Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-12-2016, 23:49   #41
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Post wspólny z Markiem, Potaczem i Bairdem

Kevin "Cobra 222" Walker - pilot z fantazją



Piknik na skraju lasu



- Piknikowa sceneria nie? - uśmiechnął się Walker siedząc leniwie na masce kanarkowego pojazdu. Pozostałe pół tuzina poszło w las i tyle ich widzieli. Niemniej miało to swoje dobre strony. Na przykład nie trzeba było deptać trawy w lesie tylko można było pougniatać tyłkiem maskę i poopieprzać się wreszcie po tych wszystkich jazdach.

- Wybacz młody, ale na piknik wybrałbym się w innym towarzystwie. – słowa Quay Mla były jedynie życzliwą złośliwością – Powiedz mi Walki... mogę tak do ciebie mówić, co? Powiedz mi, o ile nie jest to zbytnią tajemnicą, co sprowadziło cię w to miejsce?

- Wolę Kev, wszyscy tak mi mówią. No ale jak chcesz może być i Walki. - zgodził się Walker drapiąc się po policzku. Pytanie częściowo go zaskoczyło. Częściowo bo w sumie było dość naturalne u ludzi w takich sytuacjach jak oni teraz byli więc nie było całkiem zaskakujące. Ale mimo wszystko sam nie do końca znał na nie klarowną odpowiedź. Raczej kotłowało mu się pod czaszką zestaw chęci, emocji, planów i marzeń ale ciężko było mu to ubrać w konkretne słowa. Całkiem inaczej niż gdy trzeba było ustalać coś konkretnie tu i teraz, zwłaszcza o latadełkach czy furach.

- Chyba dlatego, że to najdalsze miejsce w kosmosie jakie udało mi się dotąd dotrzeć. Pierwszy raz jestem tak daleko od centrum. Uśmiejesz się ale szukam Argonautów. Życie całe od małego szkraba. Po to chciałem zostać pilotem i polecieć w kosmos. By ich odnaleźć. Cokolwiek chociaż co po nich zostało. Wiesz, dowiedzieć się kim byli, dlaczego coś robili, jak to robili no i w ogóle takie tam. Dlatego tyle latam. Jak widzę, że gdzieś nie ma ich śladów po nich to lecę dalej. No i tak zaleciałem w końcu aż tutaj. I coś mi się wydaje, że utknęliśmy tutaj póki nie przylecą nas ratować. Albo jakoś nie przejmiemy statku tych złych kolesi. - Kevin rozgadał się jednak mimo wszystko jak często bywało gdy nawijał o swojej pasji. Miał dwie. Pierwszą było latanie lub w szerszym rozumieniu prowadzenie, agresywne prowadzenie czegokolwiek od pojazdów naziemnych poprzez różne szaleństwa jakie czasem robił czy się porywał by udowodnić, że może to zrobić. Gdyby był inny, taki rozsądniejszy i spokojniejszy przecież mógł niedawno odwrócić koła w druga stronę i zwiać a nie urządzać motorodeo z tubylczym, przypakowanym nosorożcem. No ale był właśnie taki a nie inny. No a druga pasja była nieco ukryta i działała subtelniej. Odnalezienie Argonautów było dla Walkera ważne i strategicznie kierowało jego poczynaniami. Gdyby znów było inaczej mógł przecież być świetnym pilotem atmosferycznym czy orbitalnym na rodzimej Perle i pewnie już miałby fuchę poważanego instruktora. Może nawet dorównałby prestiżem i zasługami Ace Queen? A tak bujał się po tym kosmosie tu i tam i ciężko mu było gdzieś zagrzać miejsce na dłużej.

Kevin miał rację, Quay uśmiał się, wysłuchał jednak do końca jego opowieści o Argonautach. - Kev, może powinieneś założyć spółkę z doktorem Sofilatresem? Naprawdę wierzysz, że kiedyś odnajdziesz żywego Praherlana? Wygineli dziesiątki jak nie setki tysięcy lat temu. Ruiny, pisma, śmieci to rozumiem... choć przyznam szczerze, ta planeta oddziałowuje na wyobraźnie.

Rozmawiali potem o różnych tematach, Quay Mla opowiedział Kevinowi między innymi o tym, że wraz z Morganą ma przylecieć jego żona z dzieciakami oraz o jego obawach z tego tytułu. Mówili długo, a w zasadzie to głównie Quay mówił. Kevin Walker nie należał do najlepszych mówców, jeśli chodziło o takie czcze pogaduszki dla zabicia czasu. Rozmowa toczyła się leniwie, a w między czasie zerwał się silny wiatr, coraz głośniej szumiący pośród leśnej, avalońskiej roślinności, przy skraju której czekali na resztę członków wyprawy. Już chwilę potem zza lasu nadeszły ciemne chmury.

- Szybko zmienia się tu pogoda. Chłopaki pewnie już mokną - zaczął znów Quay Mla poruszając niezbyt ambitny temat. - Nie wiem jak ty Kev, ale ja dalej poczekam w środku. - Quay jeszcze raz spojrzał na nadciągające chmurzyska, otworzył drzwi od pojazdu i wsiadł do środka.

- Jesteś żonaty i dzieciaty? No, no to pogratulować, głowa rodziny z ciebie a nie taka powsinoga jak ze mnie. - roześmiał się pilot kwitując wieści drugiego kierowcy. Z pogodą miał jednak rację więc zebrał tyłek z maski i też przesiadł się do wnętrza bryki. Wsiadł na miejsce pasażera w bryce którą prowadził Quay. Faktycznie teraz to już zauważalnie było przyjemniej wewnątrz niż na zewnątrz. - A ty czy raczej wy czemu się zdecydowaliście na Avalon? Kusi was życie kolonistów czy to coś innego? - zapytał korzystając z okazji i sięgając po termos z ciepłą kawą. Gestem spytał Quay’a czy też chce się poczęstować.

- Chętnie… - Quay rozsiadł się wygodniej i jeszcze raz wyjrzał by spojrzeć na chmury. - Czemu władowałem się w tą kabałę? Powietrze. - powiedział z pozoru bez sensu, zaraz jednak wyjaśnił - Atmosfera na Avalonie ma nieco więcej tlenu i mniej innych gazów niż standardowe kolonie. Córka ma dość rzadką przypadłość i taki skład będzie dla niej idealny. Leczenie cholernie drogie, zdecydowaliśmy z żoną że rozsądniej i taniej będzie przenieść się tutaj, a Sara będzie miała przynajmniej normalne życie. - Quay przyjął khawę od Walkera i niemal w tym samym czasie o szyby zabębnił ciężki deszcz, a na zewnątrz się ściemniło.

Quay Mla mówił coś jeszcze, lecz Kevinowi umknęły słowa, bowiem jego wzrok zbłądził na chwilę w kierunku drugiego pojazdu. Pomimo, że mocno się ściemniło i pomimo przysłaniająch widok kropli deszczu, zauważył to na pewno. W drugim pojeździe… w środku ktoś siedział.

Walker rozmawiał z Quay, pytał, odpowiadał, słuchał, obaj popijali czasem kawy z termosu gdy przy którymś spojrzeniu przez zawaloną strugami i kroplami deszczu szybę dostrzegł ducha! A przynajmniej pierwsze wrażenie z zaskoczenia było prawie dokładnie równoznaczne. W kanarkowej bryce ktoś był! Jakim cudem?! Ktoś z chłopaków z lasu?! Ale jakby się przemknął? Więc co? Mieli przez tyle dni pasażera na gapę przez te wszystkie obozowiska? Prawie niemożliwe. Więc co? Ktoś obcy?! Jak wtedy co rozwalili im prom? Kurwa mać! Myśli szaleńczo przebiegały przez głowę pilota gdy zamurowało go w pierwszej chwili tym nagłym odkryciem.

- Quay tam ktoś jest! - syknął nagle pilot po pierwszym ochłonięciu z zaskoczenia. Dłoń z nakrętką termosu zamarła mu przy ustach i wpatrywał się tak jawnie przez szybę w kabinę drugiego pojazdu, że raczej drugi kierowca nie powinien mieć problemu z dostrzeżeniem tajemniczego pasażera.

Odstawił rzucając prawie nakrętką termosu gdzie popadnie i szarpnął za uchwyt drzwi otwierając je na świat zewnętrzny, zdecydowanie bardziej mokry, zimny i chłoszczący twarz i głowę ciężkimi kroplami. Doskoczył do drzwi od strony pasażera w kanarkowej bryce by je otworzyć. - Hej! Hej ty! Coś za jeden! - czuł mieszaninę niepokoju, ciekawości i adrenaliny. Zbyt szybko się działo wszystko by myśli i emocje zdołały się uformować. Był na ziemi, w obcym dla siebie środowisku. Za sterami czy kierownicą wiedziałby jak interpretować sytuację i ewentualne zagrożenie. Teraz zaś kompletnie nie wiedział czego się spodziewać. Zwłaszcza myśl, że to mógł być ten promowy sabotażysta była bardzo niepokojąca. Korciło go by złapać za broń i jej użyć nawet. Wycelować chociaż. Ale nie miał natury mordercy by strzelać do wszystkiego jak popadnie. Niemniej liczył się z możliwością użycia broni. Miał nadzieję, że do tego nie dojdzie ale jednak liczył się i wówczas wolał być po właściwej stronie lufy dlatego podczas skoku między pojazdami trzymał dłoń na kaburze choć broni jeszcze nie dobył.

Kiedy tylko działający pod wpływem impulsu Kev otworzył drzwi, w środku już nikogo nie było. Nie zdążył nawet zobaczyć dokładnie twarzy, lecz mimo to miał wrażenie, że już kiedyś ją widział.

- Kev! Wszystko w porządku?! - Quay Mla zaniepokojony zamknął drzwi od samochodu, samemu również wychodząc na deszcz i trzymając spluwę w ręku. Wyglądał jakby zupełnie nie rozumiał zachowania Kevina. Kimkolwiek lub czymkolwiek była osoba w samochodzie, nie pozostało po niej nic, co mogłoby świadczyć o jej wcześniejszej obecności, a sam Quay nie zdążył niczego zauważyć.

Jakkolwiek dziwne to się nie wydawało, wkrótce przestało mieć to jakiekolwiek znaczenie. W tym samym momencie, mniej więcej z kierunku w którym udali się pozostali, usłyszeli nie tak odległy, mrożący krew w żyłach zwierzęcy wrzask.



Radiowe dialogi



- Tu Cobra 222, co się u was dzieje? To do was sąsiedzi wbijają się na watę? - Walker odezwał się przez radio swoim standardowym sygnałem wywoławczym. Nadał na kanale jaki mieli ustalony dla ich grupki. Czekał co kto odpowie. Nie miał pojęcia co się dzieje w głębi lasu ale odgłosy jakoś wydawały mu się zbliżone do miejsca w którym podejrzewał, że jest piesza część wyprawy. Nie słyszał, żadnych wystrzałów więc była nadzieja, że jeszcze nie jest źle jak to na słuch wyglądało z zewnątrz lasu.

- Cobra 222, tu Mel. Mamy dwie źródła ryków. Jedno między nami a wami. Frank ma jakiś plan, więc pozostań w gotowości. Być może będziemy musieli uciekać w pośpiechu.-

- Do nas Cobra. Nie wydawaj głośnych dźwięków, bo możesz te przerośnięte coś do siebie zwabić. - rzucił Dante przez komunikator -

- Stawiam na tubylcze rytuały godowe albo włażenie w szkodę. - odparł pogodnie komunikator głosem pilota. - Fajno, że nic wam nie jest i macie plan. U nas i z brykami też wszystko dobrze. - dorzucił niezmienionym tonem. - To jak Frank ma jakiś plan to niech się nim podzieli. - powiedział poważniej wiedząc nadal dość niewiele co tam się dzieje. Chyba z niczym się w tej chwili nie żarli i na nich nic nie szło skoro mogli mówić przez radio. Ale więcej nie wiedział.

Dante podzielił się swoim misternym planem działania z oczekującym nieopodal pilotem. - Będziemy strzelać do wszystkiego co się poruszy. - rzekł wkurwionym szeptem przez komunikator.

- Ot całe nasze misterne knowania. Słuchaj Walker, podjedźcie po cichu w naszą stronę. Do tego czasu cisza w radiu. Mel bez odbioru.-

W słuchawkach zabrzmiał rozbawiony śmiech pilota. - Podjedźcie po cichu? W ten las? W tą burzę? Może jeszcze bez mrugania światłami? Nie no chłopaki wy tak na serio? - Walker roześmiał się znowu i dało się wyczuć jakby kręcił głową z niedowierzaniem. - Jedziemy do was. Po mojemu. Więc profesjonalnie rozdzielajcie tam u was ten ołów bo nie będzie miał was kto zabrać. - uśmiech wyczuwalnie osłabł przy kolejnej wypowiedzi Kevina. To, że nie żartował przyszło jako potwierdzenie prawie od razu. Gdzieś z ciemnego zalewanego burzą lasu, od strony gdzie powinny być zaparkowane pojazdy doszedł odgłos zapalanego silnika. Zapalanego po walkerowemu, z werwą i rajdową czy rejderską fantazją a nie grzecznością niedzielnego kierowcy.



Nocna jazda



Walker nie był do końca pewny co się tam dzieje w lesie. Ale chłopaki wyraźnie czekali na odsiecz skoro byli pszyszpileni do swojej improwizowanej miejscówy i skłonni strzelać do czego popadnie. Wierzył w poziom wyszkolenia Frank’a i jego ocenę sytuacji. Miało sens to co mówił. Przekraść się, nie dać się zauważyć przeciwnikowi po czym czmychnąć w siną dal nim się zorientuje, że w ogóle tu ktoś był. No Walker odpalając kanarkową maszynę świetnie to rozumiał. Dante był komandosem i miał komandosowe rozeznanie i punkt widzenia. No ale Walker był pilotem i kierowcą. I jego punkt widzenia był inny. Kompletnie inny.

- Hej,hej hej! Tu wasz ulubiony DJ Keevv! Przerywamy ten nocny nudny program by nadać prawdziwy show dla ludzi cierpiących na bezsenność i o mocnych nerwach! Pokaz nocnego moto - turbo - tango - rodeo w świetle błyskawic z lokalnymi ślicznotkami! - Walker wydarł się w głośnik radia przełączając je tak na kanał bazy jak i ten który mieli z chłopakami. - Quay! Jedziemy w tany bo nam Mel i Frank zgarnął te leśne ślicznotki dla siebie! - krzyknął jeszcze do kierowcy drugiego pojazdu. Pacnął przełącznik w desce rozdzielczej i przestrzeń przed kanarkową terenówką przecięły smugi świateł. W ich smugach Walker zobaczył kolejne fale ulewy zalewają majtające od wycieraczek szyby i błotną trawę przed maską pojazdu. Przecinały przestrzeń póki nie natrafiły w pierwszy szereg pierwotnej puszczy. Tu właśnie miał zdecydowanie rozbieżny punkt widzenia od chłopaków odciętych w lesie przez te ryczące cosie.

Puszcze była trudnym terenem do jazdy. Nawet dla takich terenówek jakimi dysponowali. Właśnie dlatego nie wjechali tam w dzień tylko zatrzymali się przed właściwą ścianą lasu a grupka pod wodzą Dante i Mela poszła dalej pieszo. Więc teren był trudny do jazdy. W dzień. Przy przyzwoitej pogodzie. Teraz w ciemnościach jak z pełnoprawnej nocy i burzy, był o więcej niż jedną kategorię trudniejszy. Wjechać by wjechać nadal by się dało. Ale wjechać na tyle szybko by dostać się do chłopaków nim to coś z lasu co pewnie miało bliższą do nich drogę niż oni brykami z zewnątrz lasu było bardzo trudne.

Zaś co Walker wiedział bardzo dobrze nawet zasapany astmatyk był dyskretniejszy i trudniejszy do usłyszenia niż najcichsza maszyna. Zwłaszcza taka pokonująca nawet wolno zalewany burzą nocny las. I dochodziły jeszcze światła. Musiałby być samobójcą by jechać w taką pogodę bez świateł. A te było widać z bardzo daleka.

Więc na ile znał się na maszynach pilot za grzyba nie było możliwe dyskretne podjechanie pod jednokilometrowy adres by takich warunkach. Zwłaszcza, że przeciętne zwierzę miało czulsze zmysły od ludzi z nawet ludzie by byli w stanie wykryć taką jadącą przez las, świecącą światłami maszynę. No zostawał oczywiście jeszcze prędkość. Mógłby podjechać spacerkiem. Ale był pilotem. W swoim pilocim życiu nierzadko siadał za sterami bojowych maszyn i był zarówno celem jak i łowcą celów. Wiedział więc, że szybszy cel jest z reguły trudniejszy do trafienia niż wolniejszy. Zwłaszcza, że wolnobieżny cel mógł zostać znienacka zaskoczony od burty czy rufy bo Walker widział coś sensownie tylko tam gdzie oświetlały coś reflektory czyli przed maską. Przez te wszystkie cholerne pnie i krzaki nawet tam mogło coś mu wyskoczyć prze czy na maskę w ostatniej chwili z pozostałych stron pozostawało liczyć na fart i prędkość właśnie bo wiedział, że bez dodatkowych obserwatorów będzie miał marne szanse upilnować pozostałe kierunki siedząc za kierownicą i walcząc o utrzymanie kierunku i tempa. Pozostawało więc tak bardzo jak to możliwe skrócić czas przebywania w niebezpiecznym terenie. czyli prędkość.

Była też opcja, że ryczące, i świecące maszyny odciągnął uwagę od skitranych po cichu ludzi. Walker liczył, że w takim rozrachunku on odciągnie uwagę stworów a Quay zgarnie desant na swój pokład. Kevin wierzył w swoje umiejętności i fart, że gdy tylko uda mu się pozostać w ruchu, wymanewruje przeciwnika i przedostanie się na otwartą przestrzeń. A tam maszyna powinna okazać zdecydowaną wyższość nad stworzeniami z lasu. W efekcie zostało zrobić świetlno - dźwiękowe motorowe show skoro dyskretne działania nie były realne w takiej sytuacji. Przynajmniej tak to wyglądało z pilociej oceny sytuacji.

Żółta maszyna rzygnęła spod kół fontannami błota, i wyrywanych kęp traw, pilot pozwolił sobie na kontrolowany ślizg by efektownie wierzgnąć rufą po czym kanarkowa maszyna wyrwała do przodu. Z pozoru mogło się wydawać, że kierowca jest opętany jakąś samobójczym pędem do samozagłady i musi się rozbić o pierwsze z brzegu drzewo. Ale to był właśnie tylko pozór.

Terenówka miała przyzwoite osiągi jak zdołał ją sprawdzić przez parę dni pilot i pod względem osiąganych prędkości i dzielności terenowej. Ale jednak mimo wszystko nie była to wyścigówka. Ani żadne latadełko. Więc mimo, że silnik wchodził na coraz wyższe obroty, skrzynia biegów zgrzytała wchodząc na coraz wyższe biegi terenówka rozpędzała się wolniej niż życzyłby sobie pilot nawykły do maszyn osiągających w sekundy machowe prędkości. Kanarkowa maszyna tylko śmignęła przez pierwszy szpaler drzew. 1025 m do celu.

Prawie od razu natrafił na problem. Ściana lasu gdzieś jeszcze majaczyła nie całkiem czarnymi pionowymi szczelinami w lusterku wstecznym gdy kolejne krzaki zamiast grzecznie dać się rozjechać i staranować jakoż zakrzaczyły właśnie tylne koło. Maszyna bez ostrzeżenia zaczęła nieplanowany manewr skrętu w prawo, kompletnie zaskakując kierowcę. - Kur! - syknął pilot i błyskawicznie przekierował skręcającą maszynę. Pomogło “kanarek” wyrwał się z matni, odstające na boki tylne, prawe koło uderzyło w jakieś drzewo przy okazji wymuszając zakończenie kontrmanewru pilota. Maszyna prawie znieruchomiała na moment ale nie zgasła. Ruch ręki i nogi kierowcy ponownie pobudził ją do życia i ant wyrwał do przodu. 845 m do celu…

Kolejne skoki, w ostatniej chwili mijane drzewa, taranowane krzaki, wsyzstko wymieszane w obłąkańczym wyciu dostosowanego do takiej jazdy silnika, trzęsienia resorami, zgrzytem zawieszenia i trzaskiem pokonywanych czy mijanych przeszkód. W pewnym momencie coś wyskoczyło czy spadło na pomarańczową i zachlapaną już nieźle błotem, trawą i liśćmi maskę. To coś odbiło się od niej i zderzyło się z przednią szybą anta rozchlapując się ciemnymi rozbryzgami i zasłaniając i tak szalony widok z miejsca kierowcy. - Spierdalaj rozjebać się gdzie indziej! - wrzasnął rozzłoszczony pilot warcząc na to coś co przesłaniało widok zupełnie zapominając, że wciąż ma odpaloną łączność. Wycieraczki stopniowo zaczynały zwalać to coś z szyby i liczył, że w końcu to cholerstwo odklei się i widok wróci do normy. 675 m do celu…

Nagle przed sobą w skaczącym świetle reflektorów dostrzegł jakiś odblask. Woda?! Kurwa kto tu nastawiał jakichś cholernych strumyków!? Kevin nie wiedział kto ale wiedział, że kolo od projektowania przestrzeni chyba wziął w łapę albo zabawiał się z abstrakcjonistczynymi fantazjami by stawiać strumyk akurat w tym miejscu. Ale jako projektant tras rajdowych to spisał się doskonale. - O! Widzę skrót! - wydarł się radośnie przez radio. Niezupełnie tak było. Powinien zwolnić. Zjechać do rozsądnej prędkości, przejechać przez wodę bo pewnie płytka była i terenówki dałyby radę. Widział, że światła drugiej maszyny i tak zostaje coraz bardziej z tyłu. Ale Walker był swego czasu pilotem myśliwców. Jej uznawanej za najbardziej elitarnej kasty przechwytywaczy przeznaczonej do walki i wywalczania przewagi powietrznej z myśliwcami wroga. Czyli też takim dog fighters jak i koledzy Walkera i on sam. Tam prócz znoszenia niebywałych przeciążeń, wyśmienitej sztuki pilotażu, i ogarnięcia bardzo zmiennego i ruchomego pola walki potrzebna była też agresja. Nie dało się latać zachowawczo i zestrzeliwać maszyny przeciwnika. Żaden wojskowy pilot nie dałby się ot tak, zestrzelić. Na pewno nie pilot myśliwca. Jedynie agresywna taktyka oscylująca na pograniczu brawury i wyżyłowująca maszynę do ostatniego bitu i nitu możliwości zapewniała zwycięstwo tożsame praktycznie z przetrwaniem walki. Bo albo się zestrzeliwało albo było zestrzeliwanym. W walce myśliwca z myśliwcem innej opcji właściwie nie było.

Te wpojone odruchy czy natura pilota z Perły sprawiały, że stosował je też w życiu codziennym, nie tylko za sterami myśliwców. Teraz więc także wybrał taki manewr. Złapał kawałek równego terenu przed strumieniem, wystarczyło by uspokoić skaczącą w pionie i poziomie maszynę i dodał gazu do dechy. Maszyna zwiększyła obroty, Walker skierował ją na widoczny przewrócony pień. Kanarkowy ant zderzył się z nim w pełnym pędzie i tak jak planował Kevin front maszyny odbił po uderzeniu w górę. Nabrany na krótkim odcinku pęd był jednak zbyt duży by przeszkoda go zatrzymała. Maszyna ledwie trochę zwalniając odbiła w powietrze i przez tą sekundę Walker znów był w powietrzu, znów leciał. Przecież był pilotem! Mógł polecieć na wszystkim! - Hoopaaaa! - wydarł się entuzjastycznie gdy maszyna osiągnęła najwyższy punkt tej paraboli. Nie miał pojęcia co go czeka po drugiej stronie za jakaś całą, odległą sekundę gdy przyciąganie przezwycięży pęd i sprowadzi maszynę i jego kierowcę na ziemię. Ale teraz latał!

Resory i zawieszenie zgrzytnęło ciężko gdy przednie koła przyjęły na siebie główny impet zderzenia. Ale terenówka, zaprojektowana do rajdowego offroad przełknęła to bez słowa nadprogramowej skargi. Musiał przyznać, że jak na razie “kanarek” sprawdzał mu się świetnie. Kevinem rzuciło w przód tak samo jak to coś z szyby co wreszcie się odkleiło pozostawiając rozmazaną plamę na szybie i znikło gdzieś tam zsuwając się z zachlapanej maski. Za to jakby mial kibica czy co. Gdzieś z burty coś zaryczało na gust kierowcy, zdecydowanie za blisko! Ale przemknął dalej. Dalej byle do celu! 495 m!

Maszyna znów wyrównała i w pionie i w poziomie. Trafił się jakiś w miarę prosty kawałek. Krzaki dawały się rozjeżdżać, drzewa mijać i nic poza wyrwanym błotem, kroplami deszczu, wyrwanymi źdźbłami traw, liśćmi i gałęziami nie rozchlapywało się na masce i szybie. Ale! Coś było? Obok? Kurwa! Coś tam było?! Nie był pewny ale wydawało mu się, że kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Nie miał światła w tamtą stronę więc nie mógł się upewnić. Jakiś stwór tam biegł równolegle do pojazdu? Możliwe. Albo mu się zdawało. Ale szło nieźle! Jeszcze tylko 340 m do celu! Chłopaki już chyba powinni chociaż jego światła widzieć.

Ale jak zwykle za wcześnie było mówić o wykonaniu zadania póki koła nie dotknęły lotniska. Poczuł jak maszyna zwalnia, i zarywa się wpadając w jakąś łachę głębokiego błota. Maszyna zmuliła zamulając się aż po wysoko zamontowane osie, topiąc nawet większość wysokości kół. Walker zacisnął zęby by zwalczyć tępy opór błota. Silnik zawył walcząc z tępym, półpłynnym przeciążeniem wieżącym pojazd. Koła bezustannie mieliły breję i maszyna kawałek po kawałku pokonywała kolejny metr po metrze. W końcu dobrnęła do nadal w błocie ale już złapała coś twardszego gruntu pod koła i to wystarczyło! Jeszcze chwila walki maszyna z naturą i już, wyrwali się oboje z błotnych objęć. 125 m do celu…

Jechał na namiar nie wiedząc gdzie i jak są ulokowani jego spieszeni towarzysze podróży ale namiar miał całkiem konkretny z dokładnością do paru metrów na takie odległości. W końcu więc reflektory wyłowiły z leśnego, zalewanego ulewą mroku jakąś ścianę czy głaz której i tak by go zatrzymała czy zmusiła do objazdu. Ale namiar miał właśnie gdzieś stąd. W końcu gdy odległości były już w nastu metrach wyhamował ślizgiem kanarkową brykę bryzgając błotem spod terenowych kół. Spojrzał na czas. - Woow! 216 sekund przez las i burzę! Jestem zajebisty! - spojrzał na drugą maszynę. Minuta. Na oko Walkera Quay potrzebował jeszcze gdzieś z minuty by dotrzeć w te miejsce.

Cztery niezwykle groźne drapieżniki również zlokalizowały swój cel i były już gotowe do ataku.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline