Z NeoPittsburgha nie było ucieczki.
Człowiek, jeśli dożył wieku umożliwiającego pracę, szedł harować do jednego z licznych zakładów przemysłowych przez resztę życia albo przechodził inicjację w gangu i też tyrał do końca życia, tyle, że w tym wypadku zwykle koniec ten następował o wiele szybciej. Ale przynajmniej umierał w dobrym zdrowiu i zwykle w miarę szybko, zamiast przez ostatnie lata męczyć się z jakąś nieuleczalną chorobą na dodatek do ciała zniszczonego przez dekady zapierdolu w fabryce.
Taka była cena, ludzki koszt utrzymania statusu jednego z przemysłowych centrów Federacji i dominacji w regionie przez planetę Carnegie.
Przynajmniej tak sądziła przeważająca większość mieszkańców stolicy, jak i pozostałych miast-fabryk globu.
Większość, ale nie wszyscy.
Niektórzy nie byli zachwyceni żadną z możliwości, a jeszcze mniej podobało im się, że tylko takie mają.
A ponieważ proletariatu Carnegie, czyli praktycznie wszystkich oprócz średniego i wyższego kierownictwa w zakładach i przedstawicielstwach megakorpów, nie byłoby stać nawet po całym życiu oszczędzania na bilet w jedną stronę z planety, jedyną ucieczką pozostawała Armia. Jedyną przeszkodą - roczne limity i wynikająca z nich dosłownie zabójcza rywalizacja.
***
- Chryste na pulsarze, jeśli to wycieknie... - żołnierz w mundurze z oznaczeniami pułkownika jeszcze raz omiótł wzrokiem dogasające z wolna polimerowe moduły mieszkalne tworzące niewielką osadę. W powietrzu unosił się żrący smród spalonego plastiku i równie paskudny przypalonego mięsa. Ale nie takiego, jakie można by wrzucić na ruszt.
- Ile..? - odór wysuszył mu gardło, ale adiutant wiedział, o co pytał przełożony.
- Wszystkie kolonie w tej dolinie. Łącznie pięć. - odpowiedział niewyraźnie przez arafatkę, którą miał naciągniętą prawie na oczy.
- Około setki ludzi. - dodał, niepytany.
Pułkownik zaklął, splunął na wypaloną, zasnutą dymem ziemię. A potem spojrzał na środek tego, co jeszcze parę dni temu było zalążkiem górniczej sadyby, gdzie klęczało z rękami skutymi za plecami, kilkudziesięciu ludzi. Wyglądali jak wyjątkowo makabryczne malowidło, samemu służąc za płótno, na które naniesiono jedynie dwa kolory, buro-czarny i brudnoczerwony, w których pot powycinał rozłożyste wzory.
Dowódca już miał coś powiedzieć, gdy zza pleców dobiegły go głosy żołnierzy z plutonu ochrony, wykłócający się z kimś coraz głośniej, a potem nagle ucichły.
Adiutant, już odwrócony, miał ruszyć w stronę zamieszania, ale zamarł w pół kroku, po czym nachylił się ku pułkownikowi.
- Panie pułkowniku, Bezimienni.
Oficer na moment wzniósł oczy ku niebu, w niemym pytaniu, co jeszcze się zjebie, po czym również odwrócił i czekał, aż podejdzie do niego kilku ludzi w polowych mundurach, identycznych jak jego, ale bez żadnych dystynkcji, eskortowanych przez jego ludzi.
- Pułkowniku Jones, szkoda, że spotykamy się w takich okolicznościach. - powiedział na powitanie jeden z nowo przybyłych, uśmiechając się lekko. W uśmiechu nie było ani odrobiny wesołości.
Szkoda, że spotykamy się w ogóle, pomyślał Jones.
- Co ty nie powiesz. - warknął zamiast tego.
- Gadaj, czego chcecie i jazda stąd.
- Po co ten konfrontacyjny ton? - zapytał drwiąco przybysz.
- Tym bardziej, że jesteśmy tu, by zdjąć ten ciężar z pańskich barków.
- Że jak? - zgrzytnął zębami pułkownik.
- Wywiad wojskowy przejmuje jurysdykcję nad tym... incydentem, pułkowniku Jones. Może pan odejść. Oto pańskie nowe rozkazy. - uniósł rękę i wystukał coś na szerokiej bransolecie na przedramieniu. Coś błysnęło, coś zapiszczało i nad taką samą bransoletą na przedramieniu pułkownika zaczęły płynąć w powietrzu holograficzne bloki tekstu.
- Ale to... - próbował zaprotestować, wczytując się w nie uważnie.
- Ale... - skończył czytać, po czym uniósł wzrok i spojrzał na Bezimiennego. Potem obejrzał się za plecy, na spalone zabudowania i klęczącą na ziemi kompanię karną.
- A do chuja z wami wszystkimi! - powiedział w końcu i ruszył przed siebie. Jego ludzie, ponagleni przez adiutanta, ruszyli za nim, bez żalu zostawiając więźniów na głowie ludzi z wywiadu.
Wkrótce rozległo się kilka charakterystycznych grzmotów, nieomylny znak promów szturmowych wchodzących w atmosferę.
***
Jak powszechnie wiadomo, są więzienia i są więzienia. Kąt, nazywany też Zakładowym Ośrodek Wypoczynkowym, należy do tej drugiej kategorii.
Oficjalna nazwa to Koszary Dyscyplinarne Armii Federacji w Forcie Custer, ale poza wojskowymi dupogniotami nikt tak nie mówi. Wszyscy wiedzą, że niegrzeczni żołnierze idą do Kąta.
Fort Custer to w istocie baraki o najniższym możliwym standardzie, postawione na księżycu bez atmosfery tak maleńkim, że jest o krok od zostania asteroidą, w zadupiastym systemie gdzieś na krańcu Federacji, gdzie wojsko wrzuca ludzi, o których chce nie tyle zapomnieć, co wymazać z historii, ale z jakiegoś powodu nie chce lub nie może ich rozstrzelać.
Sposób organizacji więzienia też był niestandardowy, bowiem zostawiono to całkowicie w gestii więźniów. Pilnowano jedynie, by pozostawali w granicach placówki i raz w miesiącu uzupełniano niezbędne do życia środki w ilości mniej więcej odpowiadającej ostatniemu spisowi skazańców. Do aktualizowania go nikt się specjalnie nie przykładał.
- Dobre, następny! Żwawo, pierdolce, nie płacą mi tu od godziny, albo nadążasz albo lądujesz w śluzie! No, kto ty, kurwa, jesteś, gnoju? - strażnik przysunął tablet bliżej oczu, jakby to miało poprawić umiejętność czytania.
- Ohoho, któż to nas zaszczycił swoją obecnością! Ej, chłopy, mamy tu prawdziwego wojownika, jednego z pogromców gwarków! Owain Grau.. Greu... Graf i chuj. Po linii prosto, a żwawo, mój ty kosmiczny wikingu. Co? Czego tak szczerzysz ryj? Zapierdalaj na wprost! Następny, kurwa!
Armia, rzecz jasna, nigdy oficjalnie, ani nawet półgłosem, nie przyznawała się do Fortu Custer, a już na pewno nie do tego, czym naprawdę był i o nim nie mówiła.
Nikt zatem nie dowiedział się o masowej ucieczce, która miała miejsce ponad rok później.
***
Budynek w zasadzie był magazynem, składem i graciarnią w jednym, ale jako największy w kolonii, bo zbudowany z czterech zwykłych modułów, które pozbawiono odpowiednich ścian i podłóg, służył również jako sąd, ratusz i miejsce spotkań, bowiem tylko tutaj wszyscy dorośli osadnicy mogli się naraz pomieścić.
W tej chwili polimerowe ściany niemal drżały od chóru oburzonych głosów.
- To nasza ziemia!
- Hańba!
- Moje dzieci się tu urodziły, to ich dziedzictwo!
- Hańba!
- A&N może nas pocałować w dupę, nie będziemy ich niewolnikami!
- Hańba! Hańba!
John Tyler, zarówno nieformalny i formalny przywódca osady, potarł oczy, po czym uniósł rękę, by uciszyć pobratymców. Głosy cichły powoli.
- Hańba!
- Ojcze Laurenty, przymknij swą świątobliwą gębę, proszę. - warknął, tym razem trąc skroń.
Kapłan wymamrotał coś pod nosem, po czym pociągnął z piersiówki, prawie już opróżnionej przez czas zebrania i usiadł.
- Jak mówiłem, nie chcę tutaj Ashburton-Nakano ani trochę bardziej niż wy, ale co możemy zrobić? Jesteśmy tu sami, najbliższa stacja jest po drugiej stronie systemu i też należy do korporacji.
- Idźmy do sądu! - krzyknął ktoś.
- Tak! Federalny Trybunał Sprawiedliwości wydawał wyroki przeciwko korpom!
- To potrwa miesiące, a pewnie i lata. - machnął ręką Tyler.
- Jak myślicie, co A&N w zrobi z nami w tym czasie? Poza tym - zrobił minę, jakby wypił szklankę octu i delektował się smakiem
- podpisaliśmy tę cholerną umowę. Nie robią nic nielegalnego.
- To co mamy zrobić!? Odpuścić i dać im nami pomiatać!?
- Nie. - powiedział Tyler twardo.
- Nie ma mowy. Ale nie możemy też otwarcie im się przeciwstawić. Posłuchajcie, mam pewien pomysł...
Osadnicy w milczeniu przyglądali się, jak prom niemal w całości wymalowany logami i sloganami medialnego megakorpa powoli zbliża się do płaskiego pagórka tuż za zabudowaniami kolonii.
John Tyler dał znak, by zapalić dodatkowe reflektory. Pismacy przylecieli akurat na noc.
Z przelatującego nisko wahadłowca nagle coś spadło w środek kręgu światła. A potem następne coś. I następne.
Koloniści potrzebowali chwili, by zrozumieć i przetworzyć to, co zobaczyli. John Tyler już wiedział.
Teraz z promu, który zawisł w powietrzu, wyskakiwali ludzie, tym razem żywi. Wszyscy ubrani na jedną modłę, w czarne kombinezony bez oznaczeń z wyjątkiem dużej siódemki na lewym przedramieniu, pancerze przypominające grube pikowane kamizelki z futrzanymi kołnierzami, hełmy w całości kryjące głowy, z optyką masek pobłyskującą czerwienią.
- Wasz żałosny protest kończy się w tym momencie. - przemówił jeden z najemników z elektronicznym brzmieniem.
- Wracać do roboty, wsioki albo Koncern będzie musiał tu ściągnąć nowych osadników. Macie jedną szansę.
- Nie będzie... - niewielki rozbłysk, przytłumiony syk i głowa Johna Tylera rozpadła się jak ciśnięty o ziemię arbuz.
- On swoją zmarnował. - odezwał się kolejny elektronicznie zniekształcony głos, należący do mężczyzny ubranego tak samo, jak reszta najemników, który jakby znikąd pojawił się za plecami przywódcy kolonistów, chowając pistolet do kabury na udzie.
- Niezbyt rozsądne w waszym położeniu, kolonia na zadupiu galaktyki i tak dalej. To jak, będziecie grzeczni czy jeszcze ktoś chce się zmarnować? ***
- No, no, lalka, ładnie tak mówić do kapłana? - rzucił swobodnie Owain, zbliżając się do Padre.
- My się znamy, z Siódemki. Kopę lat, nie? Widzę, przechrzciłeś się w międzyczasie. Myślałem nawet wysłać ci holomaila, ale nie chciałem przeszkadzać w nawracaniu. No, to tymczasem, widzimy się na ziemi. - musnął palcem czoło w parodii salutu i odszedł, kierując się z powrotem ku swojemu holo, by zapoznać się z geografią księżyca, planami miasta, mapami pogodowymi, danymi geologicznymi i czymkolwiek jeszcze zdąży w dwadzieścia minut co może pomóc mu w późniejszej orientacji i nawigacji na powierzchni. I wytyczeniu jak najszybszej drogi do Checkpointa 2. I ze dwóch zapasowych.
Następnie udał się do zbrojowni, pobrał ekwipunek i złożył zamówienie na Checkpoint 2: więcej amunicji, tej samej i zapasy składające się na zestaw startowy, w razie gdyby się coś się już wyczerpało.