Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-01-2017, 18:56   #82
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
To admit defeat is to blaspheme against the Emperor.

Kiedy nastał czwarty dzień pobytu w bazie Brutal Deluxe, część trepów dostała “zaległe przepustki”, rzekomo przynależne im za roboczogodziny wypracowane na poprzednim kontrakcie, bez urlopu pomiędzy. W praktyce, było to nic innego jak papierologia mająca przykryć pierwsze szpiegowskie działania Kryptonimu “Starscream” na Farcast. Również rodzaj transportu był z góry ustawiony – Kadra użyła swojej Valkirii by jak najszybciej przerzucić kilku swoich pod Imperialne Miasto, skąd bez problemu mogliby dostać się do jego trzewi. Tak przemieścili się tam Kaarel Cotant z Zakiem Eresem, Durran Morgenstern, Dieter Diesel oraz Cortez Abaroa. Nie działali wspólnie; szybko rozdzielili się i zajęli innymi sprawami, wierząc w szybkość działania, pojęcia incognito i alibi oraz w podział pracy.

Podczas gdy Cotant i Eres udali się do lokalnego przybytku rozpusty co by zakosztować tutejszych panien... i plotek, pozując jako zwyczajni, podminowani i napaleni żołdacy “po godzinach”. Morgenstern, zmieniony nie do poznania poprzez swoje bioniczne sztuczki, uderzał bezpośrednio do planetarnego rządu, starając się pozyskać dostęp do danych statystycznych za pomocą przykrywki audytora. Turbodiesel złapał transport z powrotem na Pax Behemoth z bardziej dyplomatyczną, acz wciąż podobną misją przekonania RT Kobala Aizdara do dalszej współpracy. Cortez natomiast postanowił zabrać się do miasta z resztą, aby nie marnować czasu i, być może, odnaleźć pierwszych świadków przybycia Kadry Rathbone na planetę.


Muzak: Shadow Watch – Rio Stealth



Było już po osiemnastej lokalnego czasu. Zbliżał się wieczór. Dzień na Farcast był krótszy, więc panował już prawie półmrok. Nie pomagała też pora zimowa, w którą planeta właśnie wkraczała. Większość dokerów skończyła pracę koło godziny temu. Pozostali jedynie nieliczni, rozładowujący (bądź załadowujący) najważniejszy tranzyt, oraz nowa zmiana ochroniarzy.

Wcale nie oznaczało to też ciszy i spokoju, tak w dokach jak i w okalających je strefach magazynowych i mieszkalnych. Nocna zmiana serwitorów była właśnie budzona do życia przez technomatów i zaprzęgana do roboty, zaś dokerzy, ich rodziny oraz inni rezydenci habu okupowali dziesiątki (jeśli nie setki) niewielkich ulicznych barów, prowadząc głośne rozmowy przy transmisjach meczy sportowych, pijąc lokalną wersję recafu i jedząc bocas czy botanas – przystawki lub małe dania.

Między zamykanymi straganami i migrującymi tłumami ludzi mknęły miejskie autocykle (czasem zwane “skuterami” – termin pochodzący z Antycznej Ziemi), obładowane towarami i ludźmi, bzykające przeciążonymi silnikami małej mocy. Z lokalnego kościoła wylegały tłumy po skończonej “porobotnej” mszy. Co jakiś czas ponad gwar wznosił się warkot bądź ryk silniejszego motoru, zmuszający przechodniów do zaprzestania gwaru i szybkiego rozstępowania się. Jednym z tych autocykli był “Dnepr”.

Uwalony błotem motor w kolorze ciemnej khaki ryczał i stukotał z przejmującą mocą, wzbudzając nagły, atawistyczny lęk w sercach tubylców. Rzadko kiedy słyszeli wojskowe pojazdy o tej porze. Kiedy widzieli jego kierowcę, tym bardziej stawali się płochliwi, rzucając jedynie klątwy pod nosami. Nikt nie lubił najemników. Byli o tylko o stopień lepsi od bandytów – a i to nie zawsze.

Cortez Abaroa jechał sam, przepychając się przez tłuszczę. Milczał. Ryk silnika wystarczył, by utorować drogę. Biały pancerz i mundur upstrzone były mnóstwem zakrzepłych kropli błota. Zimowa pora na Farcast oznaczała początek pory deszczowej. Jeszcze nie lało na tyle, by zmienić tryb życia mieszkańców... ale dość, by wpłynąć na podróżnych. Acz, przynajmniej powietrze było inne. Było mniej gorąco (jeśli nie mniej duszno), a wszechobecny pył leżał na glebie w postaci błota.

Po niedługim czasie Abaroa dojechał do bramy doków. Całość prezentowała się imponująco.



Lokalny transport morski był wysoce rozwinięty, dużo bardziej niż na innych światach, które odwiedził. Miało to sens. Facrast było jedną masą lądową pociętą przez setki czy tysiące rzek, jezior i mórz wewnętrznych. Lotnictwo było silnie koncesjonowane przez rząd, transport lądowy słabo rozwinięty i ograniczony do konkretnych “wysp”, a mostów niewiele. Wciąż jednak... niektóre z tutejszych “barek rzecznych” musiały być wielkości tankowców.

Cieciowi na stróżówce podał legitymację “Brutal Deluxe” opatrzoną rządowym stemplem. Niewielka, wojskowa książeczka... w której był banknot. Wysoki nominał. Mało wartościowy dla Agenta Tronu, bezcenny dla słabo opłacanego ochroniarza. Bez patrzenia na lokutora, zgarnął z powrotem dokument i ponaglił silnikiem.

Brama otwarła się ze zgrzytem, a cykl zagruchotał ponownie, wtaczając się do wnętrza. Było zagracone kontenerami, kanciapami i pojazdami. Cortez, jako doświadczony Gwardzista i Szturmowiec, analizował okolicę beznamiętnym wzrokiem.



“Mało przestrzeni, słabe oświetlenie, dużo osłon, brak ludzi.” – pomyślał.

Pewnymi ruchami zajechał maszyną gdzieś na bok, zgasił silnik, rozstawił podporę i zsiadł. Sprawdził broń. Laspistolet w kaburze na biodrze. Pistolet bolterowy w kaburze z tyłu. Nóż w pochwie na udzie. Zerknął do tyłu. “As z rękawa” spoczywał dalej w pokrowcu.


- Jasne, compadre! Zaraz go znajdę. Nie odbił jeszcze karty, więc pewnie dopiero zbiera się do wyjścia.

- Nie zapomnij o serwitorze, amigo.

El maestro łypnął tylko wzrokiem na najmitę, zastrzygł wąsem i wylazł. Dziwny był ten mercenari, ten w białym. Dobrze płacił, mimo iż papiery miał... i grubego gnata. i ten sam chłodny spokój co sicario. Nawet wyglądał jak tutejszy, mimo dobrej broni I zbroi wyzierającej spod brudu. Aż ciary przechodziły po starych plecach. Mógł brać co chciał, robić co chciał, zgwałcić kogo chciał i zajebać kogo chciał. A jednak płacił i był uprzejmy. Dziwna to sprawa.

Abaroa w tym czasie rozsiadł się na skrzypiącym krześle w kanciapie majstra i czekał, aż ten wróci. Nie czekał długo, kiedy stary grubas wrócił z dwoma na wodzy.

- Panie, to jak pan żeś chciał. el experto Adalberto Mascona. – kiwnął na szczupłego faceta z wąsem i ogorzałą gębą. Abaroa ocenił, że gdyby nie tusza pierwszego, mogliby być z tej samej próbówki.

- Hola, amigo. Como te estas? – wychrypiał doker. Abaroa zrozumiał dość. Gelmirańskie gwary wcale nie różniły się od farcastańskiej. Wszak obydwie kultury kolonistów pochodziły z Nova Castilla.

- Bien, maestro. – mruknął na wydechu – Gdzie serwitor?

- O tutaj, już idzie.

O-775 był serwitorem dokerskim, jednym z setek ciężkich industrialnych pracujących już od dziesięcioleci w Imperialnym Mieście, wielokrotnie regenerowanym i przerabianym. Zważając po stanie biologii, czas kolejnej wizyty w trybiarskiej szopie zbliżał się wielkimi krokami. Nic to. Farcast nie narzekało na brak mięsa w pierdlach – czy to hereteków, czy innych zbrodniarzy.

Serwos ledwo wlazł bokiem przez drzwiczki I stanął z boku. Chwilę milczenia przerwał Brutal.

- Maestro – zwrócił się do grubego – Pójdzie pan teraz na obchód. Za godzinę wróci.

Szef zmiany zdawał się mieć coś do powiedzenia, ale szybko zmądrzał. Nie chciał budzić gniewu “miłego pana”. Szybko się ulotnił, zgarniając po drodze kartę i pisak.

- Niech zgadnę. Chodzi o tą bandę sicario?

Żołnierz zwrócił twarz na majstra i zmrużył brwi. Ten kontynuował.

- Tak. Byli tu tacy jedni. Zabili Młodego Gio i Robba Spoconego, kiedy ci próbowali ich powstrzymać przed kradzieżą.

- Jaką kradzieżą? Kiedy to było? Jak wyglądali?

Doker pokrótce opisał podejrzanych i okoliczności. Wszystko się zgadzało.

- A potem czmychnęli motorówką. Wezwaliśmy Karabinierów. Ci obtoczyli dok kordonem i nas zabrali na komisariat, przesłuchali. Potem przyszli i powiedzieli, że mamy wracać do pracy, że jest bezpiecznie. Ja myślę, chuja, a nie bezpiecznie. Ale do roboty trza iść, bo doków nie zamkli i pesos same z nieba jak ta manna nie leco.

- I tyle? Żadnego śledztwa?

- Panie, jakie tam śledztwo. Tu się zawsze ktoś kogoś strzela czy nożem dźga. Jebani sicario di puta madre za przeproszeniem. Czemu o nich pytacie?

- Bo to źli ludzie, majster. Naprzykrzali się mnie, moim kolegom, a nawet Padre mojej parafii. Wiecie co ukradli? Chcemy z kolegami dać im nauczkę, żeby więcej ludzi nie gnębili.

- Hijos de puta. Jasne, że pomogę. W manifeście towarowym było dokładnie rozpisane, co i skąd gwizdnęli. Carabinieri je zabrali, ale mam kopię w swojej kanciapie. Zapro- – przerwał nagle i zawył z bólu, kiedy serwitor złapał swoją biologiczną grabą jego nadgarstek w żelaznym uścisku. Chrupnęła kość. Agent zerwał się z krzesła i szarpnął za rękojeść lasera. Zanim wycelował w łeb konstrukta, ten już z całej siły machnął klęczącego człowieka w łeb wielkimi szczypcami. Potężny cios natychmiast ogłuszył bądź zabił. Polała się krew.

Mechanizm spustowy zachrobotał, elektronika zazgrzytała. Seria laserowych promieni pomknęła, smażąc starą skórę, mięśnie i bionikę serwosa. Nie miał szans. Osiem promieni zdewastowało głowę, szyję i barki, wyłączając potwora. Cortez jednak wyraźnie widział zmianę w jej oczach. Błyszczały na niebiesko.

Seria ciężkich pocisków przeorała całą kanciapę. Jeden z nich targnął wojakiem, rzucając go na podłogę i wybijając powietrze z płuc. Terkoczący cekaem dziurawił kontener, zepsutego cyborga oraz ciało majstra. Cortez zaklął szpetnie i trzymał głowę nisko. Kula utknęła w pancerzu. Tępego bólu prawie nie rejestrował. Nie takie rzeczy przyjmował na klatę.

Wreszcie, ciężki stubber zamilkł. Komandos podczołgał się do podziurawionej ściany. Wiedział skąd padały kule. Zlokalizował strażniczy automat podwieszony pod rogiem jednego z budynków dokerskich jakieś dwadzieścia metrów dalej. Standardowy PDF-owy rozpylacz. Wyłączył go kilkoma szybkimi, celnymi smugami. Widział już kolejnego konstrukta, też industrialnego siłacza, który kroczył już ku szopie. Oczy “dymiły” mu na niebiesko.

Miał parę chwil. Przetrzepał papiery szefa. Znalazł namiary na biuro zabitego. W samą porę. Konstrukt pchał się właśnie do środka. Szybka seria z biodra nie ubiła go, nawet nie spowolniła. Potężne ramię narzędziowe machnęło, przypierdalając jednak nie w człowieka, a w ścianę. Wojenny mono-nóż wbił się przez żuchwę prosto do mózgu. Skurwiel wciąż działał, zaskakując Abaroę. Grzmotnął narzędziem na odpierdol, miotając poturbowanym najmitą na przeciwległą ścianę. Wyleciał razem z nią na asfalt.

Dwa kroki i stanął w dziurze. Kolejna seria bzyczących, czerwonych promieni poznaczyła mu korpus.

- No zdychaj wreszcie! – warknął Gwardzista, leżąc na plecach, kontynuując ogień. Ostatnia seria. Dymiąca lufa, mrugające światełko, dźwięk oznajmiający wyczerpaną baterię. Akurat. Dymiące z wielu dziur, podsmażone cielsko cybernetyka opadło ciężko na klepisko. Szybkie rzuty okiem na boki, sprawne ruchy zmieniające baterię.

- Stój! Nie ruszaj się! – krzyk ze strony nadbiejącego ochroniarza. W dłoni trzymał standardowego półautomatycznego Phobosa.

- Wezwij Karabinierów! To zamach! – odparł Gwardzista, co nieco ciecia zmieszało, ale zaraz potem ten wycelował weń pistolet.

- Ani drgnij!

- To nie mnie szukacie... ach, kurwa. – przewrócił oczyma.

Ochroniarz zbliżył się. Nieprofesjonalnie.

- Leż spokojnie, facet. Rączki na widoku. Zaraz przyjedzie policja i-

- Ile ci, kurwa, płacą? Wynoś się stąd padre zanim rodzinę osierocisz! To nie twoja liga!

Cieć wyraźnie się zastanowił. Za późno. Kolejny serwitor o błękitnych oczach, tym razem strzelecki, wyłonił się zza zakrętu. Nawet nie marnował czasu na mierzenie kiedy otwierał zaporowy ogień z auto-karabinu. Ludzie instynktownie rzucili się za osłonę. Cortez zdążył, z trzema pestkami w pancerzu. Ochroniarz nie.

Konstrukt zbliżał się do sterty skrzyń, prując z podwójnej lufy ile wlazło. Kaskada standardowych nabojów standardowego kalibru ze standardowego osprzętu standardowego serwitora strzeleckiego przerwał nagły huk standardowego Kraka puszczonego lobem. Standard.

Z pobliskiego budynku kolejny. Kolejne. Szybki, bojowy, z piłotoporem zamiast łapy. Za nim dwa monozadaniowe, pewnie tragarze czy inni popychacze. Laser zabzyczał, kiedy Cortez puszczał się biegiem. Po drodze schylił się i porwał za swój nóż, wyrywając go z pyska padłego serwosa.

- To wszystko, na co cię stać Teslohm?! – krzyknął, puszczając za siebie kolejną laserową dyskotekę.

- Nie wszystko. – zagrzmiały okoliczne szczekaczki i usta serwitorów kakofonią sztucznych głosów. Wybiło to najemnika z równowagi na ułamek sekundy. Wystarczyło. Kilka laserowych smug z kolejnej wieżyczki obaliły go. Serwitory (a w zasadzie jeden, rębajło – dwa pozostałe dygotały w pośmiertnych drgawkach, dymiące dziurami po laserach) już dopadały. Ryczący piłotopór wbił się w jezdnię, rozpryskując wszędzie kawałki asfaltu. Zaraz potem jego łeb zniknął w ogłuszającym “pęknięciu” bolta.

Dzierżący dwa pistolety wojownik Imperatora cofnął się pod ścianę. Ścigały go promienie z las-karabinu, zaraz uciszone kolejnym boltem.

- No dawaj! Nudzisz mnie, trybiarska pizdo!

- Prymityw. Nie jesteś w stanie mnie sprowokować. Przeszedłem Rytuał Czystej Myśli. Mam kontrolę nad całym systemem zabezpieczeń portu. Carabinieri będą przeciwko tobie. Jesteś teraz zamachowcą i mordercą. Nie wyjdziesz stąd z życiem, Abaroa. Potem przyjdzie kolej na resztę twojej Kadry.

- Co tam pierdolisz? Nie słyszę od tych trybich bipnięć. Jęczysz też w binarnym, jak się spuszczasz w swoich serwosach?

- Nie odbywam stosunków z... ach. Zaczepka. To cię nie uratuje.

Cortez splunął z pogardą w stronę najbliższej kamery. Jej indykator aktywności nie mrugał czerwienią. Był niebieski. I drżał od trzaskających wyładowań. Klnąc szpetnie, Cortez uskoczył przed łukiem elektrycznych wyładowań, po czym puścił się pędem w stronę biura Mascony.

Zapowiadał się wystrzałowy wieczór.


Ostatni magazynek boltów z trzaskiem wszedł w gniazdo. Umieścił pierwszą mikrorakietę w zamku. Pusty laspistolet spoczywał już na swoim miejscu, podobnie jak zdobyte listy przewozowe. Za nim pobojowisko i ścieżka wraków. Przed nim ostatnie kilkanaście metrów. Głęboki oddech i...

Muzak: Oni game soundtrack – Main Menu / Trailer / Credits / End boss fight (wychwycicie o jaki motyw chodzi)



Cała ściana o którą się opierał eksplodowała. Poleciał z krzykiem do przodu i przetoczył ciężko, obijając o gruz i asfalt. W dziurze był on. Cholerny Tryb-renegat, trzaskający od piorunów.

- Jeb się... – wycharkał, zbierając się w garść. Kolejny ryk oznajmił wystrzelenie pocisku z pękatej, krótkiej lufy ordynarnego Ceresa. Huk rozległ się w całej okolicy. Gruba, gorąca łuska pomknęła w bok, a ułamki sekund po wystrzale rozległ się intensywny syk kiedy bolt odpalił własny napęd mikrorakietowy i przyspieszył do dziwnej prędkości. Teslohm nie mógł tego uniknąć. Dostał prosto w klatę... i zdzierżył.

W tej lidze boltery nie były aż tak skuteczne, jak być powinny.

Cyborg przyspieszył i przyjebał Abaroi z kopa, posyłając go w jakieś puste, metalowe beczki. Próbując opanować ból i szalejący błędnik, Inkwizycyjny Szturmowiec zaczynał żałować, że wybuch tamtego Hyadesa nie przysmażył go tak jak kolegów. Przynajmniej by go wypchali taką bioniką, że dorównywałby tej łażącej prądnicy.

Kolejne bolty, tym razem na ślepo, poznaczyły grunt, ściany i pancerz Teslohma. Tryb zachwiał się. Zasypał feerią iskier. Wybuchy go poturbowały. Umknął w bok, przyspieszając w nieludzki sposób.

Stukot pustego zamka. Odruchowo wymacał pas. Nic. Puste ładownice. Zero granatów. Tylko nóż. Prychnął przez okrwawione usta, zerwał się, prawie znów wypieprzając na glebę i puścił się pędem ku motocyklowi. Był raptem paręnaście metrów.

Za nim błyskawica. Tego już nie zdzierżył, tak jak jego pancerz. Ból wydarł z jego ust wrzask. Ale nie przestał biec. Za nim zdrajca już truchtał, nabierając mocy z każdym krokiem – jakby miał jakieś cholerne dynamo w dupie. Powietrze wokół jego pięści falowało i trzaskało od mocy. Rękawice bzyczały od potężnych ładunków. Zbierał się do wykończeniówki.

Cortez wpierniczył się na “Dnepra”, zwalając się razem z nim na asfalt, znowu. Teslohm był tuż tuż. Trzy metry, dwa, jeden.

Głośny, gwiżdżący “glut” białoniebieskiej energii przywalił mu w splot słoneczny i wyrwał z butów. Potem cała seria poznaczyła go, już leżącego, po nogach, kroczu i dupsku. Kilka niecelnych uderzyło w jezdnię, błyskając niczym malutkie gwiazdy i wytapiając w niej prawie idealne formy. Autoplazmowiec wz. Clovis pracował jak marzenie, wyśrubowany i namaszczony do perfekcji.

Dalszy ostrzał przerwał oślepiający błysk. Ładnych parę chwil ciszy i przecierania oczu musiało minąć, nim Cortez się ogarnął. Wiedział już jednak, że Tryb zwiał, używając jednej ze swoich tanich sztuczek. Miał pałera, skoro przebił się przez jego drobną, acz skuteczną bionikę obronną oczu.

Syreny. Szlag. Nie miał sił by wstać. Był ciężko ranny. Miał jeszcze plazmę, mógł skosić kilku, może nawet rozwalić jakiś radiowóz. Ale to tylko pogorszyłoby sytuację. Używając implantu vox posłał sygnał S.O.S. Na prywatnym kanale ekipy, najsilniejszy jaki tylko mógł, nawet bez szyfrowania. Tajniactwo szlag trafił jakiś kwadrans wcześniej.

Kiedy po niego przyjechali, zastali go z uniesionymi rękoma i pogrążonego w ponurych rozmyślaniach. Kadra Rathbone już o nich wiedziała. Przykrywka była pod tym kątem spalona. Zaczęła się “gra w szachy”. Pytanie, do kogo należał teraz ruch.

Nie poszło tak źle, pomyślał. W sygnale SOS były dokładnie namiary. Namiary na pudło z dokumentami.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 09-01-2017 o 19:08. Powód: Poprawki
Micas jest offline