30-12-2016, 23:49 | #41 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Post wspólny z Markiem, Potaczem i Bairdem Kevin "Cobra 222" Walker - pilot z fantazją Piknik na skraju lasu - Piknikowa sceneria nie? - uśmiechnął się Walker siedząc leniwie na masce kanarkowego pojazdu. Pozostałe pół tuzina poszło w las i tyle ich widzieli. Niemniej miało to swoje dobre strony. Na przykład nie trzeba było deptać trawy w lesie tylko można było pougniatać tyłkiem maskę i poopieprzać się wreszcie po tych wszystkich jazdach. - Wybacz młody, ale na piknik wybrałbym się w innym towarzystwie. – słowa Quay Mla były jedynie życzliwą złośliwością – Powiedz mi Walki... mogę tak do ciebie mówić, co? Powiedz mi, o ile nie jest to zbytnią tajemnicą, co sprowadziło cię w to miejsce? - Wolę Kev, wszyscy tak mi mówią. No ale jak chcesz może być i Walki. - zgodził się Walker drapiąc się po policzku. Pytanie częściowo go zaskoczyło. Częściowo bo w sumie było dość naturalne u ludzi w takich sytuacjach jak oni teraz byli więc nie było całkiem zaskakujące. Ale mimo wszystko sam nie do końca znał na nie klarowną odpowiedź. Raczej kotłowało mu się pod czaszką zestaw chęci, emocji, planów i marzeń ale ciężko było mu to ubrać w konkretne słowa. Całkiem inaczej niż gdy trzeba było ustalać coś konkretnie tu i teraz, zwłaszcza o latadełkach czy furach. - Chyba dlatego, że to najdalsze miejsce w kosmosie jakie udało mi się dotąd dotrzeć. Pierwszy raz jestem tak daleko od centrum. Uśmiejesz się ale szukam Argonautów. Życie całe od małego szkraba. Po to chciałem zostać pilotem i polecieć w kosmos. By ich odnaleźć. Cokolwiek chociaż co po nich zostało. Wiesz, dowiedzieć się kim byli, dlaczego coś robili, jak to robili no i w ogóle takie tam. Dlatego tyle latam. Jak widzę, że gdzieś nie ma ich śladów po nich to lecę dalej. No i tak zaleciałem w końcu aż tutaj. I coś mi się wydaje, że utknęliśmy tutaj póki nie przylecą nas ratować. Albo jakoś nie przejmiemy statku tych złych kolesi. - Kevin rozgadał się jednak mimo wszystko jak często bywało gdy nawijał o swojej pasji. Miał dwie. Pierwszą było latanie lub w szerszym rozumieniu prowadzenie, agresywne prowadzenie czegokolwiek od pojazdów naziemnych poprzez różne szaleństwa jakie czasem robił czy się porywał by udowodnić, że może to zrobić. Gdyby był inny, taki rozsądniejszy i spokojniejszy przecież mógł niedawno odwrócić koła w druga stronę i zwiać a nie urządzać motorodeo z tubylczym, przypakowanym nosorożcem. No ale był właśnie taki a nie inny. No a druga pasja była nieco ukryta i działała subtelniej. Odnalezienie Argonautów było dla Walkera ważne i strategicznie kierowało jego poczynaniami. Gdyby znów było inaczej mógł przecież być świetnym pilotem atmosferycznym czy orbitalnym na rodzimej Perle i pewnie już miałby fuchę poważanego instruktora. Może nawet dorównałby prestiżem i zasługami Ace Queen? A tak bujał się po tym kosmosie tu i tam i ciężko mu było gdzieś zagrzać miejsce na dłużej. Kevin miał rację, Quay uśmiał się, wysłuchał jednak do końca jego opowieści o Argonautach. - Kev, może powinieneś założyć spółkę z doktorem Sofilatresem? Naprawdę wierzysz, że kiedyś odnajdziesz żywego Praherlana? Wygineli dziesiątki jak nie setki tysięcy lat temu. Ruiny, pisma, śmieci to rozumiem... choć przyznam szczerze, ta planeta oddziałowuje na wyobraźnie. Rozmawiali potem o różnych tematach, Quay Mla opowiedział Kevinowi między innymi o tym, że wraz z Morganą ma przylecieć jego żona z dzieciakami oraz o jego obawach z tego tytułu. Mówili długo, a w zasadzie to głównie Quay mówił. Kevin Walker nie należał do najlepszych mówców, jeśli chodziło o takie czcze pogaduszki dla zabicia czasu. Rozmowa toczyła się leniwie, a w między czasie zerwał się silny wiatr, coraz głośniej szumiący pośród leśnej, avalońskiej roślinności, przy skraju której czekali na resztę członków wyprawy. Już chwilę potem zza lasu nadeszły ciemne chmury. - Szybko zmienia się tu pogoda. Chłopaki pewnie już mokną - zaczął znów Quay Mla poruszając niezbyt ambitny temat. - Nie wiem jak ty Kev, ale ja dalej poczekam w środku. - Quay jeszcze raz spojrzał na nadciągające chmurzyska, otworzył drzwi od pojazdu i wsiadł do środka. - Jesteś żonaty i dzieciaty? No, no to pogratulować, głowa rodziny z ciebie a nie taka powsinoga jak ze mnie. - roześmiał się pilot kwitując wieści drugiego kierowcy. Z pogodą miał jednak rację więc zebrał tyłek z maski i też przesiadł się do wnętrza bryki. Wsiadł na miejsce pasażera w bryce którą prowadził Quay. Faktycznie teraz to już zauważalnie było przyjemniej wewnątrz niż na zewnątrz. - A ty czy raczej wy czemu się zdecydowaliście na Avalon? Kusi was życie kolonistów czy to coś innego? - zapytał korzystając z okazji i sięgając po termos z ciepłą kawą. Gestem spytał Quay’a czy też chce się poczęstować. - Chętnie… - Quay rozsiadł się wygodniej i jeszcze raz wyjrzał by spojrzeć na chmury. - Czemu władowałem się w tą kabałę? Powietrze. - powiedział z pozoru bez sensu, zaraz jednak wyjaśnił - Atmosfera na Avalonie ma nieco więcej tlenu i mniej innych gazów niż standardowe kolonie. Córka ma dość rzadką przypadłość i taki skład będzie dla niej idealny. Leczenie cholernie drogie, zdecydowaliśmy z żoną że rozsądniej i taniej będzie przenieść się tutaj, a Sara będzie miała przynajmniej normalne życie. - Quay przyjął khawę od Walkera i niemal w tym samym czasie o szyby zabębnił ciężki deszcz, a na zewnątrz się ściemniło. Quay Mla mówił coś jeszcze, lecz Kevinowi umknęły słowa, bowiem jego wzrok zbłądził na chwilę w kierunku drugiego pojazdu. Pomimo, że mocno się ściemniło i pomimo przysłaniająch widok kropli deszczu, zauważył to na pewno. W drugim pojeździe… w środku ktoś siedział. Walker rozmawiał z Quay, pytał, odpowiadał, słuchał, obaj popijali czasem kawy z termosu gdy przy którymś spojrzeniu przez zawaloną strugami i kroplami deszczu szybę dostrzegł ducha! A przynajmniej pierwsze wrażenie z zaskoczenia było prawie dokładnie równoznaczne. W kanarkowej bryce ktoś był! Jakim cudem?! Ktoś z chłopaków z lasu?! Ale jakby się przemknął? Więc co? Mieli przez tyle dni pasażera na gapę przez te wszystkie obozowiska? Prawie niemożliwe. Więc co? Ktoś obcy?! Jak wtedy co rozwalili im prom? Kurwa mać! Myśli szaleńczo przebiegały przez głowę pilota gdy zamurowało go w pierwszej chwili tym nagłym odkryciem. - Quay tam ktoś jest! - syknął nagle pilot po pierwszym ochłonięciu z zaskoczenia. Dłoń z nakrętką termosu zamarła mu przy ustach i wpatrywał się tak jawnie przez szybę w kabinę drugiego pojazdu, że raczej drugi kierowca nie powinien mieć problemu z dostrzeżeniem tajemniczego pasażera. Odstawił rzucając prawie nakrętką termosu gdzie popadnie i szarpnął za uchwyt drzwi otwierając je na świat zewnętrzny, zdecydowanie bardziej mokry, zimny i chłoszczący twarz i głowę ciężkimi kroplami. Doskoczył do drzwi od strony pasażera w kanarkowej bryce by je otworzyć. - Hej! Hej ty! Coś za jeden! - czuł mieszaninę niepokoju, ciekawości i adrenaliny. Zbyt szybko się działo wszystko by myśli i emocje zdołały się uformować. Był na ziemi, w obcym dla siebie środowisku. Za sterami czy kierownicą wiedziałby jak interpretować sytuację i ewentualne zagrożenie. Teraz zaś kompletnie nie wiedział czego się spodziewać. Zwłaszcza myśl, że to mógł być ten promowy sabotażysta była bardzo niepokojąca. Korciło go by złapać za broń i jej użyć nawet. Wycelować chociaż. Ale nie miał natury mordercy by strzelać do wszystkiego jak popadnie. Niemniej liczył się z możliwością użycia broni. Miał nadzieję, że do tego nie dojdzie ale jednak liczył się i wówczas wolał być po właściwej stronie lufy dlatego podczas skoku między pojazdami trzymał dłoń na kaburze choć broni jeszcze nie dobył. Kiedy tylko działający pod wpływem impulsu Kev otworzył drzwi, w środku już nikogo nie było. Nie zdążył nawet zobaczyć dokładnie twarzy, lecz mimo to miał wrażenie, że już kiedyś ją widział. - Kev! Wszystko w porządku?! - Quay Mla zaniepokojony zamknął drzwi od samochodu, samemu również wychodząc na deszcz i trzymając spluwę w ręku. Wyglądał jakby zupełnie nie rozumiał zachowania Kevina. Kimkolwiek lub czymkolwiek była osoba w samochodzie, nie pozostało po niej nic, co mogłoby świadczyć o jej wcześniejszej obecności, a sam Quay nie zdążył niczego zauważyć. Jakkolwiek dziwne to się nie wydawało, wkrótce przestało mieć to jakiekolwiek znaczenie. W tym samym momencie, mniej więcej z kierunku w którym udali się pozostali, usłyszeli nie tak odległy, mrożący krew w żyłach zwierzęcy wrzask. Radiowe dialogi - Tu Cobra 222, co się u was dzieje? To do was sąsiedzi wbijają się na watę? - Walker odezwał się przez radio swoim standardowym sygnałem wywoławczym. Nadał na kanale jaki mieli ustalony dla ich grupki. Czekał co kto odpowie. Nie miał pojęcia co się dzieje w głębi lasu ale odgłosy jakoś wydawały mu się zbliżone do miejsca w którym podejrzewał, że jest piesza część wyprawy. Nie słyszał, żadnych wystrzałów więc była nadzieja, że jeszcze nie jest źle jak to na słuch wyglądało z zewnątrz lasu. - Cobra 222, tu Mel. Mamy dwie źródła ryków. Jedno między nami a wami. Frank ma jakiś plan, więc pozostań w gotowości. Być może będziemy musieli uciekać w pośpiechu.- - Do nas Cobra. Nie wydawaj głośnych dźwięków, bo możesz te przerośnięte coś do siebie zwabić. - rzucił Dante przez komunikator - - Stawiam na tubylcze rytuały godowe albo włażenie w szkodę. - odparł pogodnie komunikator głosem pilota. - Fajno, że nic wam nie jest i macie plan. U nas i z brykami też wszystko dobrze. - dorzucił niezmienionym tonem. - To jak Frank ma jakiś plan to niech się nim podzieli. - powiedział poważniej wiedząc nadal dość niewiele co tam się dzieje. Chyba z niczym się w tej chwili nie żarli i na nich nic nie szło skoro mogli mówić przez radio. Ale więcej nie wiedział. Dante podzielił się swoim misternym planem działania z oczekującym nieopodal pilotem. - Będziemy strzelać do wszystkiego co się poruszy. - rzekł wkurwionym szeptem przez komunikator. - Ot całe nasze misterne knowania. Słuchaj Walker, podjedźcie po cichu w naszą stronę. Do tego czasu cisza w radiu. Mel bez odbioru.- W słuchawkach zabrzmiał rozbawiony śmiech pilota. - Podjedźcie po cichu? W ten las? W tą burzę? Może jeszcze bez mrugania światłami? Nie no chłopaki wy tak na serio? - Walker roześmiał się znowu i dało się wyczuć jakby kręcił głową z niedowierzaniem. - Jedziemy do was. Po mojemu. Więc profesjonalnie rozdzielajcie tam u was ten ołów bo nie będzie miał was kto zabrać. - uśmiech wyczuwalnie osłabł przy kolejnej wypowiedzi Kevina. To, że nie żartował przyszło jako potwierdzenie prawie od razu. Gdzieś z ciemnego zalewanego burzą lasu, od strony gdzie powinny być zaparkowane pojazdy doszedł odgłos zapalanego silnika. Zapalanego po walkerowemu, z werwą i rajdową czy rejderską fantazją a nie grzecznością niedzielnego kierowcy. Nocna jazda Walker nie był do końca pewny co się tam dzieje w lesie. Ale chłopaki wyraźnie czekali na odsiecz skoro byli pszyszpileni do swojej improwizowanej miejscówy i skłonni strzelać do czego popadnie. Wierzył w poziom wyszkolenia Frank’a i jego ocenę sytuacji. Miało sens to co mówił. Przekraść się, nie dać się zauważyć przeciwnikowi po czym czmychnąć w siną dal nim się zorientuje, że w ogóle tu ktoś był. No Walker odpalając kanarkową maszynę świetnie to rozumiał. Dante był komandosem i miał komandosowe rozeznanie i punkt widzenia. No ale Walker był pilotem i kierowcą. I jego punkt widzenia był inny. Kompletnie inny. - Hej,hej hej! Tu wasz ulubiony DJ Keevv! Przerywamy ten nocny nudny program by nadać prawdziwy show dla ludzi cierpiących na bezsenność i o mocnych nerwach! Pokaz nocnego moto - turbo - tango - rodeo w świetle błyskawic z lokalnymi ślicznotkami! - Walker wydarł się w głośnik radia przełączając je tak na kanał bazy jak i ten który mieli z chłopakami. - Quay! Jedziemy w tany bo nam Mel i Frank zgarnął te leśne ślicznotki dla siebie! - krzyknął jeszcze do kierowcy drugiego pojazdu. Pacnął przełącznik w desce rozdzielczej i przestrzeń przed kanarkową terenówką przecięły smugi świateł. W ich smugach Walker zobaczył kolejne fale ulewy zalewają majtające od wycieraczek szyby i błotną trawę przed maską pojazdu. Przecinały przestrzeń póki nie natrafiły w pierwszy szereg pierwotnej puszczy. Tu właśnie miał zdecydowanie rozbieżny punkt widzenia od chłopaków odciętych w lesie przez te ryczące cosie. Puszcze była trudnym terenem do jazdy. Nawet dla takich terenówek jakimi dysponowali. Właśnie dlatego nie wjechali tam w dzień tylko zatrzymali się przed właściwą ścianą lasu a grupka pod wodzą Dante i Mela poszła dalej pieszo. Więc teren był trudny do jazdy. W dzień. Przy przyzwoitej pogodzie. Teraz w ciemnościach jak z pełnoprawnej nocy i burzy, był o więcej niż jedną kategorię trudniejszy. Wjechać by wjechać nadal by się dało. Ale wjechać na tyle szybko by dostać się do chłopaków nim to coś z lasu co pewnie miało bliższą do nich drogę niż oni brykami z zewnątrz lasu było bardzo trudne. Zaś co Walker wiedział bardzo dobrze nawet zasapany astmatyk był dyskretniejszy i trudniejszy do usłyszenia niż najcichsza maszyna. Zwłaszcza taka pokonująca nawet wolno zalewany burzą nocny las. I dochodziły jeszcze światła. Musiałby być samobójcą by jechać w taką pogodę bez świateł. A te było widać z bardzo daleka. Więc na ile znał się na maszynach pilot za grzyba nie było możliwe dyskretne podjechanie pod jednokilometrowy adres by takich warunkach. Zwłaszcza, że przeciętne zwierzę miało czulsze zmysły od ludzi z nawet ludzie by byli w stanie wykryć taką jadącą przez las, świecącą światłami maszynę. No zostawał oczywiście jeszcze prędkość. Mógłby podjechać spacerkiem. Ale był pilotem. W swoim pilocim życiu nierzadko siadał za sterami bojowych maszyn i był zarówno celem jak i łowcą celów. Wiedział więc, że szybszy cel jest z reguły trudniejszy do trafienia niż wolniejszy. Zwłaszcza, że wolnobieżny cel mógł zostać znienacka zaskoczony od burty czy rufy bo Walker widział coś sensownie tylko tam gdzie oświetlały coś reflektory czyli przed maską. Przez te wszystkie cholerne pnie i krzaki nawet tam mogło coś mu wyskoczyć prze czy na maskę w ostatniej chwili z pozostałych stron pozostawało liczyć na fart i prędkość właśnie bo wiedział, że bez dodatkowych obserwatorów będzie miał marne szanse upilnować pozostałe kierunki siedząc za kierownicą i walcząc o utrzymanie kierunku i tempa. Pozostawało więc tak bardzo jak to możliwe skrócić czas przebywania w niebezpiecznym terenie. czyli prędkość. Była też opcja, że ryczące, i świecące maszyny odciągnął uwagę od skitranych po cichu ludzi. Walker liczył, że w takim rozrachunku on odciągnie uwagę stworów a Quay zgarnie desant na swój pokład. Kevin wierzył w swoje umiejętności i fart, że gdy tylko uda mu się pozostać w ruchu, wymanewruje przeciwnika i przedostanie się na otwartą przestrzeń. A tam maszyna powinna okazać zdecydowaną wyższość nad stworzeniami z lasu. W efekcie zostało zrobić świetlno - dźwiękowe motorowe show skoro dyskretne działania nie były realne w takiej sytuacji. Przynajmniej tak to wyglądało z pilociej oceny sytuacji. Żółta maszyna rzygnęła spod kół fontannami błota, i wyrywanych kęp traw, pilot pozwolił sobie na kontrolowany ślizg by efektownie wierzgnąć rufą po czym kanarkowa maszyna wyrwała do przodu. Z pozoru mogło się wydawać, że kierowca jest opętany jakąś samobójczym pędem do samozagłady i musi się rozbić o pierwsze z brzegu drzewo. Ale to był właśnie tylko pozór. Terenówka miała przyzwoite osiągi jak zdołał ją sprawdzić przez parę dni pilot i pod względem osiąganych prędkości i dzielności terenowej. Ale jednak mimo wszystko nie była to wyścigówka. Ani żadne latadełko. Więc mimo, że silnik wchodził na coraz wyższe obroty, skrzynia biegów zgrzytała wchodząc na coraz wyższe biegi terenówka rozpędzała się wolniej niż życzyłby sobie pilot nawykły do maszyn osiągających w sekundy machowe prędkości. Kanarkowa maszyna tylko śmignęła przez pierwszy szpaler drzew. 1025 m do celu. Prawie od razu natrafił na problem. Ściana lasu gdzieś jeszcze majaczyła nie całkiem czarnymi pionowymi szczelinami w lusterku wstecznym gdy kolejne krzaki zamiast grzecznie dać się rozjechać i staranować jakoż zakrzaczyły właśnie tylne koło. Maszyna bez ostrzeżenia zaczęła nieplanowany manewr skrętu w prawo, kompletnie zaskakując kierowcę. - Kur! - syknął pilot i błyskawicznie przekierował skręcającą maszynę. Pomogło “kanarek” wyrwał się z matni, odstające na boki tylne, prawe koło uderzyło w jakieś drzewo przy okazji wymuszając zakończenie kontrmanewru pilota. Maszyna prawie znieruchomiała na moment ale nie zgasła. Ruch ręki i nogi kierowcy ponownie pobudził ją do życia i ant wyrwał do przodu. 845 m do celu… Kolejne skoki, w ostatniej chwili mijane drzewa, taranowane krzaki, wsyzstko wymieszane w obłąkańczym wyciu dostosowanego do takiej jazdy silnika, trzęsienia resorami, zgrzytem zawieszenia i trzaskiem pokonywanych czy mijanych przeszkód. W pewnym momencie coś wyskoczyło czy spadło na pomarańczową i zachlapaną już nieźle błotem, trawą i liśćmi maskę. To coś odbiło się od niej i zderzyło się z przednią szybą anta rozchlapując się ciemnymi rozbryzgami i zasłaniając i tak szalony widok z miejsca kierowcy. - Spierdalaj rozjebać się gdzie indziej! - wrzasnął rozzłoszczony pilot warcząc na to coś co przesłaniało widok zupełnie zapominając, że wciąż ma odpaloną łączność. Wycieraczki stopniowo zaczynały zwalać to coś z szyby i liczył, że w końcu to cholerstwo odklei się i widok wróci do normy. 675 m do celu… Nagle przed sobą w skaczącym świetle reflektorów dostrzegł jakiś odblask. Woda?! Kurwa kto tu nastawiał jakichś cholernych strumyków!? Kevin nie wiedział kto ale wiedział, że kolo od projektowania przestrzeni chyba wziął w łapę albo zabawiał się z abstrakcjonistczynymi fantazjami by stawiać strumyk akurat w tym miejscu. Ale jako projektant tras rajdowych to spisał się doskonale. - O! Widzę skrót! - wydarł się radośnie przez radio. Niezupełnie tak było. Powinien zwolnić. Zjechać do rozsądnej prędkości, przejechać przez wodę bo pewnie płytka była i terenówki dałyby radę. Widział, że światła drugiej maszyny i tak zostaje coraz bardziej z tyłu. Ale Walker był swego czasu pilotem myśliwców. Jej uznawanej za najbardziej elitarnej kasty przechwytywaczy przeznaczonej do walki i wywalczania przewagi powietrznej z myśliwcami wroga. Czyli też takim dog fighters jak i koledzy Walkera i on sam. Tam prócz znoszenia niebywałych przeciążeń, wyśmienitej sztuki pilotażu, i ogarnięcia bardzo zmiennego i ruchomego pola walki potrzebna była też agresja. Nie dało się latać zachowawczo i zestrzeliwać maszyny przeciwnika. Żaden wojskowy pilot nie dałby się ot tak, zestrzelić. Na pewno nie pilot myśliwca. Jedynie agresywna taktyka oscylująca na pograniczu brawury i wyżyłowująca maszynę do ostatniego bitu i nitu możliwości zapewniała zwycięstwo tożsame praktycznie z przetrwaniem walki. Bo albo się zestrzeliwało albo było zestrzeliwanym. W walce myśliwca z myśliwcem innej opcji właściwie nie było. Te wpojone odruchy czy natura pilota z Perły sprawiały, że stosował je też w życiu codziennym, nie tylko za sterami myśliwców. Teraz więc także wybrał taki manewr. Złapał kawałek równego terenu przed strumieniem, wystarczyło by uspokoić skaczącą w pionie i poziomie maszynę i dodał gazu do dechy. Maszyna zwiększyła obroty, Walker skierował ją na widoczny przewrócony pień. Kanarkowy ant zderzył się z nim w pełnym pędzie i tak jak planował Kevin front maszyny odbił po uderzeniu w górę. Nabrany na krótkim odcinku pęd był jednak zbyt duży by przeszkoda go zatrzymała. Maszyna ledwie trochę zwalniając odbiła w powietrze i przez tą sekundę Walker znów był w powietrzu, znów leciał. Przecież był pilotem! Mógł polecieć na wszystkim! - Hoopaaaa! - wydarł się entuzjastycznie gdy maszyna osiągnęła najwyższy punkt tej paraboli. Nie miał pojęcia co go czeka po drugiej stronie za jakaś całą, odległą sekundę gdy przyciąganie przezwycięży pęd i sprowadzi maszynę i jego kierowcę na ziemię. Ale teraz latał! Resory i zawieszenie zgrzytnęło ciężko gdy przednie koła przyjęły na siebie główny impet zderzenia. Ale terenówka, zaprojektowana do rajdowego offroad przełknęła to bez słowa nadprogramowej skargi. Musiał przyznać, że jak na razie “kanarek” sprawdzał mu się świetnie. Kevinem rzuciło w przód tak samo jak to coś z szyby co wreszcie się odkleiło pozostawiając rozmazaną plamę na szybie i znikło gdzieś tam zsuwając się z zachlapanej maski. Za to jakby mial kibica czy co. Gdzieś z burty coś zaryczało na gust kierowcy, zdecydowanie za blisko! Ale przemknął dalej. Dalej byle do celu! 495 m! Maszyna znów wyrównała i w pionie i w poziomie. Trafił się jakiś w miarę prosty kawałek. Krzaki dawały się rozjeżdżać, drzewa mijać i nic poza wyrwanym błotem, kroplami deszczu, wyrwanymi źdźbłami traw, liśćmi i gałęziami nie rozchlapywało się na masce i szybie. Ale! Coś było? Obok? Kurwa! Coś tam było?! Nie był pewny ale wydawało mu się, że kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Nie miał światła w tamtą stronę więc nie mógł się upewnić. Jakiś stwór tam biegł równolegle do pojazdu? Możliwe. Albo mu się zdawało. Ale szło nieźle! Jeszcze tylko 340 m do celu! Chłopaki już chyba powinni chociaż jego światła widzieć. Ale jak zwykle za wcześnie było mówić o wykonaniu zadania póki koła nie dotknęły lotniska. Poczuł jak maszyna zwalnia, i zarywa się wpadając w jakąś łachę głębokiego błota. Maszyna zmuliła zamulając się aż po wysoko zamontowane osie, topiąc nawet większość wysokości kół. Walker zacisnął zęby by zwalczyć tępy opór błota. Silnik zawył walcząc z tępym, półpłynnym przeciążeniem wieżącym pojazd. Koła bezustannie mieliły breję i maszyna kawałek po kawałku pokonywała kolejny metr po metrze. W końcu dobrnęła do nadal w błocie ale już złapała coś twardszego gruntu pod koła i to wystarczyło! Jeszcze chwila walki maszyna z naturą i już, wyrwali się oboje z błotnych objęć. 125 m do celu… Jechał na namiar nie wiedząc gdzie i jak są ulokowani jego spieszeni towarzysze podróży ale namiar miał całkiem konkretny z dokładnością do paru metrów na takie odległości. W końcu więc reflektory wyłowiły z leśnego, zalewanego ulewą mroku jakąś ścianę czy głaz której i tak by go zatrzymała czy zmusiła do objazdu. Ale namiar miał właśnie gdzieś stąd. W końcu gdy odległości były już w nastu metrach wyhamował ślizgiem kanarkową brykę bryzgając błotem spod terenowych kół. Spojrzał na czas. - Woow! 216 sekund przez las i burzę! Jestem zajebisty! - spojrzał na drugą maszynę. Minuta. Na oko Walkera Quay potrzebował jeszcze gdzieś z minuty by dotrzeć w te miejsce. Cztery niezwykle groźne drapieżniki również zlokalizowały swój cel i były już gotowe do ataku.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
09-01-2017, 20:05 | #42 |
Reputacja: 1 |
Planeta Avalon, Carl Cabbage
Horace Mgujo, twardy i bezpardonowy człowiek siedział obok w szerokim rozkroku na obrotowym krześle z łokciami wspartymi na kolanach. Popijając jakiś aromatyczny napar, odpoczywał po eskorcie. Ostatnio edytowane przez Rewik : 09-01-2017 o 20:08. |
13-01-2017, 20:17 | #43 |
Reputacja: 1 | Okręt Argos, wysoka orbita planety Avalon - Tula Moorie, Aurelia Zavisha, V5890, Nae "Tek" Tinnoe Trzydziesto tonowy okręt spoczywał spokojnie w olbrzymich czeluściach Argosa. Wyglądał jak standardowy okręt abordażowy, ale wprawne oko każdego kto miał przyjemność spotkać się z czymś takim pozwoliła zauważyć subtelne różnice. Z boku widać było wyraźnie nazwę - Pinezka, wydawała się ona bardzo adekwatna to zarówno zadania jakie miała wykonać jak i jej wielkości w porównaniu do okrętu matki. Kilku mechaników jeszcze się przy nim kręciło ale wyglądało na to, że transport jest już gotowy do startu. Czekał tylko na swój ładunek. Nikt nie czekał na grupę by wytłumaczyć im co mają robić, nikt nie żegnał, żartował czy życzył powodzenia, ludzie po prostu schodzili im z drogi i unikali kontaktu wzrokowego. Metalowa skrzynia, bo inaczej tego nie można było nazwać czekała na nich, gotowa by zamknąć swe wrota zaraz za ostatnią osobą. Dwa rzędy siedzeń gotowe pomieścić do dwudziestu marines, oraz dość miejsca dla kilku pancerzy bojowy wydawało się luksusem dla zaledwie ośmioosobowego zespołu. Zanim jednak klapa podniosła się z ziemi, by na stałe odseparować grupę od zdawało się całkiem bezpiecznego wnętrza Argosa, mężczyzna w pełnym kombinezonie pilota stanął w wejściu. Szybko zasalutował Aureli po czym przemówił raźnie. - Jestem Conall, Conall Blaksley. Będę waszym pilotem ochotnikiem w tej cudownej podróży w przepastną otchłań kosmosu. Na której końcu, mam nadzieję natkniemy się na jakiś wrak a nie najeżoną błyskającymi laserami stację bojową obcych! - rozejrzał się czy ktoś w ogóle się roześmiał czy jeszcze inaczej zareagował na jego żart. - Trudny tłum widzę. - pilot kontynuował niezrażony. - Więc rozsiądźcie się wygodnie, zapnijcie pasy, sprawdźcie skafandry, zróbcie to co tacy jak wy robią przed startem, abordażem czy co tam macie zrobić i rozkoszujcie się lotem w zero g. Resztę instrukcji udzielę wam przez interkom w czasie lotu. Powodzenia robaczki! - Conall machnął jeszcze na pożegnanie, po czym zeskoczył na ziemię a zaraz zanim wrota zamknęły się. Pilot nie potrafił się zamknąć, mówił cały czas. Mówił o swoich przeszłych misjach, mówił o samym stateczku, który był jego dumą i chlubą i o rzeczach, które przy jego pomocy mógł dokonać. Pytania, które wam zadawał w trakcie monologu nie zawsze czekały na odpowiedź a gdy Thorr w końcu powiedział mu by się zamknął ten zwyczajnie roześmiał się i ochrzcił go panem nie potrafiącym się socjalizować, na co David i Adrana wybuchnęli śmiechem. Potwierdzenie startu dostali po jakiejś pół godzinie. Dobra wiadomość była taka, że Argos pozytywnie zidentyfikował nieznany okręt jako Nadzieję Albionu. Zła, że mimo licznych prób nie udało się nawiązać łączności a wszelkie możliwe skany wskazywały na to, że okręt jest kompletnie martwy. Winda na której spoczywała Pinezka powoli ruszyła by wypluć ją w zimną pustkę kosmosu. A jeśli ktoś myślał, że to przynajmniej pozwoliło by Conallowi się zamknąć był w grubym błędzie, zdawało się, że ostatnie pół godziny było zaledwie rozgrzewką. Ostatnie pięć minut wydawało się dość intensywne. Barwnie opisywane akcje desantowe w których brał udział pilot waszego statku, zdawało się, miały was tym razem ominąć. Ostrożne manewry pozwoliły wam w miarę spokojnie i bez niepotrzebnych wstrząsów przybić do śluzy powietrznej Nadziei Albionu. - Zrobiłem rundkę wokół wraku, uszkodzenia zdają się być w tylnej i przedniej części okrętu. Wygląda jak dwa trafienia i całkiem sporo uszkodzeń nadmienię. Pani pułkownik, podniosę wam tarcze na wszelki wypadek gdyby coś miało czekać na was w środku. Mam nadzieję, że jest tam jednak pusto. - pilot mówił o prostej ściance wysunietej nieco powyzej pasa, która miała chronić atakujących przed ewentualnym ogniem obrońców. Nie było to nic wymyślnego pozwalało jednak uniknąć kilku strzałów w przypadkach gdy obrońcy nie byli całkowicie zaskoczeni abordażem. Conall odezwał się ponownie, tym razem korzystał jednak z wewnętrznego interkomu, z którego grupa desantowa miała korzystać będąc w trzewiach Nadziei. - Słuchajcie, to wszystko śmierdzi. Kto do diabła nadał ten sygnał! Jak by chcieli byśmy znaleźli ten okręt! - w głosie pilota wyraźna była nuta paniki i zdenerwowania. - Mam rozkazy odbić jak tylko coś pójdzie nie tak ale dam wam pięć minut. Jeśli wdepniecie w gówno, macie pięć minut by tu dotrzeć, potem jesteście zdani na siebie. Ja wiem, że to nie wasza wina z tym psionem, szkoda tylko pani doktor. Głos pilota ponownie zaskrzeczał na częstotliwości na której byliście cały czas w kontakcie z Argosem. - Uważajcie na siebie. Otwieram wrota. Okret Argos, sala konferencyjna - Kara Knight, Baron Hermann Bruno Von Bismarc Zahary zdawał się nie przejmować kompletnie niczym. Wyłączył komunikator, który dawał im smak tego, co przeżywali pasażerowie Pinezki zdani na monolog swego pilota. Na pytanie czy wszyscy muszą tu siedzieć i czekać na zakończenie misji, Zahary tylko wzruszył ramionami i stwierdził, że mogą robić co zechcą. Kilka osób natychmiast opuściło pomieszczenie, jakby faktycznie miało sporo innych, dużo ciekawszych rzeczy do roboty. Ktoś od niechcenia przeskakiwał pomiędzy różnymi obrazami transportu oraz wraku Nadziei Albionu dostępnego dzięki sensorom Argosa. Nie dało się jednak nic z nich wyczytać, musieli czekać na potwierdzenie od załogi desantowej lub zdać się na przekaz z Pinezki. - Bruno, Kara, pozwólcie na chwilę do mnie. - głos Zaharego wyrwał wszystkich z zamyślenia, jednak ci którzy pozostali szybko powrócili do przerwanych zajęć, poniekąd nie mając nic lepszego do roboty po drugie by przypadkiem nie podpaść jednemu ze swych przełożonych. - Wszyscy wydają się trochę zajęci i zaaferowani tym nowym rozwojem wydarzeń. Obydwoje macie zreszta co robić. Zdaje się, że Benjamin w końcu znalazł każdemu zajęcie, choć moim skromnym zdaniem chłopak nadal się nieco powstrzymuje, nie wykorzystując pełnego potencjału wszystkich naszych przyszłych kolonistów. - Samo to ostatnie słowo zdawało się zawierać w sobie coś kompletnie nie pasującego ani do sytuacji, w której wszyscy się znajdowali ani do statusu jaki zajmowali najemnicy lub to czym się zajmowali zanim zostali zwerbowani przez Fundację. Zahary ściszył odrobinę ton głosu, nie musiał krzyczeć ale teraz by go usłyszeć ktoś musiał wyraźnie się skupić, szczególnie jeśli siedział kilka krzeseł od niego. - Na przykład Bruno, gdybyś miał odrobinę pomocy i nie miał tego - Durra spojrzał krzywo na obrożę, do której baron powoli zaczynał się przyzwyczajać. - naszyjnika. Jak długo myślisz zajęło by ci opanowanie tego okrętu? Albo ty Karo, gdybyś musiała, jak długo zajęła by ci inwigilacja okretu lub konkretnej osoby? Są to oczywiście pytania czysto teoretyczne ale mam nadzieję, widzicie różnice w moim i Benjamina sposobie myślenia. I uwierzcie mi, że jest tych różnic dużo, dużo więcej. - Doradca przedstawiciela Fundacji, uśmiechał się jak był dumny z tego co odróżniało go od innych a w szczególności od swego przełożonego. - Każde z nas ma swoją przeszłość i to ona czyni nas tym kim jesteśmy teraz. To ona nas kształtowała, to ona pozwoliła nam stać sie tym kima jestesmy teraz. I być może żadne z nas nie jest dumne z wszystkiego co dokonaliśmy, ale to właśnie dzięki temu tu jesteśmy i mamy szansę, tylko szansę, na to by zbudować coś tutaj z czego będziemy dumni. Być może przyjdzie nam sięgnąć raz jeszcze tam gdzie mieliśmy nadzieję nigdy już nie wrócić - Zahary spojrzał na barona jak był razem z nim, w każdym z zakątków jego ponurej przeszłości, po czym spojrzał na Karę - albo zwyczajnie potrzebujemy odrobiny motywacji, bodźca, by zrobić to co słuszne, to co stało się niemal nasza druga natura a, o której próbujemy zapomnieć. Zarary odchrząknął, spojrzał przelotnie na swój komunikator po czym kontynuował. - Zboczyłem nieco z tematu na jaki chciałem z wami porozmawiać. Powiedzcie mi szczerze, co wiecie na temat Fundacji?
__________________ He who runs away lives to fight another day |
14-01-2017, 11:53 | #44 |
Reputacja: 1 | Habitat Administracyjny, Biuro Nirada Sariffa - Niradzie, dostałem Twoje wiadomości, miałem też trochę wolnego więc mogłem trochę popracować. Spójrz... Karl promieniował optymizmem i zmęczeniem, charakterystycznym dla ludzi w pewnym wieku po wykonaniu ciężkiej pracy. Był znów w polowym mundurze kirkańskiej floty, który był najbardziej praktycznym ubiorem w tym miejscu, przynajmniej z tych z którymi wylądował. Drobna sylwetka i łagodny sposób bycia kontrastowały z rzędem baretek, których nie otrzymał za dekowanie na tyłach. Wraz z Sariffem siedzieli w biurze tego drugiego pochyleni nad codziennymi problemami. - To z historii wojskowości, właściwie już starożytnej. Nadzór był wówczas w powijakach, dlatego by pilnować długiego pasa terenu stosowano prostą metodę - teren był wyrównywany i znakowany grabiami. Na długich, prostych bruzdach ślady widać gołym okiem. Gdybyśmy zrobili to wokół obozu dość łatwo byłoby zauważyć, gdyby pojawiły się ślady, czy to niewidzialnego gościa, czy nielegalnego amatora wycieczek. Wystarczy proste narzędzie, brona doczepiona do solara, Kropecky załatwi to w kilka chwil. To jednak mniejsze ze zmartwień. Dzieciak twierdzi, że do wycieczki namówił go Philip Steward, który wedle wszelkich danych czeka na rozmrożenie. Zamierzam wziąść ze sobą dwójkę uzbrojonych ludzi i otworzyć kriokapsułę, ponieważ coś się nie zgadza w stanie załogi, a ja nie pozwolę na bajzel na mojej wachcie. Zanim jednak to zrobimy, zerknijmy na to, co mamy o nim i jego rodzicach, zamierzam też młodemu pokazać zdjęcie. Nirad najpierw pochłonięty oglądaniem prostego szkicu Carla, uniósł wzrok znad okularów. Jego twarz wyraźnie wskazywała zdziwienie, ale coś jeszcze. - Po kolei. - Nirad zdjął szkiełka, przetarł oczy i spojrzał równie zmęczonym wzrokiem co Carl - Sprawa zabezpieczenia terenu faktycznie może wyeliminować problem z niewidzialnymi dla kamer, niechcianymi gośćmi, ale niesie ze sobą trochę utrapień. Zresztą co ja ci będę, mówić, sam pewnie wiesz, że dział żywieniowy musi czasem opuszczać placówkę, ale to sprawa czysto organizacyjna. Kropeckiego nie będę zajmował naszymi sprawami, mają tam na wyprawie swoje problemy, ale myślę, że Leo Kupcajew również podoła temu zadaniu. - Nirad Sariff odłożył plany na pokaźny stos papierów, świadczący o wielu czekających go zadaniach, a przecież większość spraw i tak tkwiła w trzewiach komputerów. Gdy kolejna sprawa zajęła swoje miejsce, Nirad wziął się za wyszukiwanie odpowiedniego pliku nadając komendę “Steward”. - Jakie zdjęcie zamierzasz mu pokazać? - zapytał kiedy komputer wyświetlił odpowiedni folder. Zawierał trzy pliki.* |
19-01-2017, 04:49 | #45 |
Reputacja: 1 | V nie czuła się dobrze w skafandrze. Nigdy w życiu z podobnego nie korzystała, zawsze pracowała wewnątrz stacji, nie zaś na zewnątrz. Skafander ciążył i krępował ruchy, ale musiała to jakoś znosić. |
19-01-2017, 18:28 | #46 |
Reputacja: 1 | Nae, zamknięty w niewygodnym i całkowicie klaustrofobicznym kombinezonie próżniowym, gotował się do abordażu. Nie był z tego zadowolony. Jego znajomość i doświadczenie z próżnią było niemalże zerowe, a to oznaczało jedno... kłopoty. Szczęśliwie miał przy sobie swój wierny pistolet. Jeden z dwóch. W swoim domniemaniu słusznie doszedł do wniosku, że zabieranie dwóch byłoby całkowicie zbyteczne.
__________________ Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem! Ostatnio edytowane przez Dhratlach : 19-01-2017 o 19:59. |
20-01-2017, 16:13 | #47 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Kevin "Cobra 222" Walker - pilot z fantazją Rozwiązanie sceny zaskoczyło trochę pilota. Niby się człowiek napina, spina i spodziewa tego ataku czy kłopotów a jednak jak nadchodzi to i tak jakoś tak nagle. Teraz też. Ledwo zdołał wyhamować kanarka przed grupką kolegów przycupniętą pod zalewanymi przez burzę skałami a już się zaczęło. Zaczęło się! Odgłosy burzy, lejącej o ziemię i drzewa ulewy, trzaskających głucho gałęzi i monotonnemu szumowi uderzanych ciężkimi kroplami liści wdarł się nowy dźwięk. I ruch! Wyczulone na zauważanie ruchu oko pilota od razu wyłapało niezgodność w przemykających się cieniach. Atak! Zwłaszcza, że dochodziło od strony tych ruchów syczenie czy warczenie. Nie zamierzał być nieruchomym celem! Jako pilot świetnie wyczuwał różnicę między atakiem w nieruchomy, ruchomy i ruchomy i jeszcze wierzgający cel. To nie było to samo! - O, kurwy przyszły... - mruknął do siebie szarpiąc dźwignią zmiany biegów, obracając kierownicę i depcząc pedał gazu. Jeden ze stworów był od strony rufy i Kev nie był pewny czy to nie był jeden z ruchów jaki przez moment śmignął mu gdzieś na poboczu podczas jazdy. Jeśli tak to samochód mógł być albo szybszy albo tamte potrzebowały trochę czasu by się zdecydować na atak. Silnik jednak zdążył już zawarczeć zwiększając obroty a koła wywalić strugi pół płynnego błota i wyrwanej trawy. Walker zorientował się w jednym, że celów jest kilka i że są trochę mniejsze niż samochód ale za to całkiem szybkie. Gabaryty sprawiały, że można było myśleć o zaproszeniu ich do mototango co właśnie planował. Choć podejrzewał, że jednak na otwartym terenie "kanarek" miałby więcej przewagi nad nimi niż tutaj w lesie. - Dobra, ja biorę jednego! - krzyknął zarówno do radia jak i do chłopaków na zewnątrz. Choć pewnie radio sprawdziłoby się tutaj bardziej. Żółta terenówka wyrwała do przodu od razu wchodząc w wiraż gdy kierowca obrócił maszynę frontem do nadbiegającej bestii. Widział ją! Widział w skaczącej plamie świateł reflektorów jak przedziera się przez krzaki i przeskakuje nad przeszkodami potężnymi susami. Szybka i zwinna jak ocenił od razu pilot. Zapowiadało się, że może być trochę trudno ją trafić. Niemniej z zawziętym wyrazem twarzy dowajchował wyższy bieg i maszyna również skoczyła do przodu taranując krzaki i pomniejsze zarośla. Rwała do przodu oświetlając zbliżającą się bestię. Dwunóg. Coś jak jakiś dwunożny jaszczur chyba. Wcisnął klakson mając nazieję, że speszy przeciwnika. Bestia jednak zasyczała czy zaryczała w odpowiedzi przyjmując wyzwanie. - Coo?! Chcesz grać w tchórza?! No to dawaj! No daawaajj! - wrzasnął "Cobra 222" szykując się na taranowanie przeciwnika. Zbliżali się do siebie. Gdzieś tam za burtą "kanarka" huknęły strzały ale to było w tej chwili gdzieś tam w odległej czasoprzestrzeni. On był tu i teraz i zbliżał się co raz bardziej do jaszczura. Jeszcze chwila! I zaraz, zaraz go... - Ej, wracaj! - krzyknął gdy prawie w ostatnim momencie prawie o długość samochodu zwierzę dało susa w bok przez co rozpędzona maszyna nie wzięła jej na zderzak. - No i co? I kto jest tchórzem? Głupio ci co? No i powinno. - mruknął do siebie pilot błyskawicznie majtając kierownicą. Terenówka zareagowała jednocześnie hamując i zarzucając rufą w skręcie tak, że sunęła jeszcze bokiem wciąż się obracając w terenowym bączku. Aż wreszcie gdy prawie obróciła się o 180* w stosunku do pierwotnego kierunku jazdy prawie bez zatrzymywania się ruszyła w pościg za zwierzakiem. Ten jednak zdołał już zostawić maszynę w tyle i był już blisko głazów. Drugi nawrót był zdecydowanie szczęśliwszy dla pojazdu i kierowcy. Tym razem bestie były związane walką lub prawie. Kev nie był pewny. Ale widział, że były zdecydowanie mniej ruchliwe. Zauważył trzy jaszczury podobne jak ten który właśnie mi skicał spod zderzaka. Zacisął zęby szykując się na uderzenie. I tak! Samochód zderzył się zprzeszkodą i podskoczył ale pilot przygotwany na to zdarzenie drogowe w lesie bez drogi opanował maszynę i tak! Znów staranował kolejnego. Ten tymrazem trafił mu centralnie na maskę, przewalił się po niej, zderzył z przednią szybą i spadł gdzieś kantem za burtą wozu! I trzeci! Jeszcze trzeci! Ten jednak dla wyproadzanej wciąż ze zderzenia i wierzgajacej bryki okazał się zbyt zwinny by Kevin go trafił, zniknął mu za zachlapanymi, błotem i ulewą szybami poprzetykanymi przyklejonmi, mokrymi liśćmi i wyrwaną trawą zaraz jak tylko go minął. Zahamował znów pełnym obrocie ale scena ukazała mu się już inna. Widział leżące i chyba nieruchome ciała zwierzaków. Po jednym przejechał pewnie go dobijając po postrzale od chłopaków. Drugiego wziął na zderzakową klatę. Trzeciego minął ale chyba załatwili go chłopaki. Teraz nie zauważał nowych kontaktów. - Tu Cobra 222 ja jestem cały. A jak u was? Widzicie jeszcze jakieś? - spytał już spokojniej przez radio. Wiedział, że pieszy najczęściej ma lepszą perspektywę obserwacji niż kierowca jakiejkolwiek maszny. On sam nie widział nowych zwierzaków ale i szyby nie były już najczystsze, i silnik zagłuszał co nieco a i las po tej burzy nie był najlepszym miejscem do obserwacji. Raczej do ukrywania się. Liczył więc, że jakby co to chłopaki wylookają pierwsi jeśli byłyby kolejne jaszczury skore do zawarcia z nimi zajomości.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
20-01-2017, 23:11 | #48 |
Reputacja: 1 | Nadzieja Albionu - Tula Moorie, Aurelia Zavisha, V5890, Nae "Tek" Tinnoe Wszytko było dużo łatwiej powiedzieć niż zrobić. Samo otwarcie grodzi okazało się zająć dobre kilka minut. Gdy już mieliście się poddać i zdecydować na użycie wierteł i laserów będących zwykłą procedurą w trakcie abordażu, Thorr spróbował po raz ostatni ręcznie otworzyć wrota. Lekki zgrzyt i gródź mozolnie zaczęły się rozsuwać. Dron wysłany przez V nawet nie czekał na nikogo, zwyczajnie gdy tylko było wystarczająco miejsca w szczelinie by się przecisnął, wleciał w mroczny korytarz a załoga stracił go z oczu. Wrota otwarte na oścież pozwalały teraz w pełni podziwiać wnętrze okrętu kolonistów. A przynajmniej to co z niego zostało. Liczne przedmioty, powoli dryfujące w nieważkości nadawały temu miejscu swoistego uroku. A nieprzenikniona ciemność była jakby nienaturalnie rozdzierana światłami z latarek grupy abordażowej. Pinezka przybiła do tylnej części okrętu, w której według mapy powinna znajdować się maszynownia oraz magazyn. Przez cały okręt prowadził jeden korytarz do którego miały być podoczepiane moduły zawierające sprzęt kolonistów a dopiero w dziobie okrętu znajdował się mostek, kabiny załogi i reszta pomieszczeń niezbędnych do funkcjonowania okrętu. Mimo tego niewidoczny dron ciągle nadawał. Brak źródeł ciepła, energii ale również brak promieniowania radioaktywnego. Powietrze było rzadkie oraz posiadało niską zawartość tlenu ale też maszyna nie wykryła w nim żadnych innych gazów w niedopuszczalnych normach. I wtedy F4720 zamilkł. Trwało to nie dłużej niż kilka sekund i mogło być zwyczajnie spowodowane różnymi czynnikami, jednak żaden z nich nie przychodził do głowy. Biały dron emitujący leciutkim białawym światłem wydobywającym się z jego silniczków grawitacyjnych wyłonił się z ciemności by podlecieć i zastygnąć przy androidzie, jakby nigdy nic się nie stało.
__________________ He who runs away lives to fight another day |
22-01-2017, 12:20 | #49 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5yYMicbSf98[/MEDIA] Walka minęła jeszcze szybciej niż się zaczęła. Dante strzelił z karabinu do jednego zwierzęcia, później drugie powalił szablą. Kevin, wydawałoby się chaotycznie, szarżował na drapieżców samochodem. Z sukcesem. Drapieżniki, widząc los swoich pobratymców, uciekły. Dante podszedł do postrzelonego zwierzęcia. Gdy te sapało ciężko i dogorywało, nie mogąc się ruszyć, Dante wbił mu szablę w odpowiednik miejsca, gdzie u ludzi znajdowała się skroń. Cierpienie nie jest konieczne, jest nawet niedopuszczalne jeśli można je skrócić, nawet w przypadku, a może nawet przede wszystkim dzikich zwierząt. Po całym chaosie, nastąpiła chwila rozluźnienia. Jajogłowi biegali ze stojącymi fallusami na widok nowych, nieprzypisanych w żaden taksonomiczny i tylko im znany sposób gatunków. Kroili, cięli, pobierali próbki, bardzo gorączkowo dyskutowali, za nic sobie mając niedawne ryzyko utraty życia. Dante schował szablę, podniósł swój karabin. Podszedł do reszty, do których niebawem dołączyli naukowcy. - Proponuję, drodzy Panowie, zapakować co chcemy na paki samochodów, opatrzeć rannych i wyruszyć na potencjalnie nowe miejsce naszego obozu. Dość szwędania się i szukania guza. Czas zacząć przenosiny. Czekając na odpowiedź zaproponował lokalizację 2b, na mapie, którą wszyscy wcześniej studiowali. Bliskość drewna, nad oceanem z dostępem do wody. To wszystko wydawało by się optymalne.
__________________ "Głową muru nie przebijesz, ale jeśli zawiodły inne metody należy spróbować i tej." Ostatnio edytowane przez potacz : 22-01-2017 o 12:28. |
22-01-2017, 23:24 | #50 |
Reputacja: 1 | Zasadzka skończyła się nieprzychylnie dla atakujących. Jaszczury padłe martwe, ale Mel nie był pewien czy to z jego strzałów. Na starość trochę zaniedbał treningi. Zarówno tych fizycznych jak i tych strzeleckich. Gdy kurz opadł, Melathios zauważył dziwny organ na końcu ogona jednej z bestii. Przypominał mu on żądło skorpiona w tym, że w skali. Gdy z żądła wypłynęła substancja, Mel od razu zwrócił się do Krugera o pomoc w analizie. Zajęło im to trochę czasu, podobnie jak wykonanie skanu, ale w końcu wszystkie badanie zostały zakończone. Mel poprosił jeszcze tylko Andersa o odcięcie głowy stwora swoim majchrem. Narada przy ognisku była krótka. Doktor poparł Franka i przeprosił wszystkich za obecność jaszczurów. Doktor znalazł jednak jasną stronę w tym wszystkim. Podzielił się z resztą grupy odkryciem legendarnej rośliny. Następnego ranka Mel wstał wcześnie by zużyć jak najwięcej dnia na podróż.
__________________ Man-o'-War Część I |