Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-12-2016, 16:37   #75
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Koło obraca się. Powoli, nieubłaganie zakreślając kolejne Cykle. Widzący śledzą jego obrót, wypatrują Konwergencji – czasu, w którym wszystkie Księżyce i Czas dopełnią się w jednej chwili.

Konwergencja zawsze nosi z sobą zmiany.
Nie zawsze są to zmiany dobre.
Nie zawsze złe.
To po prostu zmiany.

Jednak tym razem było inaczej. Tym razem zmiany miały być inne.
Ponury Kapłan przyglądał się Kołu. Troje oczu lśniło wyblakłą czerwienią pod wielkim, rozłożystym, majestatycznym kapturem. Z zaszytych ust wydobywał się monotonne mamrotanie. Melodyjne mruczando. Dłonie – te u górnej pary rąk – o siedmiu długich, mackowatych palcach każda, obracały się w dziwnym rytmie. Dolna para rąk pozostała skryta pod fałdami szat.

Ponury Kapłan modlił się do swojego boga, którego nikt poza nim nie wyznawał w całym Dominium.


TOBIAS GRAYSON

Nie udało mu się podejść do zwierzęcia. Gdy tylko zbliżył się do tej dziwnej, skrzydlatej sarny ta oddaliła się w podskokach nieco dalej i zaczęła skubać trawę łypiąc w jego stronę nieufnie. Tym razem dużo ostrożniej, by jej nie spłoszyć, podszedł jeszcze bliżej ale stworzenie po prostu poderwało się do lotu i po chwili znikło gdzieś po drugiej stronie wzgórza.
Tobias pozostał sam.

Nic nowego w jego życiu.
Rozejrzał się raz jeszcze szukając jakiegoś punktu odniesienia i teraz to dostrzegł.

Po prawej stronie, pośród drzew wznosiło się niewielkie domostwo. Dach i ściana budynku była ledwie widoczna na tle zieleni i słońca. Niemniej jednak to był jakiś punkt odniesienia. Jakieś zaczepienie.
Słońce świeciło mocno grzejąc go w kark. Cyrkowy trykot akrobaty nie był najlepszym ubraniem w takiej sytuacji. Błyszczący, obszyty cekinami miał przyciągać wzrok publiczności a nie dawać ochronę przed żarem dnia i czepiającymi się materiału roślinami.

I wtedy zobaczył kogoś wychodzącego spomiędzy wzniesień.
Wysokiego, półnagiego mężczyznę w rogatym hełmie na głowie.
I dopiero kiedy mężczyzna podszedł nieco bliżej Grayson zorientował się, że Rogo wcale nie były hełmem lecz wyrastały wprost z czaszki nieznajomego. Aparycję rogacza trudno było też uznać za ludzką.

- Hej wędrowcze! – rogacz uniósł dłoń w powitalnym geście. – Co robisz na wzniesieniach Crommuardu?

BJARNLAUG JÓNSDÓTTIR

Szkielety w szatach poprowadziły ją podskakując i podrygując śmiesznie do miejsca zasłoniętego przez dwie skały. Pomiędzy nimi zaczynały się schody prowadzące w dół.

Na pierwszym ze stopni stała jakaś smukła, zamaskowana postać. Kobiety niezwykle szczupłej, okrytej lekkim pancerzem i płaszczem. Na ramieniu kobiety siedział jakiś ptak, a spod płaszcza wystawała klinga wąskiego miecza.

- A więc to prawda, co mówią! – zaskrzeczał kruk. – Wróciłaś Córo Jónsa.
Kobieta odrzuciła w tył pelerynę odsłaniając brzeszczot broni. A ptaszysko krakało dalej:

- Rozumiem że Łowca Maski przywlókł cię na Wzniesienie Stosów. A Strażnicy Płomieni mieli odesłać cię tam, skąd przybyłaś. I widzę, że odzyskałaś swą luminę, siostro? Co zamierzasz z nią zrobić? Powiedz.

MEGAN HILL

Jakąś godzinę później Cahr Nar Cahr wstał z łóżka. Mięśnie na jego potężnym ciele lśniły od potu ale w oczach nie było już popiołów lecz iskierki ognia.
- Zaprowadzę cię do Ludu Niri.

Na zewnątrz zapadły ciemności. Znów. Jakby pory dnia i nocy nie do końca funkcjonowały tak, jak do tego przywykła. Ale nie dziwiło jej to. Niewiele ją teraz dziwiło.

- Weź broń, Me’Ghan –polecił. – I poczekaj na mnie tutaj.

Potem wyszedł.

Nie wracał długo. Bardzo długo. Aż zaczęła czuć niepokój. Niepotrzebnie.
Przyszedł przynosząc ze sobą ciepły płaszcz i podróżną torbę przerzuconą przez ramię.

- Var Nar Var mówi, że nie musisz się spieszyć. Jest czas, aż przybędą inni Wędrowcy. Do tego czasu szukaj to, czego Lud Nar nie może ci dać. I korzystaj z tego, co Lud Nar może ci dać.

Powiedział mu. To było pewne i oczywiste. Ale przynajmniej nie musieli się ukrywać.

- Gotowa.

Skinęła głową. Czując jak coś dziwnego ciśnie ją pod sercem. Jakby … jakby już to przeżyła. Ten lub podobny moment. Pochwyciła się tej pajęczej nici wspomnienia i popłynęła na fali przeczucie.

I zobaczyła.

Mężczyznę w pancerzu. Potężnego i … wielkiego, chociaż słowo wielki, nie oddawało przymiotów jego ciała lecz ducha. Niepowstrzymanego i szlachetnego. Pancerz koloru popiołu. Oczy koloru ziemi. Spod kryzy hełmu wylewające się Czarne jak pióra kruka włosy.

- Gotowa! – powiedział mężczyzna w zbroi, a potem świat stanął w ogniu i zatańczył w popiołach.

I były krzyki. I ogień. I płonący człowiek machający rozpaczliwie rękami. I topiące się ciała.

- Gotowa? - powtórzył Cahr Nar Cahr i znów powróciła do wioski Nar Garok.

I tylko gdzieś głęboko pod sercem zostało ukłucie żalu i tęsknoty za mężczyzną w popielatej zbroi, którego imienia nie pamiętała.

- Przed nami dwa dni drogi.

ADAM ENOCH

Celine nie dała się jednak przekonać. I ich drogi znów się rozeszły. Czysta
Fala poszła razem z trójoką dziewczyną i Drag Nar Dragiem, a Enoch i Graw Nar Graw zaprowiantowani przez gospodarza, który wyraźnie chiał się ich jak najszybciej pozbyć ruszyli w dalszą drogę.

Nocą, ale to najwyraźniej pasowało Grawowi który szedł pierwszy z dzbankiem okowity w ręku, z którego co i rusz przechylał głęboki łyk.

Trzymali się brzegu rzeki.

W pewnym momencie, gdy już odeszli z dobrą godzinę od Mostu, Graw Nar Graw zatrzymał się gwałtownie, odrzucił pusty dzban który roztrzaskał się o pobliski, nadrzeczny głaz.

Graw Nar Graw odwrócił się w stronę Enocha i nagle, zaczął dziko podrygiwać, wyraźnie wstawiony.

- Pamiętasz to! – ryknął na całe gardło. – Pamiętasz nasz taniec ognia, bracie!

Skacząc zaczął śpiewać w ojczystym języku Nar.
Dziko. Potężnie.

Melodia była jak ogień wzbijający się w niebo. Udzielała się Enochowi.
A potem, oczami wyobraźni ujrzał kobietę na koniu. Ubraną w skóry, z pomalowaną twarzą, z upiętymi w górę jasnymi włosami.

Krótka, intensywna wizja.
I poczuł smutek. I ciszę.

Graw Nar Graw przestał śpiewać i tańczyć.
Spojrzał na niego poważnie.

- Boisz się, Enoch? Boisz się tego, co stanie się, kiedy już zajebiemy Maskę?
Wiatr powiał niosąc z sobą zapowiedź burzy.


PATRICA MADDOX i PERCIVAL KENT

Luenn nie była ciężka. Prowizoryczne nosze, które sklecili z byle czego spokojnie pozwalały dźwigać im jej skurzone, drobne ciało.
Las był coraz bliżej. Zwarta ściana drzew, krzaków w odcieniach zieleni i brązów. Spokojny i cichy zdawał się rosnąć tutaj nie niepokojony od stuleci, jeżeli nie dłużej.

Dla Percivala był dziwnie znajomy. Budził pewne uczucia skryte gdzieś głęboko i domagające się ujścia. Mimo, że pierwszy raz widział drzewa o takich kształtach i kolorach liści, to jednak były znajome. Mimo, że pierwszy raz widział krzaki obsypane biało-żółtym kwieciem to i one wydawały się znajome. Mimo, że pierwszy raz widział zwierzę podobne do wiewiórki czmychające przed nimi po pniu drzewa to i ono wydawało się znajome.
Mimo, że … mógłby tak wymieniać długo.

Dla Patrici las był piękny, ale nic poza tym. Wyczuwała w nim również coś, jakieś drugie dno. Miała wrażenie że słyszy, jak szeleszczące liście rozmawiają ze sobą, komunikują się, przekazują informacje. Jak pomiędzy korzeniami drzew trwa gorączkowa krzątanina.

I wtedy któryś z krzaków poruszył się, zafalował i zmienił w … ubraną w zielono-brązowe szaty kobietę z twarzą łudząco podobną do twarzy Luenn.
Niewysoką i zgrabną, uzbrojoną w łuk i potencjalnie niebezpieczną.

Obok niej pojawiły się kolejne kobiety, druga, trzecia, a potem czwarta i piąta, jakby wynurzały się wprost z pod ziemi lub z cieni między drzewami. Każda uzbrojona i każda z twarzą Luenn. Chociaż to ostatnie było mylnym założeniem. Po prostu były do siebie bardzo podobne, jakby pochodziły od jednej matki.

Od jednej matki…
Tak było.

Percival przypomniał sobie.
Polanę a na niej wielkie drzewo. Większe, niż jakiekolwiek inne drzewo w okolicy. O pękatym kształcie pnia do złudzenia przypominającym smukłą kobietę z podniesionymi w górę rękami. Dziesiątkami rąk pokrytych złocisto-zielonym listowiem. O twarzy w żywej strukturze drzewa. Twarzy, która potrafiła śmiać się, płakać, smucić, chociaż najczęściej pozostawała bez ruchu. I pniu, który co jakiś czas rozwierał się bezwstydnie i wypuszczał na świat kolejne dziecię Drzewa. Kolejną istotę bliźniaczo niemal podobną do Luenn.

Patricia też coś sobie przypomniała.
Twarz jednej z leśnych łuczniczek. Widziała ją w wizjach zsyłanych przez wirujące duchy na ścieżce do Tunelu. Osuwającą się w dół, z ciałem ociekającym dziwną, niebieską krwią. Klękającą przed Patricią z nieruchomą twarzą i ustami otwierającymi się w niemym pytaniu. I Patricia przypomniała sobie nóż w swoich rękach. Ociekający błękitem, długi i śmiercionośny.

Leśne stworzenia zakręciły się wokół Luenn bez słowa. Dwie przejęły nosze i popędziły w puszczę. Trzy zostały przy nich, przyglądając się im ciekawie z twarzami pozbawionymi emocji. Spokojne. Ciche. Opanowane.

W końcu jedna z nich spojrzała na Patricię i Percivala.

- Szalona Dox i Kent od Ostrzy. Jednak Wiedząca miała rację. Róża krwawi. Powiedzcie mi, co was tutaj sprowadza i co zamierzacie zrobić?

Las zaszeleścił liśćmi, zaszeptał jakby czekał na odpowiedź.


ARIA TARANIS

Wyjęła rękę w której … tkwił czarny kryształ swobodnie mieszczący się w ręce.

Ruku-faku spojrzał zaciekawiony i … wrzasnął przeraźliwie odskakując w panice w tył.

Aria poczuła nagły zawrót głowy.
Potem ból, jakby ktoś wbił jej igły prosto przez uszy do mózgu.
A potem przed oczami eksplodowały jej nagłe wizje.

Ujrzała niebo, po którym wędrowały gnane wiatrem, ciężkie, burzowe, poszarpane chmury. Ujrzała … pole pobitewne. Zasłane trupami. Setkami, jeśli nawet nie tysiącami ciał w .. pancerzach, zbrojach. Leżące bez życia w kałużach krwi.
Poczuła jej żelazisty smak w ustach, poczuła też woń popiołu i palącego się mięsa.

A potem uderzyła błyskawica z nieba i znów odzyskała świadomość.

Wokół niej krajobraz zmienił się, jak po bitwie. Wszędzie leżały powalone drzewa, układające się koncentrycznie wokół niej jakby ona stanowiła epicentrum wybuchu. Część drzew rozpadła się na drzazgi i płonęła, część po prostu się złamała. Powietrze wypełniał teraz dym.

I wtedy go zobaczyła.

Ruku-faku leżał przywalony drzewem. Spod pnia wystawała tylko górna połowa dziwacznego stwora. Dolną zmiażdżyło drzewo.
Stwór jęczał z bólu i pluł gęstą, spienioną krwią. Widać było, że jego stan jest krytyczny.

Czarny kamień o kształcie oszlifowanego diamentu leżał kawałek dalej – musiał jej wypaść z ręki. Aria spojrzała na niego i ujrzała, że pod jego powierzchnią lśni jakieś światło, jakby .. złapana błyskawica. Przez chwilę kamień przyciągał jej zmysły, wabił i kusił. Nagle jednak Ruku-faku kaszlnął głośniej wykrztuszając kolejną porcję krwi i to „odczarowało” Taranis.

Poczuła smak krwi w ustach i pieczenie łez pod powiekami.
- Wędrowczyni … - usłyszała jęczenie. – W Corocz jest klan Zbieraczy. Powiedz, że jebłem… na kraniec … kurwa… I uciekaj… Maska … już wie, że… jesteście…

Zakaszlał znów i chyba stracił przytomność.

Wiedziała, że nie może mu pomóc. Nikt nie mógł.
 
Armiel jest offline