Poszukiwania trzech dziwnych nieznajomych nie dały rezultatu.
- Jak kamfora w wodę, jego mać - zaklął Zingger odganiając kapeluszem wyjątkowo wredną muchę. - Rozpłynęli się skurwysyny w powietrzu. No cóż, nic to! Ranald daje i odbiera. Tako rzecze czcigodny von Kleptor z Marienburga. Pasterz naszej trzódki. Chodźmy zatem z Josefem. Trzeba gardła przepłukać od smrodu stolicy.
W zajeździe uradzili wspólnie z Josefem, że żadna praca nie hańbi, chyba że społeczna. - Dlatego też Mości Quartijn za naszą pracę, choćby symboliczny szyling się należy. Inaczej poczuję się oszukany - prawił Zingger stukając się z kompanami jak należy szklanicą. - A i jeszcze jedno! - pomachał palcem w stronę Axela - i patrzymy sobie w oczy jak pijemy, Panie Mayer! Inaczej trzy miesiące pecha nas czekają! No bo popatrzcie na pewną prawidłowość. Tydzień nie minął a zostaliśmy napadnięci przez mutantów, zyskałem sobowtóra, paru jegomości dziwnie na mnie filowało, wyprawa księcia herbowego nas ominęła. Ja się pytam zatem, co nas jeszcze czeka? - powiódł wzrokiem po towarzyszach.
Los nie dał na siebie długo czekać.
Młody von Tossel okazał się był wyjątkową kanalią. - Panie Quartijn, podajemy, kurwa, tyły - szepnął Bern nachylając się do kupca. - Prowadź nas Pan na barkę i to zaraz. Szlachecka plwocina na gębie Maksia wyschnie, ale wybite zęby nie odrosną. Innymi słowy, chodu. Ale dostojnie powiadam... |