędzały krew, która krążyła w jej żyłach. Na chwilę obecną były jej prochami. Wreszcie to do niej dotarło. Była na zastępczym haju i musiała wykorzystać ten stan by przetrwać. Do tego potrzebowała tego idioty więc musi go utrzymać przy życiu. Jej chęć do opieki, troska i całe to gówno brało się z prostej potrzeby utrzymania stałego dostępu do dragów. Nic więcej… Z tym mogła sobie poradzić. Takie potrzeby były jej znane, racjonalne i pozbawione sentymentalizmu. Rozumiała je i akceptowała. Była w stanie kontrolować, a przynajmniej miała zamiar podjąć taką próbę. Ot, nowy diler, to wszystko. Nowy drag, nowy trunek… Potrzebowała go, więc będzie się musiała nim zająć. Tak… To wszystko...
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 29-12-2016, 03:12   #14
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

16 kwietnia 104 roku po Zagładzie.
Aleja Niepodległości; Zachodni kwartał Ruin; 8 godzin do zmroku


Aidan stał w miejscu i nie poruszył się, dopiero słowa Sydney o pośpiechu wywołały u niego reakcję, ograniczoną do wymownego spojrzenia na wciąż splecione w kołyskę dłonie, przygotowane, by postawiła na nich stopę i wybiła się do góry, prosto ku kurzącej się pod sufitem krawędzi szarego bloku. Skorzystała więc, łapiąc zgrabiałymi palcami za skorodowany beton i podciągając się z cichym sapnięciem. Musiała co prawda zdjąć plecak, bo w nim nigdy nie dałaby rady wcisnąć się między gruzy, lecz wystarczyło zrzucić go z ramion i ciągnąc za pasek, wczołgać się w wąską szczelinę, kończącą się aksamitną ciemnością zaraz za odległością wyciągniętej dłoni. Zwiadowca okazał się na tyle uprzejmy, by pomóc jej również z tym, podrzucając opakowaną czarną tkaniną, połataną i wypłowiałą, z pozoru bezkształtną bryłę sprzętu, przymocowaną do równie wysłużonych uchwytów, gdy już w połowie zawisła na krawędzi.
- Trzymaj - dorzucił cicho, podając dziewczynie niewielką, szklaną buteleczkę, zamkniętą korkiem. W środku przesypywały się podobne do drobnego żwiru kamyczki, lecz w przeciwieństwie do zwykłych skalnych odprysków, emanowały miękkim, błękitnym światłem. W głowie usłyszała inny głos: cyniczny, opryskliwy i ociekający wystudiowaną pogardą.
"Boją się światła" - proste stwierdzenie nabierało niepokojącego wydźwięku, gdy człowieka nie otaczały już bezpieczne, znane ściany Czyśćca, a zastąpił je nieznany teren, pełen tego wszystkiego, o czym do tej pory słyszała z opowieści. Z tego co kojarzyła, Rhys też nigdy nie opuścił podziemi na odległość większą niż buf bezpieczeństwa, ustanowiony przez puste, płaskie pole starego parkingu... ale to był Rhys - przy nim ciężko było wysnuć jednoznaczne wnioski, zaś historie o niechlubnych dokonaniach dealera krążyły między piętrami na podobieństwo zgrai komarów, sycąc się ludzką nudą i rosnąc w miarę jak przekazywano je z ust do ust... ale to już nie było jej zmartwienie. Zostawiła trupy za sobą, razem z cała pieprzoną Trupiarnią.


Blask wyłonił z ciemności kolejne metry wąskiego tunelu, o podłodze usianej masą drobnych kości i gałązek. Widziała ślady pazurów, zostawione w twardej powierzchni przez istotę o rozstawie dłoni podobnej ludzkiemu, tylko ilość paluchów się nie zgadzała - trzy zamiast pięciu, brakowało też przeciwstawnego kciuka, może to i lepiej. Jeśli zmutowane badziewie nauczy się trzymać, oraz posługiwać bronią, nic nie stanie na przeszkodzie, aby likwidacja resztek rasy ludzkiej przebiegła w trybie równie przyspieszonym, co nieodwołanym.
Za jedno jednak musiała podziękować wychowaniu pod ziemią, w grobowcu którego tak nienawidziła - przywykła do ciasnoty, dzięki czemu nie wpadła w panikę, gdy po dwóch metrach czołgania utknęła, zakleszczona i złapana w pułapkę. Odetchnęła spokojnie, wycofała się i spróbowała raz jeszcze, tylko odrobinę bardziej na lewo - tam, gdzie wgłębienie w podłożu pozwalało przejść newralgiczny punkt bez niepotrzebnych komplikacji. Za sobą słyszała, jak Ortega, sapiąc ciężko, wspina się na półkę i podąża jej śladem. Może to tylko głupie wrażenie, lecz potrafiła wyczuć żar trawiącej go gorączki tuż za sobą - parzył stopy i nie pozwalał się w pełni skupić.
Jeden metr, drugi, trzeci... piąty i siódmy.
Coś przemknęło tuż za linią światła, syczać przy tym w niezadowoleniu, a ludzkie oko nie dało rady wyłowić nic więcej poza rozmazaną smugą czerni, ciemniejszej od wszechobecnej ciemnicy. Byle dalej, przed siebie. Metr za metrem, uparcie do przodu. Poruszali się we względnej ciszy, nie mącąc powietrza zbędnymi słowami, dzięki czemu nawet ucho laika wychwyciło wzmagającą się na zewnątrz wichurę. Wyła ona wśród ruin, szydząc lodem. Atakowała przekleństwem śnieżnym drobin i tak sypiące się ściany, osiadała szarą warstwą na pordzewiałych prętach, fragmentach murów, a także kościach - niektóre, te ludzkie, zdawały się istnieć wbrew prawu grawitacji i tylko trzymane nieznaną siłą nie rozsypały się jeszcze w proch. Wystarczyło ich raptem dotknąć, by traciły kształt, przemieniając się w kopiec pyłu paskudnej, ołowianej barwy. Inne, te młodsze, przedstawiały całą paletę rozmiarów i kształtów. Niektóre nie odbiegały od standardowej normy, kolejne przypominały barwą węgiel i ciężko szło je porównać do czegokolwiek, co wiek temu umieszczano w podręcznikach do biologii.
Metr za metrem...

Chodnik skończył się niespodziewanie, urywając tak samo jak się zaczynał i tylko tę stronę szpeciły chropowate fragmenty zbrojeń, zakończone lodowa skorupą, dzięki której nie pokaleczyli rąk, ani nie rozerwali ubrań, choć barmanka syknęła przez zęby przy zmienianiu pozycji, gdy ostry fragment gruzu przeciął skórę na wierzchu jej dłoni.
- Zatamuj, nie możemy zostawiać śladów - tym razem Ortega wydawał się znużony. Chrypiał też i po krótkim zdaniu zamaskował kaszlnięcie. Wyczołgali się na dalszą część korytarza, wpierw posyłając na ziemię światło i dopiero schodząc nogami do przodu, gdy w okolicy umilkły szelesty, prychania i zgrzyt pazurów o kamienie.
- Nieźle sobie poradziłaś - Terri usłyszała szept tuż przy uchu, gorąco zaatakowało z lewej strony. Po głowie rozpoznała uśmiech, zaraz też zrobiło się jaśniej, kiedy flaszka podejrzanych kamyków zmieniła położenie z podłogi na środek korytarza, trzymana pewnie przez zwiadowcę.
- Drake by nie przelazł - westchnął, prowadząc ich pewnie przed siebie. Z racji jednej zajętej łapy, nie sięgnął po łuk. Wybrał maczetę i niósł ją luźno przy udzie, nie machając bez potrzeby. - Kiedyś utknął w podobnej dziurze i gdyby nie siostra, zostałby w niej do zmroku. Znalazła go w ostatniej chwili... i tak ledwo się wyrobili nim Martin wydał rozkaz zamknięcia bram - rzucił tonem wyjaśnienia, po czym położył palec na ustach w uniwersalnym geście zachowania ciszy.
Dopiero, gdy w atramentowy mrok wdarły się pierwsze nuty szarości, znamionujące dopływ światła dziennego, mężczyzna schował flakonik za pazuchę i zamienił broń na dystansową. Przeszli przez coś, co było chyba kiedyś sklepem, po którym pozostały same pokrzywione szkielety witryn. Szybki rzut oka wystarczył, by Teri zorientowała się, że jakkolwiek przeszli, zostawili przedmieścia za sobą. Przez brak zegarka i punktu odniesienie nie umiała stwierdzić ile czasu spędzili w ruinach, ani w którą stronę się poruszali, lecz niskie, paropiętrowe budynki zniknęły, zastąpione przez szare giganty, obrastające obie strony ulicy na podobieństwo karykatury lasu.


Las... widziała w książce jak wygląda. Masa drzew i zieleni, wisząca człowiekowi nad głową tak wysoko, że nie dało się jej dotknąć. Tu było tak samo, lecz elementy organiczne zastępował wymysł ludzkiej techniki sprzed wojny, a wszechobecna burość kłuła w oczy jeszcze dotkliwiej.
- Tam...ten - ciężki, urywany szept zgrał się z wystrzeloną w powietrze ręką, wskazujący czwarty budynek po lewo, około trzystu metrów od miejsca w którym stali. Na niegdyś białej fasadzie nie ostały się co prawda żadne okna, lecz rząd przynitowanych do frontu, wielkich, obdrapanych i metalowych liter ciągle układał się w napis "szpital".

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:43.
Zombianna jest offline  
Stary 06-03-2017, 08:38   #15
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Ból… Ból przy oddychaniu, ból rany. Ból życia, można by powiedzieć gdyby nie to, że Teri szczególnie filozoficznie nastawiona nie była. Przeklęty wiatr zacinał tak, że miało się wrażenie iż to, co pompują płuca to nic innego jak lód. Gdzie do cholery było pieprzone powietrze?
Starając się ograniczać ilość kolejnych oddechów, wsadziła dłoń do plecaka by na chybił trafił wygrzebać z niego butelkę. Opatrywaniem mogła zająć się później, teraz liczyło się przelanie rany czymś, co zdolne jest zabić wszystko co mogło w tą ranę wejść. Włącznie, jak podejrzewała, z samym ciałem, które ranę otaczało. Zanim jednak zrobiła cokolwiek, pociągnęła łyk na rozgrzewkę. Nie obchodziło jej co Aidan o tym teraz sądzi. Już i tak wkurwiało ją, że musiała marnować trunek. Nie potrzebowała dodatkowego mędrkowania od faceta, który ledwo się na nogach trzymał.
Nie patrząc na niego, chlusnęła na ranę, a następnie wyciągnęła butelkę w jego stronę. Nie była pewna, czy przy takiej kumulacji bólu, będzie w stanie ją utrzymać, a nie chciała rozbijać drogocennego szkła. Spomiędzy warg wyrwał jej się syk bólu. Nie chcąc wrzeszczeć na całe gardło, przyłożyła przedramię do ust. Materiał kurtki musiał poradzić sobie z pochłonięciem krzyku.
Miała ochotę zabijać, a jednocześnie… Spojrzenie, którym powiodła po okolicy było pełne specyficznego szaleństwa. Takiego, które człowiek osiąga gdy przekroczy barierę i znajdzie się po tej szajbniętej części odczuwania, która niesie ze sobą na równi przyjemność i cierpienie. Może faktycznie była popierdolona, a może nie. Coś za często ostatnio zadawała sobie to pytanie.
Ortega poprowadził ją inną drogą niż mówił. Dlaczego? Kolejne pytania, chaotyczną burzą nacierały na jej umysł, podobnie jak faktyczna burza uderzała w jej ciało. Resztkami kontroli, jaką jeszcze nad sobą sprawowała, powstrzymała się przed skorzystania z jedynego źródła ciepła w promieniu, cholera wie jak wielu mil. Jego obecność była jak pieprzona marchewka. Tak bliska i jednocześnie tak hujowo niedostępna w tych okolicznościach.
- No to w drogę - wyszeptała, bojąc się szerzej otworzyć usta czy też pozwolić rozluźnić mięśnią gardła na tyle by wydać z siebie głośniejszy dźwięk. A może zwyczajnie nie była w stanie go wydać po tym jak zostało potraktowane zawartością butelki? W tej chwili zwyczajnie nie wiedziała. Ból docierał z tak wielu ognisk, że zwyczajnie nie miało to dla niej znaczenia. Zastanowi się później, o ile uda się im dotrzeć do kostnicy. O ile uda się przeżyć. A biorąc pod uwagę, że najkrótsza droga prowadziła przez najgorszy, bo odsłonięty teren, zwyczajnie nie chciała o tym myśleć. Metoda drobnych kroków wydała się teraz odpowiedniejsza, bezpieczniejsza. Zarówno dla ciała jak i umysłu.
Wyszczerzyła zęby do Aidana. Jej wzrok ponaglał, jej ciało domagało się ruchu pomimo zmęczenia. Pragnęło ciepła…
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 30-04-2017, 16:38   #16
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

16 kwietnia 104 roku po Zagładzie.
Szpital; Zachodni kwartał Ruin; 7,5 godzin do zmroku



Człowiek należał do istot potrafiących zaadaptować się do nawet ekstremalnie niesprzyjających warunków. Przypominał w tym karalucha - wysoce odporną i zdeterminowaną istotę dość upartą, aby wziąć we władanie tereny z pozoru zbyt niegościnne, by mogło na nich zagnieździć się życie. Stawiał czoła upalnemu żarowi, mroźnemu chłodowi, suszy. Potrafił przejąć kontrolę nad głodem, strachem i ciemnością. Sukcesywnie dostosowywał otaczające go warunki pod własne potrzeby, zmieniając świat wedle swej woli… tak było kiedyś. Dekady temu, w czasach gdy powierzchnię Ziemi w dzień i w nocy przemierzały miliony istot ludzkich, wiecznie gdzieś spieszących, niepotrafiących usiedzieć w jednym miejscu. Każda niedogodnośc jednak miałą swoje granice tolerancji.


Ten chłód był inny, bardziej nieprzewidywalny i ostrzejszy niż znany dotąd Teri. Różnił się od zwykłego zimna, hulającego po korytarzach Czyśćca. Nie przypominał również szczypiącego policzki mrozu, który powitał ich parę godzin wstecz przed bramą.
- Idź! Nie stawaj! - miała wrażenie, czy Aidan do niej krzyczał, a może tylko się jej wydawało? Lodowaty wicher rzucał w twarz piekielnie ostre drobiny śniegu, przez co czuło się, jakby razem z kolejnymi podmuchami, zdzierał powoli skórę, zmieniając odsłonięte fragmenty ciała w krwistą maskę zbyt sztywną, by płynęła po niej krew. Ta też zamarzała zanim zdołała się wydostać z ran. Wygłuszał dźwięki, zamykając ją w jednej, niekończącej się kakofonii wizgu i szumu.
Musieli iść, ruszyć się. Znaleźć osłonę i przeczekać wzbierającą zamieć, wyjącą potępieńczo wśród skorodowanych budowli. Świszczała między porzuconymi na ulicy wrakami, syczała szyderczo wśród pokręconych resztek ścian i jakby się nie odwróciła, barmanka miała wrażenie iż zawsze atakuje od przodu, a może skostniały mózg zaczynał płatać jej figle?

Dwie drobne figurki sunęły przed siebie, co chwilę przystając i wpadając na zaparkowane wiek temu wraki, potykając się o ukryte pod białą czapą nierówności terenu. Wichura zmuszała do pochylenia i osłonięcia głowy przedramieniem w nikłej, lecz zawsze ochronie. Lód w powietrzu wysysał z udręczonych ciał resztki ciepła, zostawiając je sztywne, niemrawe i zmęczone. Odpocząć… odpocząć choć moment. Znaleźć osłoniętą dziurę między wrakami i przysiąść na chwilę. Niedługo, tylko parę sekund i znów ruszą. Odległość do szpitala rosła zatrważająco, choć z pozoru te kilkaset metrów dało się przebyć w kilkanaście sekund, teraz ledwie dawali radę kroczyć przez zaspy i opierać podmuchom burzy. Noga za nogą, krok za krokiem, ciągle przed siebie. Pierwszy metr, drugi i kolejny.
- Wstań! - krzyk tuż przy uchu, po którym nastąpiło szarpnięcie. Gorąco, choć tłumione mrozem, nadal dało się wyczuć, gdy Ortega złapał Sydney za ramię i postawił do pionu.
- Idź! - prosta komenda, zmuszające do podjęcia marszu pchnięcie. Nie wiedziała czemu klęczała, mróz i ból odbierały głowie zdolność logicznego myślenia, a ściana bieli skutecznie ograniczała widoczność, przez co nie szło odgonić natrętnego skojarzenia z zamknięciem w klatce z lodu, czerni i szarości. Z pomocą zwiadowcy poruszanie stało się odrobinę prostsze. Podtrzymując się i wspierając na sobie, podjęli wędrówkę przez zamieć. Bryła szpitala wydawała czaić się tuż na wyciągniecie ręki - olbrzymia, milcząca i nieruchoma. Czekała na nich, przyzywała. Szeptała obietnicę o schronieniu, odpoczynku. Wystarczyło wykonać ten ostatni wysiłek. Krok za krokiem, jeszcze tylko parę metrów. Trzy obdrapane wraki, kawałek chodnika i schody.


Gdzieś w oddali na lewo, pośrodku lodowego piekła, Teri kątem oka wyłapała błysk - krótkie, jasne lśnienie na granicy rejestracji zmysłów. Nim jednak zdążyła mu się przyjrzeć zniknęło, a oni wpadli przez wejście do wnętrza budynku. Tu już nie było wiatru, dało się poruszać sprawniej. Śniegowa skorupa sięgała sześc metrów od wejścia, lecz pod ścianami i w dalszej części ciemnego korytarza, podłogę pokrywały spękane tynki, liście, a także drobne kości.
- Piwnica - Aidan wydusił z siebie jedno, krótkie słowo, opadając na kolana i rzężąc nieprzyjemnie przez zaciśnięte szczęki. Łapał się przy tym za prawy bok, zaś flegmę, którą odpluwał na posadzkę co parę wydechów, znaczyły krwistoczerwone smugi.
Chcąc nie chcąc, tym razem to barmanka podniosła jego, przerzucając pokryte śniegową skorupą ramię przez swój kark. Wpół prowadził, wpół niosła coraz bardziej bezwładnego mężczyznę, chrypiącego pod nosem krótkie komendy - prawo, dół, prawo, prosto, lewo.
Wpierw minęli jedno zejście, lecz klatka schodowa bardziej przypominała komin, niż teren pozwalający na wygodne poruszanie się pomiędzy piętrami.


Schody nie wytrzymały próby czasu, kruszejąc i opadając na samo dno szybu. Ich pozostałości wystawały tu i tam ze ścian, strasząc kikutami pordzewiałych zbrojeń i liszai zaprawy.
- D-dalej - przez szept przetoczyła się cała fala zniecierpliwienia. - Do ko-końca korytarza i w… w dół. Za kra-aty.
Teri widziała jak próbuje podnieść broń, próby owe nie zakończyły się sukcesem. Duży, szeroki nóż zwisał razem z ramieniem, celując ostrym szpicem w szybko uciekające spod nóg podłoże.

- Z..zar - głos zmienił się w mokry kaszel, nim jednak Ortega zdążył dopowiedzieć, w ciszę mącona do tej pory raptem przez dwójkę ludzi, wdarły się nowe dźwięki - syczący klekot pomieszany z niskim, piskliwym warkotem.


Mrok wewnątrz korytarza zafalował, wypluwając z ciemnego kąta wpierw jedną, potem drugą i jeszcze kolejną, pokraczną sylwetkę. Wąskie szpary nozdrzy chciwie łowiły nowe zapachy, a pełne drobnych kłów usta wypełniła ślina, skapująca mimo mrozu po brodach.
Łyse, płaskie pyski o wyłupiastych, żabich oczach, wpatrywały się w parę intruzów głodnym wzrokiem. Łowcy i ofiary. Ludzie już od dawna przestali się zaliczać do pierwszej grupy.

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:43.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172