Wątek: [SF] Parchy
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-12-2016, 23:25   #14
Cohen
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Z NeoPittsburgha nie było ucieczki.
Człowiek, jeśli dożył wieku umożliwiającego pracę, szedł harować do jednego z licznych zakładów przemysłowych przez resztę życia albo przechodził inicjację w gangu i też tyrał do końca życia, tyle, że w tym wypadku zwykle koniec ten następował o wiele szybciej. Ale przynajmniej umierał w dobrym zdrowiu i zwykle w miarę szybko, zamiast przez ostatnie lata męczyć się z jakąś nieuleczalną chorobą na dodatek do ciała zniszczonego przez dekady zapierdolu w fabryce.
Taka była cena, ludzki koszt utrzymania statusu jednego z przemysłowych centrów Federacji i dominacji w regionie przez planetę Carnegie.

Przynajmniej tak sądziła przeważająca większość mieszkańców stolicy, jak i pozostałych miast-fabryk globu.
Większość, ale nie wszyscy.
Niektórzy nie byli zachwyceni żadną z możliwości, a jeszcze mniej podobało im się, że tylko takie mają.
A ponieważ proletariatu Carnegie, czyli praktycznie wszystkich oprócz średniego i wyższego kierownictwa w zakładach i przedstawicielstwach megakorpów, nie byłoby stać nawet po całym życiu oszczędzania na bilet w jedną stronę z planety, jedyną ucieczką pozostawała Armia. Jedyną przeszkodą - roczne limity i wynikająca z nich dosłownie zabójcza rywalizacja.

***

- Chryste na pulsarze, jeśli to wycieknie... - żołnierz w mundurze z oznaczeniami pułkownika jeszcze raz omiótł wzrokiem dogasające z wolna polimerowe moduły mieszkalne tworzące niewielką osadę. W powietrzu unosił się żrący smród spalonego plastiku i równie paskudny przypalonego mięsa. Ale nie takiego, jakie można by wrzucić na ruszt.
- Ile..? - odór wysuszył mu gardło, ale adiutant wiedział, o co pytał przełożony.
- Wszystkie kolonie w tej dolinie. Łącznie pięć. - odpowiedział niewyraźnie przez arafatkę, którą miał naciągniętą prawie na oczy. - Około setki ludzi. - dodał, niepytany.
Pułkownik zaklął, splunął na wypaloną, zasnutą dymem ziemię. A potem spojrzał na środek tego, co jeszcze parę dni temu było zalążkiem górniczej sadyby, gdzie klęczało z rękami skutymi za plecami, kilkudziesięciu ludzi. Wyglądali jak wyjątkowo makabryczne malowidło, samemu służąc za płótno, na które naniesiono jedynie dwa kolory, buro-czarny i brudnoczerwony, w których pot powycinał rozłożyste wzory.
Dowódca już miał coś powiedzieć, gdy zza pleców dobiegły go głosy żołnierzy z plutonu ochrony, wykłócający się z kimś coraz głośniej, a potem nagle ucichły.
Adiutant, już odwrócony, miał ruszyć w stronę zamieszania, ale zamarł w pół kroku, po czym nachylił się ku pułkownikowi.
- Panie pułkowniku, Bezimienni.
Oficer na moment wzniósł oczy ku niebu, w niemym pytaniu, co jeszcze się zjebie, po czym również odwrócił i czekał, aż podejdzie do niego kilku ludzi w polowych mundurach, identycznych jak jego, ale bez żadnych dystynkcji, eskortowanych przez jego ludzi.
- Pułkowniku Jones, szkoda, że spotykamy się w takich okolicznościach. - powiedział na powitanie jeden z nowo przybyłych, uśmiechając się lekko. W uśmiechu nie było ani odrobiny wesołości.
Szkoda, że spotykamy się w ogóle, pomyślał Jones.
- Co ty nie powiesz. - warknął zamiast tego. - Gadaj, czego chcecie i jazda stąd.
- Po co ten konfrontacyjny ton?
- zapytał drwiąco przybysz. - Tym bardziej, że jesteśmy tu, by zdjąć ten ciężar z pańskich barków.
- Że jak?
- zgrzytnął zębami pułkownik.
- Wywiad wojskowy przejmuje jurysdykcję nad tym... incydentem, pułkowniku Jones. Może pan odejść. Oto pańskie nowe rozkazy. - uniósł rękę i wystukał coś na szerokiej bransolecie na przedramieniu. Coś błysnęło, coś zapiszczało i nad taką samą bransoletą na przedramieniu pułkownika zaczęły płynąć w powietrzu holograficzne bloki tekstu.
- Ale to... - próbował zaprotestować, wczytując się w nie uważnie. - Ale... - skończył czytać, po czym uniósł wzrok i spojrzał na Bezimiennego. Potem obejrzał się za plecy, na spalone zabudowania i klęczącą na ziemi kompanię karną. - A do chuja z wami wszystkimi! - powiedział w końcu i ruszył przed siebie. Jego ludzie, ponagleni przez adiutanta, ruszyli za nim, bez żalu zostawiając więźniów na głowie ludzi z wywiadu.
Wkrótce rozległo się kilka charakterystycznych grzmotów, nieomylny znak promów szturmowych wchodzących w atmosferę.

***

Jak powszechnie wiadomo, są więzienia i są więzienia. Kąt, nazywany też Zakładowym Ośrodek Wypoczynkowym, należy do tej drugiej kategorii.
Oficjalna nazwa to Koszary Dyscyplinarne Armii Federacji w Forcie Custer, ale poza wojskowymi dupogniotami nikt tak nie mówi. Wszyscy wiedzą, że niegrzeczni żołnierze idą do Kąta.
Fort Custer to w istocie baraki o najniższym możliwym standardzie, postawione na księżycu bez atmosfery tak maleńkim, że jest o krok od zostania asteroidą, w zadupiastym systemie gdzieś na krańcu Federacji, gdzie wojsko wrzuca ludzi, o których chce nie tyle zapomnieć, co wymazać z historii, ale z jakiegoś powodu nie chce lub nie może ich rozstrzelać.
Sposób organizacji więzienia też był niestandardowy, bowiem zostawiono to całkowicie w gestii więźniów. Pilnowano jedynie, by pozostawali w granicach placówki i raz w miesiącu uzupełniano niezbędne do życia środki w ilości mniej więcej odpowiadającej ostatniemu spisowi skazańców. Do aktualizowania go nikt się specjalnie nie przykładał.
- Dobre, następny! Żwawo, pierdolce, nie płacą mi tu od godziny, albo nadążasz albo lądujesz w śluzie! No, kto ty, kurwa, jesteś, gnoju? - strażnik przysunął tablet bliżej oczu, jakby to miało poprawić umiejętność czytania. - Ohoho, któż to nas zaszczycił swoją obecnością! Ej, chłopy, mamy tu prawdziwego wojownika, jednego z pogromców gwarków! Owain Grau.. Greu... Graf i chuj. Po linii prosto, a żwawo, mój ty kosmiczny wikingu. Co? Czego tak szczerzysz ryj? Zapierdalaj na wprost! Następny, kurwa!

Armia, rzecz jasna, nigdy oficjalnie, ani nawet półgłosem, nie przyznawała się do Fortu Custer, a już na pewno nie do tego, czym naprawdę był i o nim nie mówiła.
Nikt zatem nie dowiedział się o masowej ucieczce, która miała miejsce ponad rok później.

***

Budynek w zasadzie był magazynem, składem i graciarnią w jednym, ale jako największy w kolonii, bo zbudowany z czterech zwykłych modułów, które pozbawiono odpowiednich ścian i podłóg, służył również jako sąd, ratusz i miejsce spotkań, bowiem tylko tutaj wszyscy dorośli osadnicy mogli się naraz pomieścić.
W tej chwili polimerowe ściany niemal drżały od chóru oburzonych głosów.
- To nasza ziemia!
- Hańba!
- Moje dzieci się tu urodziły, to ich dziedzictwo!
- Hańba!
- A&N może nas pocałować w dupę, nie będziemy ich niewolnikami!
- Hańba! Hańba!

John Tyler, zarówno nieformalny i formalny przywódca osady, potarł oczy, po czym uniósł rękę, by uciszyć pobratymców. Głosy cichły powoli.
- Hańba!
- Ojcze Laurenty, przymknij swą świątobliwą gębę, proszę.
- warknął, tym razem trąc skroń.
Kapłan wymamrotał coś pod nosem, po czym pociągnął z piersiówki, prawie już opróżnionej przez czas zebrania i usiadł.
- Jak mówiłem, nie chcę tutaj Ashburton-Nakano ani trochę bardziej niż wy, ale co możemy zrobić? Jesteśmy tu sami, najbliższa stacja jest po drugiej stronie systemu i też należy do korporacji.
- Idźmy do sądu!
- krzyknął ktoś.
- Tak! Federalny Trybunał Sprawiedliwości wydawał wyroki przeciwko korpom!
- To potrwa miesiące, a pewnie i lata.
- machnął ręką Tyler. - Jak myślicie, co A&N w zrobi z nami w tym czasie? Poza tym - zrobił minę, jakby wypił szklankę octu i delektował się smakiem - podpisaliśmy tę cholerną umowę. Nie robią nic nielegalnego.
- To co mamy zrobić!? Odpuścić i dać im nami pomiatać!?
- Nie.
- powiedział Tyler twardo. - Nie ma mowy. Ale nie możemy też otwarcie im się przeciwstawić. Posłuchajcie, mam pewien pomysł...

Osadnicy w milczeniu przyglądali się, jak prom niemal w całości wymalowany logami i sloganami medialnego megakorpa powoli zbliża się do płaskiego pagórka tuż za zabudowaniami kolonii.
John Tyler dał znak, by zapalić dodatkowe reflektory. Pismacy przylecieli akurat na noc.
Z przelatującego nisko wahadłowca nagle coś spadło w środek kręgu światła. A potem następne coś. I następne.
Koloniści potrzebowali chwili, by zrozumieć i przetworzyć to, co zobaczyli. John Tyler już wiedział.
Teraz z promu, który zawisł w powietrzu, wyskakiwali ludzie, tym razem żywi. Wszyscy ubrani na jedną modłę, w czarne kombinezony bez oznaczeń z wyjątkiem dużej siódemki na lewym przedramieniu, pancerze przypominające grube pikowane kamizelki z futrzanymi kołnierzami, hełmy w całości kryjące głowy, z optyką masek pobłyskującą czerwienią.
- Wasz żałosny protest kończy się w tym momencie. - przemówił jeden z najemników z elektronicznym brzmieniem. - Wracać do roboty, wsioki albo Koncern będzie musiał tu ściągnąć nowych osadników. Macie jedną szansę.
- Nie będzie...
- niewielki rozbłysk, przytłumiony syk i głowa Johna Tylera rozpadła się jak ciśnięty o ziemię arbuz.
- On swoją zmarnował. - odezwał się kolejny elektronicznie zniekształcony głos, należący do mężczyzny ubranego tak samo, jak reszta najemników, który jakby znikąd pojawił się za plecami przywódcy kolonistów, chowając pistolet do kabury na udzie. - Niezbyt rozsądne w waszym położeniu, kolonia na zadupiu galaktyki i tak dalej. To jak, będziecie grzeczni czy jeszcze ktoś chce się zmarnować?

***

- No, no, lalka, ładnie tak mówić do kapłana? - rzucił swobodnie Owain, zbliżając się do Padre. - My się znamy, z Siódemki. Kopę lat, nie? Widzę, przechrzciłeś się w międzyczasie. Myślałem nawet wysłać ci holomaila, ale nie chciałem przeszkadzać w nawracaniu. No, to tymczasem, widzimy się na ziemi. - musnął palcem czoło w parodii salutu i odszedł, kierując się z powrotem ku swojemu holo, by zapoznać się z geografią księżyca, planami miasta, mapami pogodowymi, danymi geologicznymi i czymkolwiek jeszcze zdąży w dwadzieścia minut co może pomóc mu w późniejszej orientacji i nawigacji na powierzchni. I wytyczeniu jak najszybszej drogi do Checkpointa 2. I ze dwóch zapasowych.

Następnie udał się do zbrojowni, pobrał ekwipunek i złożył zamówienie na Checkpoint 2: więcej amunicji, tej samej i zapasy składające się na zestaw startowy, w razie gdyby się coś się już wyczerpało.
 
__________________
Now I'm hiding in Honduras
I'm a desperate man
Send lawyers, guns and money
The shit has hit the fan
- Warren Zevon, "Lawyers, Guns and Money"
Cohen jest offline