Po dłuższej chwili wszyscy byli gotowi do dalszej drogi. Jagodzie i Berwinowi wspólnymi siłami udało się uspokoić konia i nieco opatrzyć mu oparzenia. Niestety jazda na nim, bez dalszego ranienia przypalonych boków nie była możliwa. Berwin musiał iść pieszo, prowadząc zwierzę za uzdę.
Przeprawili się na drugi brzeg strumienia i znów rozpoczęli mozolną wędrówkę z nurtem rzeczki. Ta z każdym przebytym krokiem stawała się coraz szersza i głębsza, gdyż z obu stron zasilały ją niewielkie dopływy, które jak na razie nie sprawiały kłopotów przy przeprawie. Zapadła noc, przez co tempo marszu zdecydowanie spadło, a drogę oświetlały tylko niesione pochodnie. Znaleźli się w części lasu, która wiele lat temu musiała doświadczyć potężnej wichury. Wiele drzew było powalonych i murszały sobie spokojnie, leżąc na ziemi. Problem w tym, że część z nich spoczywała w poprzek strumienia umożliwiając przedostanie się pomiędzy brzegami suchą stopą. Gdzieś daleko z tyłu zarżał koń...
Minęło niewiele czasu, a pojawił się kolejny problem. Na drodze spieszących do Eppiswaldu awanturników pojawił się największy jak do tej pory dopływ. Okolica, w której łączył się z rzeczką była podmokła i zabagniona, porośnięta usychającymi brzozami wyrastającymi wprost z oparzeliska. Wolno, noga za nogą, badając teren ruszyli przez moczar, już czując na karku upiorny pościg. W momencie, gdy cali ubłoceni i mokrzy z wysiłku dotarli do głównego nurtu dopływu, a więc połowy drogi, przez las przebiegł przeciągły chichot rycerza. Potem musieli jeszcze wyciągać Elmera z błota, w które wpadł po pas, a chwilę potem konia, który ugrzązł i za nic nie chciał iść dalej. Ale w końcu się udało i podłoże stało się bardziej suche, umożliwiając zwiększenie tempa. Z tyłu słychać było tętent pędzącego przez las upiora. Jak na razie nie wiadomo było, po której stronie strumienia się znajduje.
A daleko z przodu, w świetle Morrslieba, który wychynął zza chmur, w obniżeniu terenu drzewa przerzedzały się, ustępując przecinającemu las Drwalskiemu Traktowi.