Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-01-2017, 09:57   #474
Czarna
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
Duch spojrzał na powrót w świat śmiertelnych. Spojrzał na swoje ludzkie ciało. Spojrzał też na wspomnienia San Marino i musiał też spojrzeć w nią samą. Nie dało się inaczej. By coś wziąć trzeba było coś dać. By coś pokazać samemu trzeba było się obnażyć. Kobieta pokazała. Pokazała ulicę. Ściany. Podłogę. Robaki. Dym. Krzyki. Wycelowane w siebie lufy. Ołów i napalm w lufach wstrzymywany ostatnimi resztkami wolnej woli. Pokusa. Tak powszechna i zrozumiała dla wszystkich. Py zrobić ten kilkumilimetrowy ruch na cynglach i wreszcie mieć spokój. Załatwić problem, załatwić tych drugich. I czerwona plama. Krzycząca, mówiąca, namawiająca, przekonywująca. Czarnowłosa, oczaszkowana kobieta. Obok. Nóż. Szyja. Eksplozje. Ciała rzucone na burtę. Zgrzyt resorów i hamulców. Krzyk ludzi. Ciemność. Odmieniony olbrzym z ciałem grubawego, starszego faceta na rękach. Z błyskającą plamą odznaki. Blondwłosy umazanej farbą kobiety za kierownicą. Krzyk ponaglenia od Azjaty obok. Strzały. Pościg. Spadające łuski. Też krzyki. Dziury w karoserii prześwitujące strumieniami zakurzonego, południowego światła i wśród hegemońskiej spiekoty. Dym. Z płonącej wieży. Budynek. W oddali. Poczucie straty. Tęsknota. Kim jesteś?

San Marino zacisnęła usta i zagryzła wargi. Zacisnęła dłonie w pięści, ciągle wisząc nad nieruchomym ciałem. Kim była? Kim jest… gorzki smak popiołu w ustach. Powoli obróciła obraz na czerwoną plamę, krzyczącą o bunkrze, wirusie. Epidemii. Plamę mówiącą szybko do Eryka o niebezpieczeństwach zarazy skrytej pod ziemią. O konsekwencjach, zarażenia. Potem przywołała widmo z garażu, słowa o tym, że Runnerzy są w bunkrze. Chłód mokrych ubrań i ból świeżych ran. I plamę, mówiącą w sposób którego nie umiał nikt pojąć, ale brzmiało jak jakaś stara książka o leczeniu. Lekarz i Runner. Runnerzy w bunkrze. Zalewany deszczem budynek starej kręgielni i obraz ospowatego gangera rozmawiającego z facetem o azjatyckich rysach. Runnerzy pojechali na bunkier. Obraz się ziemia, znów pojawił się posterunek. Wirus w bunkrze. Niebezpieczeństwo. Śmierć. Nerwowość i niepokój wiszące w powietrzu. Odpychane przez szamankę w tamtej chwili.
Kim była…
Zaciśnięte powieki zrobiły się mokre, wyciągnęła w świecie duchów ręce i objęła swojego pasażera, porywając go w powietrze. Las i jezioro zastąpiły ruiny. Płaska podłoga wyłożona starymi kartonami i szereg ciał. Małych, dużych. Kobiecych, męskich. I to jedno, najważniejsze. Niewielkie, blade i trawione gorączką. Ból, rozpacz, niezgoda. Masa pytań. Starzec z bielmem na oku, powtarzający ciągle słowo “zaraza” i pokazujący na szereg ciał. Niezgoda, wściekłość. Bezsilność. Można tylko patrzeć, nic nie da się zrobić. Gdyby wykryli zagrożenie wcześniej, mogliby coś zrobić. Ale za późno. Było za późno. Mała klatka piersiowa unosi się i opada nieregularnie, aby zastygnąć na wieczność. Krzyk rozsadza bębenki w uszach. Obłęd, szaleństwo. Martwe dziecko w ramionach, wokół szeregu innych trupów. Decyzja, widok wychudzonych ludzi… tak niewielu. Którzy wciąż żyli. Inni leżeli, umierali, a oni nie umieli znaleźć leku. Matki, ojcowie. Rodziny. Umierali na ich oczach. Nic nie mogli zrobić. Nie mogli pomóc oprócz… skrócenia cierpienia. Ból dochodzi do punktu krytycznego, tłumiąc inne uczucia. Dzieci…w płomieniach. Głos powtarzający, że jedynym rozwiązaniem jest spalenie zakażonych, jeszcze żywych. Aby uratować resztę. Nie ma już prawie kogo ratować. Sprzeciw, to ludobójstwo! Morderstwo! Walka, ucieczka. Spocona dłoń trzymająca jej własną rękę. Chodź Emily, musimy się pospieszyć. Nie patrz, Emily. Ogień… ogień na horyzoncie. Ogień na ciele, krzyk umierającego człowieka w uszach. Ból. Rozpacz. Nie został już nikt. Nikt… krew w ustach, ognisko oświetlające człowieka trzymającego się za gardło. Czerń wypływająca spomiędzy jego palców. Trup z nożem wbitym w oczodół, z nogami w ogniu. Obok klatki z ludźmi.
I znów Cheb. Runnerzy w bunkrze, wojsko na wyspie. Wojna. Wirus który jest jeszcze czas opanować. Plama mówiąca że umie go zniszczyć, wyleczyć chorych. Czerwona plama w runnerowej kurtce, prosząca o pokój. Pomoc. Nikt nie musi umierać.
“Byłam Emily… jestem San Marino. Wy wciąż macie czas” - wypowiedziała, wracając z podopiecznym do wnętrza furgonu.

Cisza. Duch z którym obecnie się dzieliła, z którym się przenikała zamilkł. Wciąż był, obok niej, przy niej i w niej. Wciąż wyczuwała barwy i smak jego emocji. Wyczuwał to samo co ona, widział to samo co ona, pamiętał to samo co ona. Przynajmniej tu i teraz w tym nieczasie tego innego świata na podłodze furgonu Tweety i Lenina o który wiecznie się kłócili. Duch używając skojarzeń ze świata śmiertelników jaki oboje pamiętali zaniemówił. Słuchał. Słyszał. Czuł. Żar ognia. Smak palonego ludzkiego mięsa na podniebieniu. Drażniący zapach palonych włosów i ubrań przebijający się przez gorączkowy zaduch zarazy. Żal. Smutek. Stratę. Nadzieję. Jaką odczuwała kiedyś i nadal kobieta. Podobieństwa jakie dostrzegała już tutaj. W tym świecie z jakiego on pochodził. Jaki znał. Jaki starał się chronić i o jaki walczył. Na jakim mu zależało. Duch musiał to przetrawić. Kiedyś. Wczoraj. Dzisiaj. Teraz.
Brian. Jestem Brian. Pamiętam. Teraz pamiętam. Ja jestem Brian. Wyczuła wreszcie jakiś ruch w kłębowisku uczuć i pamięci ducha. Szukał. Nie pamiętał. Nie był w końcu w pełni w tym świecie. Ale zależało mu. Pokazała mu siebie. Dała mu kawałek siebie. On też chciał jej dać coś podobnego. Swoje imię. Tak jak ona dała mu swoje. Ale nie pamiętał. Teraz dopiero sobie przypomniał. Gdy się pod wpływem przebywania z nią skoncentrował na tyle, że sobie przypomniał.

Czuła też coś jeszcze. Współczucie? Zrozumienie? Potrzebę pocieszenia? Zupełnie jakby próbował przekazać jej pokrzepiający uścisk przez przemykające kłębki myśli i uczuć. Chciał jej pomóc. Ale wiedział, że nie może. Nie odwróci czasu. I przypomniał sobie. Tak Runnerzy. Tak byli na Wyspie. Byli w Schronie. Był tam. Betonowe ściany, betonowe podłogi, i sufity, mokra podłoga tu i tam, elektryczne światła tu i tam. Tak, był tam. Pamiętał. Jednak razem z miejscem przypałętało się wspomnienie tego co mu tam zrobiono. Ból. Niekończący się ból. Poczucie bezsilności. Ale teraz duch zepchnął to w kąt jakby nie chciał wywlekać teraz tego przy niej. Tak. Runnerzy byli na Wyspie i Schronie. Ale nie było chorych. Nie kasłali. Nie mieli gorączki. Nie byli chorzy. Co do czerwonej plamy duch, Brian, nadal miał mieszane uczucia. Pamiętał i wiedział swoje. Teraz widział i pamiętał to co i przewodniczka między światami. Był na nią zły. Wkurzony. Za to co zrobiła i co pomogła zrobić. Jemu i jego rodzinie. Ale pamiętał, że nie zawsze taka była. Widział, że nadal nie krzywdziła nikogo bezpośrednio. Ale była z tamtymi. Nosiła ich barwy. Ale nie. Nie życzył jej źle. Nie chciał jej krzywdy. Ale nie chciał z nią się zadawać. Jeśli mogła pomóc, wiedziała jak niech pomaga. By się nie powtórzyło tutaj to co z tymi spalonymi ludźmi. Ze spalonymi dziećmi. Z żalem, stratą, beznadzieją, odejściem najbliższych.

“Wybór. Czasem go nie mamy. Możemy tylko próbować… walczyć po swojemu.” - nożowniczka wyprostowała plecy, zwiększając odległość między ich twarzami - “Porozmawiaj z nią, gdy wrócisz. Posłuchaj zanim osądzisz, pomóż mi… pomóc jej.”
Nabrała powietrza i pokazała mu coś jeszcze. Piekło płonącego przy parkingu budynku. Dym przez który nie dało się przejść bez zabezpieczenia. Toksyczny, Gorący. Ból przypiekanej skóry i pozbawionych tlenu płuc. Strach i nerwowość. Ciała na podłodze i dwóch mężczyzn pomagających wynosić nieprzytomnych. Pierwszy miał mundur najemnika, drugi skórzaną kurtkę, ale działali razem, zgodnie. We trójkę taszczyli nieprzytomnych przez walące się, płonące ruiny.
“Dalton tu jest, zaraz obok. Żyje. Kim on dla ciebie jest? Przyjacielem? Nie zamykaj oczu… jeśli chcesz, możesz wrócić, ale czeka cię tylko ból. Jesteś tego pewny?”

Duch widział. Czuł. Dym i gorąco. Żar wyżerający usta i spojówki, oblepiający skórę twarzy nawet pod gazmaską śliską, mokrą, warstwą swędzącego potu. Ogień. Dym. Ciemność. Ciasnotę. Kaszlące ciała. Nieruchome, bezwładne, niesione z takim trudem tak ciężkie ciała. Nic nie mówił. Nic nie komentował. Obserwował. Czuł jej wysiłek tak jakby tam był w tamtym zawalonym obecnie budynku. Widział co robi, słyszał co mówi, czuł co myśli. Spróbował jej emocji, jej wahania, obawy, zawziętości, uporu. Też się z nią podzielił. Mogła poczuć jego tak samo jak on mógł poczuć ją.

Pośpiech. Trzeba było się spieszyć. Nim znów zaatakują. Zbliżała się noc. A przychodzili w nocy. Gdy mróz tężał i panowały ciemności. Wtedy przychodzili. Tak mało czasu. Trzeba było się spieszyć. Tylu już zginęło. Tylu już zabili. A tyle jeszcze zostało. Piwnica. Schody. Szamanka była prawie pewna, że to te same schody którymi i ona zbiegała w zadymionym komisariacie by uwolnić Runnerów. Brian też zbiegał. Ale po coś innego. Po amunicję! Tak to było ważne zadanie! Tak ważne! I spoczywało właśnie na nim. Miał je dostarczyć. Tak, miał je dostarczyć. Wszyscy liczyli na niego. Że to zrobi. Cieszył się. Że im pomoże. Będzie przydatny. Chyba nawet ON byłby zadowolony. Wreszcie. Atak. Nagły. Facet w kurtce. Runner! Pięść, kop, leży! Krzyki! Tam też są! Szybko! Wrócili! Trzeba ostrzec! Jednak wrócili! A oni przecież nie byli gotowi! Nie teraz! Nie po tych nocach! Ale kolejny! Drzwi, trzaśnięcie, walka, broń wypada ale poleciał na ścianę, jeszcze cios, dwa, osunął się. Trzeci! Zawahał się! Brian się nie zawahał. Wycelował broń, jak prawdziwy policjant. Kazał mu rzucić własną! I tamten rzucił! Może się uda! Zamknie ich w celi i ostrzeże resztę! I dostarczy amunicję na co wszyscy czekali! Uda się! Kobieta. Nieprzyjemny, złośliwy głos. Też kurtka. Skórzane spodnie na długich nogach. Spluwa przy skroni cywili. Każe rzucić broń. Poddać się. Brian się waha. Nie chce się poddać! Ale ona jest za daleko by skoczyć, by strzelić. Zasłania się kolegą Briana. Odbezpiecza broń. Głos ocieka jej złośliwym zniecierpliwieniem. Porażka. Brian rzuca broń. Wstyd. Pakują tą tak bezcenną amunicję. Do wozu Runnerów. Szyderstwo. Kpina. Zwłaszcza ta kobieta. Triumfuje. Wszyscy oni się cieszą. Plac. Śnieg. Więzy na plecach. I najgorsze. Rozczarowanie. W oczach całego miasta. Pokładali w nim takie nadzieję. A on zawiódł ich tak bardzo. Zwłaszcza JEGO. Klęczy na śniegu z innymi. Lufa Runnera na karku. Sytuacja dla nich staje się dramatyczna. Najeźdźcy triumfują. Pastor. Coś tłumaczy. Ten czarny ganger się śmieje szyderczo. Ma ich w garści. Wie o tym. Oni, na tym placu też wiedzą. Ale ON nie chce kapitulować. Milczy. Brian go zna. Szuka sposobu. ON skoro Brian zawiódł. Znowu. Jak zwykle. Jak zawsze. Nic się nie udaje. Nie idzie tak ja powinno. Żeby ten Runner wreszcie strzelił. Byłby wreszcie koniec. Ale nie. Coś wybucha. Śnieżyca. Nie widać co. Czuć ból. Ludzie krzyczą. Trafia jego też. Też pada w śnieg z wciąż skrępowanymi rękami. Runnerzy też padają. I Chebańczycy też. Ktoś zaczyna strzelać. Po chwili chyba wszyscy strzelają. Kościół. Ołtarz. Taki postrzelany i zrujnowany. Leży na podłodze. A taki ładny kościół przecież był. A teraz taki zniszczony. Leży. Podłoga. Kobieta. Matka. Upada. Uderzona. Przez faceta w skórze. Trafiony bok tak spowalnia. Przyszpila do ziemi. Ale jest myk. Trzeba! To przecież matka! Myk. Tamten leży. Tuż obok, na posadzce. Jeszcze chwila i mu wyłamię tą katowską rękę! Ale nie. znowu nie. Znowu buty, w bok, w twarz, w brzuch. Tak boli! Ale złamać bydlakowi rękę! Jeszcze trochę! Już czuje jak trzeszczy! Ale nie. Ciemność. Koniec. Wtedy. Nie teraz. Tak było.
Dalton. Tak ON. Przyjaciel. Tak. Tak przyjaciel. Tak bardzo by chciał. Ale przecież nie może. Za późno. Już za późno. Ale może kiedyś. Może sie uda. Może wreszcie będzie zadowolony. Dumny. Ale tyle złych rzeczy. Między nimi i wokół. Teraz. Wtedy. Kiedyś. To trudne. Ale może się uda. Ale musiałby tam być. By coś zrobić. Coś zdziałać. Daj mi wrócić. Poprowadź.

Nożowniczka otworzyła oczy, ale nim zerwała kontakt, przesłała jeszcze duchowi ciepło i nadzieję. Będzie dobrze, nie martw się. Poczekaj. Bądź cierpliwy.
- Ty durny chuju - warknęła w kierunku rozłożonego na ziemi szeryfa. - Durny, ślepy fiucie. - położyła rękę na czole Briana i sapnęła. - Nie ogarniam was, żywi. Sami robicie sobie problemy i łamiecie kości. Ten chłopak robi co może, ale i tak zawsze się do niego tylko przypierdalasz i rzygasz pretensjami. Bo co, mógł kurwa coś lepiej zrobić? Nawet jak mógł, to co z tego? Dawał z siebie wszystko. Może gdybyś go nie gnoił, pozwolił uwierzyć w siebie, że ty w niego wierzysz trochę bardziej niż w kawałek gówna… tak. To by mu pozwoliło uwierzyć że jest czymś więcej niż to gówno. Ale on i tak stara się, daje z siebie wszystko, byle byś kurwiu jebany był zadowolony. Powiedział dobre słowo, jedno jebane dobre słowo, ale nieee, to widać za trudne. Znalazłeś sobie kozła ofiarnego i jedziesz po nim jak po łysej kobyle… i nic ci nie pasuje. Bo masz kurwa pretensje, dawne żale? Co kurwa z tego? Życie żywych jest krótkie, potem przechodzą na drugą stronę i wiesz co? - zmrużyła oczy i warczała dalej - Żałują. Cierpią. Czują tylko ból i zawód. Bo mogli coś powiedzieć, kilka głupich słów, ale nie zdążyli, a potem jest za późno. Za późno na cokolwiek, kurwa! Zapętlają się w rozpaczy i tak do usranego końca wszechrzeczy. Duchy nie zapominają i znają tylko przeszłość. Cierpienie. Wiesz, że wolał umrzeć niż cię zawieźć? Chciał żeby go zabili, może wtedy choć jeden w dupę jebany raz byłbyś zadowolony - pokręciła głową z obrzydzeniem - A to dobry chłopak. Odważny, waleczny. Wojownik, nie jakaś ciepła klucha która szcza ze strachu jak się w nią wymierzy giwerę. Ty w nim to zabijasz, dobra robota, zjebie.

Szeryf na wpół siedział na w pół leżał oparty o przegrodę między kufrem a szoferką furgonetki. Nie odzywał się dobrą, długą chwilę choć nie można było powiedzieć by nie reagował na słowa szamanki. Reagowała jego twarz i dłonie. Pierwszą reakcją był wyraźnie widoczny gniew i złość. Potem przeszło to zmieszanie a te ponure milczenie. Spojrzenie z czarnowłosej powędrowało na nieprzytomnego i obwiązanego opatrunkami nieprzytomnego zastępcę szeryfa.
- Wybór. Czasami go nie mamy. Możemy tylko próbować walczyć po swojemu. - powiedział w końcu zamyślonym głosem wciąż wpatrzony w bezwładne ciało złożone na zarobaczonej podłodze runnerowej furgonetki.
- Czasem świat się musi skończyć. Czasem musimy stanąć na krawędzi. Spaść w nią. By zrozumieć ile kiedyś mieliśmy. Nawet gdy nam się wydawało, że nic nie mamy. - odpowiedział szeryf przenosząc wzrok na kobietę w czerni i z bielejącymi plamami kości i czaszek.

- Ale nigdy nie jest za późno, żeby coś zmienić. Póki jest szansa, trzeba ją chwycić i nie oglądać się za siebie, nim minie nasz czas. Potem zostaje tylko ból i żal. Rozpacz i ciemność - San Marino odpowiedziała spojrzeniem zimnym, ale warknęła przez zęby i złagodziła ten chłód - Dopóki oddychamy, dopóki jeszcze mamy o co walczyć. Dla kogo. Dopiero upadając zyskujemy nową perspektywę. Ty wciąż masz czas i szansę, on też. - pogłaskała Briana po głowie matczynym ruchem - Wciąż chce walczyć, chce… abyś w końcu był z niego dumy. Ten jeden raz. Dla niego to wiele znaczy. Twoja aprobata, jesteś najważniejszym człowiekiem w jego życiu. Po Drugiej Stronie… tylko twoje wspomnienie, twój obraz był jasny i wyraźny. Reszta blakła, ale ty… ty tam byłeś. Nawet jego matki i siostry nie widziałam tak wyraźnie, jak ciebie. Domyśl się co to znaczy, żywy.

- Jestem. - powiedział w końcu po kolejnej porcji długiego milczenia obłożony kocami szeryf. Zauważalnie bił się z własnymi myślami. - Nasze relacje nigdy nie należały do zbyt udanych. A to wszystko dookoła nie ułatwia sprawy. Ale masz rację. Najtrudniej zmienić samego siebie. I najtrudniej przyznać się do własnych błędów. - dodał zaciskając zęby by wypowiedzieć te parę słów na głos. - Ale skąd to wszystko wiesz? Nie jesteś stąd. Nigdy cię tu nie widziałem. Kim jesteś? - spytał szeryf czarnowłosą kobietę siedzącą o krok czy dwa od niego. Byli w vanie z przytomnych osób sami. Reszta pewnie przebywała pod dachem garażu chroniąc się przez słotą i nocnym przymrozkiem.

- Mówią na mnie mówca umarłych - kobieta wstała i przeszła te dwa kroki, dzielące ją od gliniarza. Przysiadła przy nim i pociągnęła z piersiówki, dodając wytłumaczenie - Szaman. Wiedźma z Salem. Rozmawiam z Duchami, tymi którzy przekroczyli granicę między światem naszym, a światem za Barierą. Ci którzy śpią… z nimi też potrafię się porozumieć. Widziałam… przeszłość, pokazał mi ją. Czułam to, co on czuje. Widziałam atak Dzikich ludzi, tych, którzy zginęli w Łosiu. Kościół… to, jak ratował matkę - obróciła na chwile głowę do ciała za plecami. - Nie muszę być stąd, aby was znać. Żeby wiedzieć. Widzieć. Duchy mają moc, są potężne. Im więcej nieszczęść i śmierci, tym wyraźniej ten drugi świat odciska się w waszym. Żywi ich nie widzą, nie słyszą… nie umieją komunikować. Robię to za nich. Przekazuję wieści.

- Wiedźma… Szaman… - powtórzył nazwy szeryf ale widać było, że mu były nie wsmak. W końcu wiek wskazywał na to, że on na swój sposób również pochodził z innego świata niedostępnego dla większości żywych tak samo jak świat jaki znała San Marino. W świecie jaki znał i pamiętał nie było miejsca dla niej i jej świata. Przynajmniej tak w biały dzień na ulicy czy w nocy ucywilizowanej światłami latarni i działającymi telefonami alarmowymi z prawie wszechobecnym monitoringiem. W tamtym świecie nie było miejsca dla duchów, szamanów i takich mistycyzmów bardziej niż lokalny folklor czy ciekawostka, anomalia troszkę burząca tamten cywilizowany i poukładany świat, zdrowych, czystych, bezpiecznych ludzi.
Ale jak stary szeryf by nie był i ile z dawnego świata by nie pamiętał w obecnym świecie też już trochę żył. I teraz również wiedział i rozmawiał z tą kobietą a ona mówiła o rzeczach takich a nie innych jaka zwykła, obca, będąca tu pierwszy raz kobieta nie powinna wiedzieć. Nikt nie powinien wiedzieć. A jednak mówiła o nich jakby o tym wiedziała. Ta sprzeczność powodowała chyba, że szeryf nie komentował słów wiedźmy. Spytał w zamian co innego.
- A imię? Jak się nazywasz? - popatrzył na nią pytająco.

- Mówca nazywa się San Marino - odpowiedziała, wyciągając w jego stronę piersiówkę - Nie jest zatruta, to dobra berbelucha bez podejrzanych dodatków. Rozgrzewa, a Plama mówiła że jesteś wychłodzony. Pij.

- Szeryf Dalton. - powiedział Chebańczyk i wyciągnął spod koca rękę po piersiówkę. Przystawił ją do nozdrzy. Brwi uniosły mu się trochę w zdziwieniu do góry. - Śliweczki. - mruknął ni to do niej ni do siebie. Przechylił poczęstunek łykiem i przełknął co widać było po ruchu grdyki. Potem odstawił piersiówkę oddając ją właścicielce. - Właściwie na wychłodzenie to alkohol nie pomaga. No ale nie sadze bo to coś zmieniało mi sytuację. Ale dobry wybór. Mam nadzieję, że będę mógł się zrewanżować. I będzie jeszcze okazja. - dodał i przeniósł spojrzenie z pojemniczka na twarz szamanki. - Jaka plama? Jesteś z nimi? - spytał i wskazał ręką na złożonych pokotem na podłodze furgonu nowojorskiego żołnierza i olbrzymiego Pazura z maską tlenową na twarzy.

- Najlepszy wybór. Domowa robota, stara receptura. Nikt nie pędzi lepszej śliwowicy niż ojciec Frank, robił to jeszcze przed wojną. Czuć doświadczenie - nożowniczka podniosła i zakołysała piersiówką. Schowała ją za pazuchę i usiadła wygodniej. To zaraz się skończy miła atmosfera. - Przyjechałam z nimi - pokazała palcem na ścianę vana, ale docelowo chodziło o Runnerów. Waliła prosto z mostu - Lenin mówi że Guido mnie przyjmie i już nikt nie będzie na mnie polował. Wiedźmy się pali. Znajdę dom.. oni rozumieją potęgę Duchów, nie kręcą palcem przy skroni. Nie chcą zabić. Plama… tak, racja. Czerwień na czerni, obraz z drugiej strony - sapnęła i na chwilę spojrzała na wielkiego najemnika - Jego dzieciak.

Szeryfowa głowa skinęła w górę i w dół dając znać, że właściciel przyjmuje słowa rozmówczyni do wiadomości.
- Rozumiem. - powiedział krótko. - Tu też nikt nie będzie na ciebie polował. Chyba, że ty zaczniesz na kogoś. Albo złamiesz prawo. Ale nie za to kim jesteś lub w czym się nosisz. - odpowiedział spokojnie patrząc na nią, czarnowłosą kobietę w czerni z umocowanymi do obrania kośćmi i czaszkami. - Plama. Jeszcze nie słyszałem by ktoś tak o niej mówił. - usta wykrzywił mu cień pół uśmiechu. - Zdumiewający człowiek. Zrobił chyba wszystko co możliwe by być gdzie indziej i nie brać udziału w tej walce. A ostatecznie… - urwał wymownie wskazując na powalonego, bezwładnego olbrzyma z łysą głową który zwłaszcza przez tą maskę tlenową wydawał się jeszcze bardziej bezwładny i nieprzytomny.

- Tak wygląda po drugiej stronie… Szklane naczynie wypełnione cierpieniem i smutkiem. Żalem, rozpaczą… na to fasada uśmiechu i nadzieja. Oddaje co ma dobrego. Ostatnie resztki ciepła. Mała plama w kształcie czerwonego krzyża na morzu czerni. - San Marino też się prawie uśmiechnęła - Nie rozumiem jej. Runnerzy się tak nie zachowują, nie mówią. Nikt tak nie mówi… - pokręciła powoli głową i też utkwiła wzrok w Pazurze - Nie chciał walczyć, a ostatecznie tu leży, razem z tobą. Pośrodku walki. Kim on jest, Plama mówiła tylko żeby pod żadnym pozorem nie wspominać Nowojorczykom, że to jej ojciec. Tam w tym domu… było jeszcze dwóch, ale zdążyliśmy wynieść tylko jednego. Na drugiego zawalił się… płonący gruz. Oby po drugiej stronie zaznał spokoju. Potem postaram się go znaleźć i przeprowadzić. Żeby nie błąkał się, zamknięty w pętli przeżywania na nowo własnej śmierci… jestem mu to winna. Nie zdążyłam… go uratować kiedy był żywy - sięgnęła po śliwowicę i przepiła porządnie - Będą na mnie polować, to się nie skończy. Przyjdą za mną, zawsze przychodzą. Czasem nie mamy wyboru. W Cheb już i tak za dużo jest śmierci i Duchów - skończyła wracając oczami do Daltona.

- Tak, dużo mamy tu duchów. Niedługo może być ich więcej niż żywych. - przyznał starszawy facet z przyprószonymi już tu i tam siwizną włosami i rąbkiem złotej odznaki wystającej spod koca. - Nie mogę ci obiecać, że tutaj przestaną na ciebie polować. Że po ciebie nie przyjdą jak mówisz. Mogę ci tylko obiecać, że nie tolerujemy tu samosądów. I póki ja tu będę miał coś do powiedzenia nie będzie tu żadnego chodzenia z samosądami. - powiedział kiwając głowa i opierając ją o blachę przegrody oddzielającą szoferkę od kufra pojazdu.
- A co do słów Plamy jak ją nazywasz w gruncie rzeczy ją rozumiem. Nie ufa mi, moim ludziom a ogólnie nam wszystkim tutaj. Pewnie obawiała się, że wydam ją Nowojorczykom. Zwłaszcza jemu. - wskazał lekko ruchem najmniejszego palca na złożonego pokotem żołnierza w mundurze. Obecnie leżał obok Rewersa tak samo jak on nieprzytomny i bezwładny, otulony jakimiś kocami i przypadkowymi szmatami znalezionymi pewnie już tutaj w garażu sądząc po stęchłym wyglądzie i zapachu.
- Widocznie uznała, że nienawidzę jej tak bardzo, że postąpię zgodnie z deprawacją i swobodnym stosowaniem prawa wedle okoliczności i chwili o jakie mnie non stop posądza i co chwila oskarża. Bo gdybym był taki jak mówi to właśnie tak powinienem postąpić. Wydać ją, temu sierżantowi i liczyć, że załatwię problem jego rekami nie wnikać jakby na przykład przypadkowo utopiła się wypadając pechowo z ich łódki podczas podróży do ich bazy. Tak. To albo coś podobnego pewnie. Jej się zresztą spytaj ja tak spekuluje zasłyszaną, niesprawdzoną plotką w tej chwili. - szeryf rozgadał się i choć w głosie pobrzmiewał raczej spokój to jednak dało się usłyszeć też tlącą się nutkę złości czy irytacji jakie budziła w nim “Plama”, jej słowa i zachowanie.
- Z Emilem nie wiem o jakie przeprowadzenie ci dokładnie chodzi. Ale widziałem ten budynek jak płonął. Wiem skąd oni zostali wyciągnięci. - wskazał na leżącego Pazura i nieprzytomnego mężczyznę którego zdążyli wyciągnąć z walącego się domu jako ostatniego. - W każdym razie dziękuję ci, że tam poszłaś. Mało jest ludzi którzy weszliby w takie płomienie. Jeszcze mniej którzy zrobiliby to dla obcych. Nie myśl o tych których nie udało się uratować. Jeśli zrobiłaś co człowiek był w stanie zrobić to sumienie masz czyste. Myśl o tych którzy żyją dzięki tobie. Choćby o nich. A Emil. No cóż. To nie jest bajkowy świat z różowymi jednorożcami. Przykre. Ale rzadko udaje nam się uratować każdego kogo byśmy chcieli. Tak już jest. Nie zmienimy tego. Niestety. - Chebańczyk wyjawił San Marino swój pogląd na tą i podobne sprawy. Mówił dość monotonnym i zamyślonym głosem wpatrzony gdzieś w dal furgonetki albo i dalej.

- Weszliśmy we trójkę. Hektor i Nix też. Oni ryzykowali, są żywi. Ja już nie mam nic do stracenia. Było… gorąco. Ale wyszliśmy z nimi - nożowniczka też się zamyśliła i w końcu prychnęła, powstrzymując się żeby splunąć na podłogę - Jeżeli założę kurtkę i Guido mnie przyjmie, wtedy podtrzymasz propozycję wspólnego drinka? - uśmiechnęła się krzywo i pokręciła głową - Nie uratujemy każdego, masz rację. Ale jeżeli nie spróbujemy, nie dowiemy się ilu damy radę ocalić…a przeprowadzenie, na tamtą stronę. Emil umarł tragiczna, nagłą i bolesną śmiercią. To przywiązuje Ducha do miejsca zgonu, ale można go uwolnić. Wysłuchać, ukoić i przeprowadzić. Żeby szedł dalej… tam gdzie powinien iść. - zrobiła pauzę żeby podrapać się po swędzącej, przypieczonej skórze na szyi - Kiedy byłam żywa, miałam rodzinę. Męża i synka, kojarzę jak zachowuje się przerażone dziecko… i widziałam minę Plamy jak wyciągnęliśmy jej starego. Ona się boi, przede wszystkim chyba zaufać z tego co mówisz. Coś do ciebie ma, ty masz coś do niej, ale pamiętam, że najlepszą metodą na taki strach jest nie wyrzut, ani pretensje. Dużo mówi, nie mów z nią. Zależy jej, myślisz że czemu tu sobie tak miło rozmawiamy, a za ścianami kręci się ludzka mieszanka wybuchowa? Od początku jęczała i poryczała się, kiedy po nią przyszliśmy. Nie chciała iść, bo dała ci słowo. Nie chciała zawieść. Ciebie i jego - machnęła brodą na nieprzytomnego Pazura - Gadała, że nie można po raz kolejny robić… tego nie tak jak powinno być. A potem chcieliśmy się wymordować, więc wylazła jak ta głupia między nasze lufy i… teraz współpracujemy i wyciągamy obcych z płonących domów. - pokręciła głową tym razem z rezygnacją - Czasem wystarczy powiedzieć “rozumiem”. Nie dyskutuj, nie daj jej zacząć gadać. Wy żywi jesteście ciepli. Pokaż… coś. Że jesteś człowiekiem, nie takim za jakiego cię uważa. Takim któremu może zaufać. Tym z którym teraz rozmawiam. Mądrym, dobrym, sprawiedliwym, normalnym. Który jej nie skrzywdzi. Ona gdzieś w środku to wie, ale boi się że to tylko mrzonka i pobożne życzenie. Że możecie razem próbować walczyć żeby w Cheb nie pojawiło się więcej Duchów. Teraz liczy na siebie… w tłumie też można być samotnym. Jeżeli podejdziesz do kogoś i staniesz obok nie robiąc mu krzywdy, wyciągniesz i przygarniesz ramieniem… to znak że może ci ufać, bo mimo krótkiego dystansu nie czynisz mu krzywdy. Pęknie bez bicia. Najprostsze metody bywają najlepsze. Sprawdzone. Tego żywą nauczył jej syn. Cierpliwości.

- Tego Hektora nie kojarzę. Przynajmniej z samego imienia. Ale Nix. Tak. Po nim można się tego spodziewać. Dziwię się, że jeszcze nie ma pagonów oficerskich. Nadaje się. Ma posłuch. I sprawia porządne wrażenie. W takim sensie jak to kiedyś sie o tym mówiło. - szeryf pokiwał głową komentując dobór osobowy towarzyszy San Marino. - Ale każdy kto tam wszedł musi być dzielnym człowiekiem. - dodał jeszcze machając dłonią w burtę wozu, za którym była ściana garażu a potem za przemoczonym i zalanym kałużami parkingiem zwalony i płonący mimo aury budynek.
- A nie wiem co słyszałaś o naszym mieście. Ale picie drinków w skórzanej kurtce nie jest tu przestępstwem. - powiedział uśmiechając się bladym cieniem uśmiechu. - Przykro mi z powodu twojej rodziny. Też straciłem swoją. - powiedział poważniejąc i znów wchodząc w ten ponury ton jaki często towarzyszył jego ostatnim paru wypowiedziom.
- No i chyba dobrze to ujęłaś. Z tym, że oboje z nią mamy coś do siebie. I wierzę w ten brak zaufania i inne takie. Jestem skłonny wziąć to pod uwagę gdy rozmawiam z nią lub o niej. Ale nie mogę ani przez chwilę zapomnieć, że przyczyniła się do tego. - wskazał dłonią na wciąż nieprzytomnego Brian’a. - I że chroni z premedytacją ludzi którzy byli zaangażowani w tą sprawę. Zbywa automatycznie wszelkie dyskusje na ten temat. Jedyna prawda jaka do niej dociera to taka, że to my mamy im z powodów wszelakich i dowolnych im odpuścić i darować. Udać, że tego nie było. - przy tym palec dobitnie mu wskazał na skatowanego Brian’a. - A my nie możemy udać, że tego nie było. To, ze ona wspaniałomyślnie złoży się w ofierze i odda pod osąd nie załatwi sprawy. Nie tak działa sprawiedliwość i prawo. Winni muszą zostać osądzeni i skazani. Wszyscy a nie jeden z nich w imieniu wszystkich. Gdybym wierzył, że to załatwi sprawę byłaby razem z Talbotem w tej ich łodzi. Ale ja nie wierzę, że tak wygląda sprawiedliwość. No ale do niej to nie dociera. Po prostu jest na nie i wszelkie dyskusje się z nią na ten temat kończą. Zaczyna się rozmowa dopiero od momentu, że ci którzy brali udział w porwaniu zostną nietykalni. No a tak to nie działa. - szeryf pokręcił głową w niezadowoleniu i San Marino miała wrażenie, że mówił o jednym ze stałych punktów zapalnych na linii rozmów i kontaktów na linii Dalton - Brzytewka.
- Wiesz co mi teraz powiedziała na wyjściu? Że moje dążenie do postawienia winnych przed sądem jest dążeniem do konfliktu zbrojnego między nimi a nami. To jakaś bzdura. Po prostu bzdura I nadal nie wyjaśniła mi ani razu ego fenomenu. Dlaczego chodzi swobodnie po Cheb? Włos jej tutaj z głowy nie spadł. Ani na ulicy ani na komisariacie. Ani podczas rozmowy ani przesłuchania. ani z mojej ręki ani z ręki moich ludzi. A przynajmniej tak było gdy zostawiałem ją za kratami celi. Po tym wszystkim co o mnie, na mnie, o naszym mieście o moich ludziach naszczekała i nadal szczeka włos jej tutaj z głowy nie spadł. Ale jak miałaś okazję to wiesz, jak nie to na pewno się dowiesz, że tutaj jest same zło i policyjny terror skrupiający sie złośliwie zwłaszcza na niej i bogu ducha winnych kolegach. Szkoda gadać. Naprawdę kończą mi się pomysły jak jeszcze po tym wszystkim co zrobiła, i pomogła zrobić aktywnie lub biernie okazać jej zaufanie. Nie ufam jej. W przeciwieństwie do niej ja miałem sporo okazji by nadużyć swojej siły i władzy. Nie zrobiłem tego. Nawet jeśli by tak powtarzała. Nie zrobiłem tego. Jest na tyle inteligentna, że ona to wie. Tak jak ja wiem, że kłamała mi na przesłuchaniu i że kłamała ze strachu o los swój i swoich kolegów z bandy. Jest więc świadoma moim zdaniem. Ale zaufać nam tak jak właśnie mówisz, nie chce. Sprawa zaufania jest zaś bardzo łatwa do zweryfikowania dla obu stron. Powiedziałem to jej, powtórzę wiec i tobie. skoro masz się widzieć z tym Guido. Chcą od nas zaufania? Współpracy? Pokoju? Niech dadzą to samo. Za trzy dni, niech oddadzą się pod nasz osąd sprawcy porwania. Oni wiedzą kto to był. Niech Guido ich wyda. Pokaże, że nam ufa. Dla dobra i pokoju nas wszystkich. Ja to nazywam sprawiedliwością ona to nazywa dążeniem do konfliktu. Nie ufam jej jak mówię. Więc nie wiem czy w ogóle przekaże tą prośbę czy ultimatum. Ani jak już w jakiej formie to przekaże. Sama więc widzisz, że to trochę bardziej skomplikowana historia tych naszych relacji, zaufania i rozmów i z nią i z resztą jej nowych znajomych. - powiedział znowu trochę więcej i dłużej. Znowu mówił raczej spokojnie choć znowu gdy mówił o Alice dało się wyczuć zadrę tuż pod skórą. Nieduża rudowłosa “Plama” musiała mu nieźle zaleźć za skórę swoim gadaniem i zachowaniem.

- Hektor jest Runnerem. Jeżeli zobaczysz Latynosa który ciągle gada o dupach to on. Złamas jakich mało, ale nie jest złym człowiekiem i jak powiedziałeś, braku odwagi mu nie można zarzucić. - parsknęła, krzywiąc się z przewrotną radością póki nie wrócił temat Ślicznego - Oficer, porządny, odważny. Nix… Zasłużył - zrobiła się bardzo smutna i patrzyła na Daltona melancholijnie - Czasem Duchy pokazują nam to, co przyniesie przyszłość. Nie wolno mówcy ingerować, ani ostrzegać wprost… zmienić przeznaczenia. Historie żywych muszą toczyć się wedle ustalonych reguł. Takie są zasady. Mówca może się tylko przyglądać. Być póki jest czas… bo to też dobry facet. Szkoda - westchnęła wtykając między suche wargi papierosa. Podpaliła go i patrzyła jak żar pochłania fragmenty bibułki.

- Niewiele słyszałam o Cheb, ale widziałam sporo. Już tutaj, między budynkami. Śmierć, zdradę, krew i przemoc. Mróz… czerwone rozbryzgi na śniegu. Ludzi o duszach bestii, którzy prowadzili bestie z paszczami wypełnionymi ostrymi zębiskami, odbijającymi blask księżyca. Włócznie też potrafią zabijać. Przebijają ciała, wypuszczając z nich życie. Krwawy odcisk dłoni na framudze, gdy jeden z ludzi Custera próbował uciec do samochodu. Było tak blisko, ale dostał w plecy. Upadł tam, czołgał się. Czerwień na bieli, ból i zimno. Powolny, okrutny koniec, gdy nie ma już nadziei. Twarz matki była ostatnim co widział. Umarł jak pozostali, nagle… a miało być spokojnie. Chcieli się napić, zabawić… wiem że to nie wy zaczęliście, tylko obcy spoza miasta. Z dobrą bronią i klapkami na oczach. Narobili wam problemów, od tego się zaczęło… nie wasza wina. Ślepi głupcy są wszędzie, szukają problemów tam, gdzie ich nie ma. Nie respektują praw i zasad. Widzą, co chcą widzieć i dążą do konfliktów dla samej radości przelewania krwi. Na wiedźmy i gangerów zawsze ktoś będzie polował, a oberwie się niewinnym. Przypadkowym ofiarom i miasteczkom… ale tego drina chętnie z tobą wypiję. Mówca również chce ci przekazać wyrazy współczucia z powodu śmierci najbliższych. Ale pamiętaj że nie jesteś sam, ciągle masz rodzinę… może nie taką jaką pamiętasz. Są tu ludzie którym na tobie zależy bardziej niż na sobie. Którzy cię kochają, nie tam w żaden pedalski sposób. Taki… normalny, ciepły. Jak rodzinę i skoczą za tobą w ogień jak Brian. Mówca jeszcze pamięta co to rodzinne ciepło… umie rozpoznać. Pozostaje martwy żeby nie tęsknić. To nie mówca patrzył jak zaraza dziesiątkuje jego dom. To nie mówca patrzył bezradnie jak umiera jego dziecko i nic nie mógł zrobić, bo za późno rozpoznano skalę zagrożenia i nie było szansy na lek. To nie mówca trzymał syna w ramionach gdy przestał oddychać i nie mówca musiał patrzeć jak płoną jeszcze żywi… żeby ocalić resztę. - zamarła i zamrugała. Fajek spalił się w jednej-trzeciej, więc się zaciągnęła, słuchając co stary pies mówi o Plamie.

- Żywi… ale wy komplikujecie sobie życie - pokręciła głową, uśmiechając się do niego gdy skończył - Jesteście do siebie bardzo podobni. I ty i ona bronicie tego w co wierzycie i tych, którzy są wam bliscy. Rodziny. Ideałów. Uparci, odpowiedzialni, a podstawieni pod ścianą się nie poddajecie, tylko szukacie rozwiązań. Jak wtedy kiedy zimą negocjowałeś z Runnerami. Ty, ksiądz i ten czarny ganger, ten który wziął jeńców. Jego - wskazała fajkiem na Briana - A walczył zacięcie, obezwładnił dwóch, ale było ich więcej. Kobieta w skórzanych spodniach wzięła na zakładnika cywila, chciała go zabić… Wtedy też nie chciałeś się poddać. Szukałeś… rozwiązania, ale wybuchło… coś. Pewnie to znasz, nie ma co gadać - machnęła ręką - Ale powiedz… byłeś całkowicie w porządku, nie dałeś Plamie podstaw do nieufności? Ty, ktoś od ciebie? Twoi ludzie, albo ktoś z miasta? Zrobił krzywde jej lub komuś dla niej bliskiemu? Nie musisz odpowiadać mówcy, odpowiedz sobie, w sercu. Nie mówię o gwieździe szeryfa, kurtce Runnera…mówię o ludziach, nie o... atrybutach - skrzywiła się, przypominając sobie trudne słowo - Plama nie jest niewinna, nie wybielam jej. Ani ciebie. Stoję z boku, mam inny obraz. Nie jestem z nimi, ani nie jestem z wami. Oboje zapomnieliście że jesteście ludźmi. Ty, że ona jest człowiekiem, ona że ty nie jesteś tylko gliną. Widziałam jak ona gada, Brian też mi trochę pokazał o twoich możliwościach. Umiem sobie wyobrazić wasze gadki. Poważne, służbowe, funkcja rozmawia z funkcją, nie człowiek z człowiekiem - uśmiech stał się trochę kąśliwy - Najtrudniej zmienić samego siebie. I najtrudniej przyznać się do własnych błędów. - użyła słów szeryfa z początku rozmowy.
- Wszyscy popełniamy błędy… ale póki nie jest za późno warto coś zrobić. Ja ci nie pomogę z Guido. Nie chcę tego zepsuć. Mówcy opiekują się Duchami, nie żywymi, a to poważna sprawa i jak spierdolę, ktoś może zginąć. Nie wolno Mówcy przykładać ręki do konfliktów żywych na taką skalę… poza tym jeżeli mnie przyjmie, będę nowa. Świeżynka która dopiero wyrabia swoją pozycję. Szeregowy siepacz, nie ktoś z jego specjalistów. Tu chodzi o jego ludzi i Towarzysza Skurwiela… Lenin mi o nim opowiadał. Agresywny, brutalny typ. Moje zdanie i głos nie będzie wiele znaczyły. Z Guido powinien porozmawiać ktoś z kogo zdaniem się liczy. Albo ktoś na kim mu zależy. - zgasiła wypalonego fajka o podłogę i odrzuciła kiepa przypadkowo w okolicę leżącego żołnierza - Wysłał ludzi po Plamę, żeby ją sprowadzili całą do niego, mimo że tam na Wyspie mają wrogą armię. Coś poważnego jest na rzeczy, bo ona też przede wszystkim wypytywała o niego, czy nic mu nie jest i jak się czuje. Mógłby się wkurwić gdyby tu wyzionęła ducha. Ja bym się wkurwiła. Słuchasz dobrych Duchów i sam wykazujesz mądrość, że jej nie oddałeś temu o - wyciągnęła nogę i trąciła stopą Nowojorczyka - Łatwo pociągnąć za spust, wrzucić do rzeki. Odebrać życie… zaczęłoby się jak z Custerem i jego ludźmi. Chcesz żeby z nim porozmawiała? Niech nie prosi mundur, tylko człowiek. Nie ufasz jej, ona nie ufa tobie… bądź mądrzejszy, pokaż że się da zmienić siebie. Czasu nie cofniemy, ale oprócz przeszłości mamy też przyszłość. Wy ją macie - palec uwalany sadzą pokazał na pierś szeryfa, potem na jego nieprzytomnego zastępcę. - Zbieramy to co siejemy - ziarna dobra albo zła. Nie da się zapomnieć niektórych rzeczy. Chcesz zaufania, pokaż że się da. Żeby coś wziąć, trzeba też samemu dać, takie są prawa którym podlegają i żywi i umarli. - odgarnęła włosy z twarzy i zrobiła się poważna.
- Mówca ma dla ciebie propozycję. Poprosi z całego serca żebyś spróbował zrobić jedną rzecz. Porozmawiaj z Plamą od początku, ale tutaj, nie na widoku. Żeby reszta nie widziała i nie słyszała. Zamiast okazywać nieufność… zacznij jak z dzieckiem. Obejmij ją ramieniem. Powiedz to co mi, że rozumiesz. I że będzie dobrze. Nie zaczynaj wojny, podziel się siłą. Pokaż że się da. Ciepło żywych potrafi zdziałać więcej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Topi lody, kruszy najtwardsze mury. Światło w ciemności…to dobra plama. Ty też jesteś dobry i masz w sobie to światło.W zamian mówca zrobi coś dla ciebie i Briana - przesunęła się do rannego Chebańczyka i ścisnęła jego rękę - On w chuj cierpi, miota się i pogrąża w rozpaczy, poczuciu winy. Pożera go strach i niepewność o los twój i rodziny. Jego ciało jest słabe, ranne. Ale chce do niego wrócić, żeby coś zmienić. Ostrzegałam go, tłumaczyłam… ale jest uparty jak osioł. Ma gdzieś cierpienie, chce walczyć, żebyś choć raz był z niego dumny. Jak wtedy gdy przy porwaniu powalił silniejszego, większego przeciwnika i dałby mu radę, gdyby nie buty. Dużo butów. Dał swoim kobietom czas na ucieczkę poświęcając siebie, dwa razy - wzrok nożowniczki spoczął na starszym mężczyźnie - Mówca może go sprowadzić na chwilę, dać ci szansę powiedzieć mu to, co mówiłeś. Że jesteś z niego dumny, to dla niego wiele znaczy. Dasz mu siłę, nadzieję. Rozwiejesz lęk o los matki i siostry. Ukoisz i zgasisz trawiący go ogień wstydu. Wtedy to da mu siłę. Będzie spał spokojnie, szybciej wróci do zdrowia. Ciepło żywych ma wielką moc.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.
Czarna jest offline