Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-01-2017, 00:50   #484
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
- Byliśmy w Bunkrze oboje, wirus przenosi się prze krew, ślinę... płyny ustrojowe. Miałam kontakt z krwią rannych, potem z tobą. Możemy oboje być zarażeni... i nie, tego się nie sprawdzi u Nowojorczyków. Tu mikroskop nie pomoże. Tylko w Bunkrze jest... opis tego wirusa. Dokumentacja. Nie bój się Pete, wirus rozwija się kilka dni. Na razie jest tam bezpiecznie, jeszcze za wcześnie na przemiany. Wciąż jest czas, żeby to zrobić. Misja niemożliwa... czy nie do takich właśnie się szkoli Pazurów? Jak nie wy, to kto ma dać radę? - zaakcentowała pytanie uniesieniem brwi, tym razem prawej - Hektor był tam kilka godzin temu, panuje spokój. Jeszcze jest bezpiecznie. Damy radę tam dotrzeć i znaleźć lek. Jeśli Patrick już go ma tym lepiej. Potrzebuję go do konsultacji... bo leczy ludzi, nie zwierzęta. To też już tłumaczyłam i nie mam siły się powtarzać. Kate odpada, Nowojorczycy odpadają. Więcej lekarzy tu nie ma, tylko ten na Wyspie i do niego jedziemy. Znaczy nie jedziemy: płyniemy - doprecyzowała, mrużąc oczy. - Sądzisz, że co: rzucisz chłopaków granatem, uciekniesz i to załatwi sprawę? Guido wie gdzie konkretnie zmierzam i z kim. Zna położenie Hope i nie odpuści, tego możesz być pewien. Mówiłam mu skąd jestem jeszcze w mieście, dostał mapę i opis jak dotrzeć do celu. W obozie Yordy... tata pomógł mi wysłać do niego list. Pośle za nami więcej ludzi niż ta garstka z vana... a wtedy zacznie się walka i ktoś zginie. Nie chcę żeby ktoś ginął. I nie życzę, by o Hope dowiedzieli się ludzie z Nowego Jorku. Tylko rodzina. To mój dom, nieważne w jakim jest stanie i mają tam się nie kręcić żadni obcy. Koniec, kropka... a morderstwo to nie tylko mierzenie z pistoletu do głowy cywila i strzelanie do nieuzbrojonych - ton głosu oziębił się o dobre dziesięć stopni - Morderstwo to też stanie z boku i patrzenie jak wirus się rozprzestrzenia. To odwrócenie się i zostawienie potrzebujących bez pomocy. To skazanie ich na paskudną, brutalną i bolesną śmierć bez względu na wiek i płeć. Każdego z miasta. Będziemy mieć krew na rękach, oboje zostaniemy mordercami cywili i całej reszty. Ty, bo wydałeś rozkaz. Ja... bo to przeze mnie tu są, nie rozumiesz? Kto sprawi, że wojsko, Runnerzy i miejscowi na chwilę odłożą broń? Kto dopilnuje że nawet jak w bunkrze jest lekarstwo, to Chebańczycy i Nowojorczycy je otrzymają, skoro łatwiej się zamknąć pod ziemią i poczekać aż zaraz wybije wszystkich wrogów? Nie ma zastępstwa, też się boję. Oni są tu... wiedzą o wyspie ode mnie. To moja wina, odpowiedzialność. Jak będziesz spał z wiedzą, że mogłeś coś zrobić, a pozwoliłeś umrzeć dziesiątkom osób? Jak sobie poradzisz z taką odpowiedzialnością?! To moja rodzina, do jasnej cholery! Widziałeś co się działo wczoraj, gdy zaczęli strzelać. Myślisz, że jak to będzie teraz? Nie wytrzymam tego, Pete... nie dam rady... znowu patrzeć jak wszystko co kocham obraca się wniwecz. Cierpi, krwawi, umiera... moi bliscy. Guido... Taylor... Bliźniaki... umrą przeze mnie, rozumiesz? Umrą przeze mnie. Po raz kolejny - mówiła coraz szybciej i coraz bardziej kanciastym głosem - Jakim ścierwem i śmieciem trzeba się stać, żeby zostawić tak bez słowa rodzinę i pacjentów. Znów... będą ginąć, nie podźwignę tego. Odroczenie... pomóż mi, a będzie szybciej, niżbyśmy mieli się sprzeczać. Nie zostawię ich, swoich się nie zostawia. Zależy ci na wykonaniu zadania, dowieziesz na miejsce oszalałe warzywo niezdolne do komunikacji, myślenia. Śliniące się i robiące pod siebie - na amen. Albo trupa. Szefowi raczej nie o to chodziło. - westchnęła i obróciła się na pięcie. - Jeśli nadal będziesz szedł w zaparte żeby zostać mordercą, strzel i mi w łeb. Staniesz się taki jak Theiss, chcesz być bezdusznym mordercą: mdłym i działającym pod wpływem własnej wygody? Którego obchodzi tylko cel, nie patrzy ile osób skrzywdzi po drodze aby go osiągnąć? Staniesz się właśnie taki, Pete... przykro mi. Czasem trzeba robić to, czego się boimy, bo tak trzeba. Wsypa i Bunkier, boisz się - zostań w mieście. Rozumiem, sytuacja nie jest lekka. Ale ja idę... i zabieram tatę do szpitala - mruknęła z rezygnacją.




Jazgot wyginanego metalu, huk i zaskoczenie. Savage patrzyła na zawalony fragment sufitu, mrugając z pełną konsternacją, choć w głębi duszy odczuwała radość. Jak dobrze, że tym razem nic się nikomu nie stało, przez co lista spraw do załatwienia w najbliższym czasie nie poszerzyła się lekarce o kolejne niepodlegające zwłoki pozycje harmonogramu. Pseudo-medyczna, podziobana przez robaki, parciana torba również nie była z gumy, zaś pozostałe zapasy się po niej przewalające stanowiły cień dawnego wyposażenia… a pozostawała wciąż kwestia zaginionych Nowojorczyków oraz zastępczyni szeryfa.
- Krogulec przypłynie? -lekarka spytała Latynosa, odrywając na moment wzrok od gruzowiska - Starczy miejsca dla nas wszystkich? Trochę… nie, tata płynie z nami. Nie zostawię go, nie ma takiej możliwości. Ile mamy czasu?

- Aż przypłynie Krogulec. Ty i stary się jakoś zmieścicie. - odpowiedział weselej Latynos widząc zdrową reakcję i zrozumiałą odpowiedź o gangerskiej prostocie.

- A Hiver, Chromi i pozostali? - lekarka nie ustępowała, obdarzając gangera uprzejmą uwagą to Latynosa, to nożowniczkę - Co z San Marino, Leninem i Tweety? Co z Nixem i Boomer? Oni też zapewne będą chcieli przedostać się do naszych, albo po prostu iść z nami. Mają swoje rozkazy - krótkim ruchem brody wskazała młodszego z Pazurów, stojącego przy vanie i dyskutującego o czymś z półleżącym szeryfem - Mają pilnować taty… no i mnie, w gruncie rzeczy powinni nas odstawić do Hope, gdyż taki jest priorytet ich zadania. Po to tu przyjechali… jednakże okoliczności trochę się zmieniły. Poza tym trzeba się przedostać przez Wyspę, na której stacjonuje jednostka wrogo nastawionego wojska. Każda sztuka broni może się okazać warta swej wagi w złocie… i Hiver i chłopaki to Runnerzy, chyba ich tu nie zostawimy?

- O nich się nie martw. - Latynos zbył pytania o resztę paczki lekceważącym ruchem ręki. W ogóle nie wydawał się być tym przejęty. - Dostaniem się na Wyspę i dalej też się nie bój. Mamy to obcykane. - uśmiechnął się z wyższością z cwaniackim błyskiem w oku który często towarzyszył im obu gdy myśleli lub robili jakiś kawał albo inny myk. - A co dwoje mówisz mogą robić problemy? No to szkoda, szkoda… Zwłaszcza tej małej… - popatrzył teraz akurat na “tą małą” która razem z Paulem wygrzebała się z rumowiska i się właśnie doprowadzała do porządku. Tym razem błysk w oku latynoskiego Runnera był zdecydowanie kompletnie nie przyjazny.

Załamanie rąk nie wchodziło w grę, tak samo jak rwanie garściami rudych włosów. Puste, nic nieznaczące gesty. Zamiast nich Savage uniosła pytająco jedną brew i nie przestawała się wpatrywać w Bliźniaka. Przestała też mrugać i chyba oddychać, żeby nie zionąć ogniem.
- Nie będą robić problemów, Hektor - odpowiedziała nim myśli pod gangerową kopułą zdążyły się wyklarować w zabójczą jedność - To ludzie taty, są w porządku. Lubię ich, naprawdę nie ma konieczności ich jakiegokolwiek uszkadzania. Można im ufać, nie chcą źle. Opiekowali się mną pod waszą nieobecność, przed tymi z Nowego Jorku chronili. Poza tym to moi pacjenci i nie mogę pozwolić, aby stała się im krzywda. Ktoś musi też nieść tatę, po co wciągać w to kogoś od nas? Zajęci niesieniem szefa nie bardzo będą mieli jak machać bronią - ta zostanie w rękach osób tobie podległych i posłusznych. Runnerów. Posłuchaj… tam na drugim brzegu są prawdopodobnie inni ranni… wiem, nie nasza sprawa bo nie są z gangu, ale nie wolno ich tam tak zostawić bez opieki. Jest też Baba… on też obiecał szeryfowi że będzie mnie pilnować. Widziałeś co te działka potrafią… a jak się tam wykrwawiają w błocie, albo Babę tam ścięło i potrzebuje pomocy? Do świtu jeszcze trochę czasu, popłynę z Eliottem po nich, opatrzę. W tym czasie można też przetransportować rannych na komisariat. Po co tu mamy stać i dawać się żreć żywcem robalom? Proszę… skarbie - ujęła gangera za rękę i ścisnęła mocno - Obiecuję, nie będę tyle gadać, ani kosmicznych tematów poruszać… tylko pomóż mi z tym, sama nie dam rady wszystkiego ogarnąć, brakuje już siły. Poza tym nie mam takiego posłuchu u ludzi jak ty, a tym bardziej szacunku. I tak do przybycia Krogulca nie mamy co robić, a tu się wszystko wali…

Stojąca przy Latynosie San Marino prychnęła krótko i splunęła pod nogi.
- Co złamasie, znudziłam ci się już? Zaruchałeś, a teraz powiesz mi nara i mam wypierdalać? - teatralnie odsunęła się od niego, biorąc się pod boki - Znaczy tylko pierdziałeś pod nosem o tym przyjęciu bo ci tak pod bajere pasowało? Ten chwyt też od tego bladego cieniasa podpatrzyłeś - bezceremonialnie wskazała Paula paluchem - I Ślicznego miałeś nie ruszać!
- Oj nie rób scen! - prychnął Latynos krzywiąc się do San Marino a może w sumie i do Brzytewki też. Po części pewnie do nich obu. - Powiedziałem, że będzie cały ale jak nie będzie mi fikał. A jak Brzytewka mówi, że ma zamiar no to kurwa nie moja wina. Kazałem mu fikać? Od początku mnie wkurza. - Hektor wzruszył ramionami patrząc to na jedną, to na drugą to znów na wspomnianego najemnika.
- I uważaj sobie dobra? - wskazał palcem wskazującym na szamankę. - Powiedziałem, że cię zabiorę na Wyspę i przedstawię Guido i w ogóle to znaczy, że tak zrobię jasne? - rozłożył ręce w geście podkreślającym pytanie o jasność. Wydawał się być nadal dość poirytowany takim a nie innym kierunku rozmowy.
- A ty Brzytewka to se chyba jaja kurwa robisz jak myślisz, że wsiądziesz na jakąś inną jebaną łódkę niż nasza. - spojrzał teraz w dół na rudowłosą kobietę jakby próbował dojrzeć w jej twarzy w którym momencie zapomniała się roześmiać czy jakoś dać znać, że sobie właśnie na gangerową modłę jaja robi.
- Jak ktoś tam oberwał to dla nas lepiej. Będzie mniej dupków do brużdżenia. Po chuja nam oni? - spojrzał unosząc dłonie ku górze tak samo jak i twarz. Prezentował klasyczną runnerową postawę olewki totalnej wobec kogokolwiek spoza ich bandy. - I doceń, że raz już na Wyspie darowaliśmy im życia bo byli z tobą i kurwa prosiłaś o to. Bo gdybyś tak wtedy z nimi ładnie i zgodnie nie szła byśmy ich tam stuknęli na drodze nim by się skapnęli co jest grane. I kurwa dlatego, że teraz nie robią problemów to sobie tak nadal chodzą w jednym kawałku. No sama zobacz. - Latynos wskazał tym razem dłonią na dwójkę wyróżniających się ubiorem najemników. A potem wymownym gestem wskazał na Hivera, Gecko, Tweety i resztę ludzi w skórzanych kurtkach. Nawet pobieżny rzut oka mówił jasno, że ci drudzy zdecydowanie przeważają liczebnie i zbrojnie wedle jakichkolwiek rachunków.
- I kurwa Brzytewka no co ty? Do kogo ta gadka? - spojrzał unosząc brwi do góry pytająco. - No pewnie, że ci pomogę ogarnąć co trzeba! - wyszczerzył się do niej i rozłożył ramiona by ją objąć i uściskać. - Nie bój się Brzytewka wszystkim się zajmę! - wyszczerzył się szerzej i przytulił ją do siebie. - Ty też się nie martw, wrócimy na Wyspę i się tam też wszystkim zajmę. - wyszczerzył się do szamanki i jednym z ramion ją też objął i przytulił w przyjacielskim, pocieszającym geście.

- Hektor… kochanie… i tak czekamy na Krogulca - ruda wczepiła się chętnie w gangera, zadzierając łeb do góry i opierając brodę na jego klatce piersiowej - Możemy albo stać jak te kołki i dawać się zjadać żywcem robalom, albo zająć czymś póki nie przypłynie. Zobacz, to niedaleko, po drugiej stronie rzeki. Przecież sama tam nie popłynę, oczywiste że ktoś od nas też będzie… żeby tamtym się głupie myśli w głowie nie lęgły. Popłynę, opatrzę ich… to przecież też ludzie. Może nie mają naszych kurtek, ale to nie zmienia faktu, że potrzebują lekarza… oberwali w walce z kutrami. Już przez to zasługują na małą taryfę ulgową, ten jeden raz. Proszę skarbie… to nie zajmie dużo czasu. Nie można też tak zostawić rannych na ulicy, tych z vana. Zobacz.. to się wszystko wali. Samochodem przewiezienie ich to chwila moment i po sprawie. Będą na komisariacie, gdzie jest ciepło i sucho, nikt nie zejdzie z wyziębienia. Damy radę to ogarnąć w jednym czasie, wozić ich na raty… a o Nixa i Boomer nie masz się co martwić. Są rozsądni, poza tym bardzo ich lubię. Mili ludzie, pomogli mi… nie będą robić problemów, zobaczysz. Masz posłuch i autorytet… hukniesz na chłopaków to się uwiną raz dwa i potem wrócimy do reszty z Krogulcem…. właśnie. Jak chcesz się przedostać do Bunkra? Tam… dużo wojska jest, jaki masz plan? - zamrugała, wlepiając uprzejmie zainteresowane oczy prosto w Latynosa, ściskając go mocniej. Przynajmniej przestała odczuwać tak dotkliwie chłód, zrobiło się też jakby spokojniej na duszy.

- Niee noo Brzyyteewkaa! No co z tobą?! - jęknął Latynos unosząc w proteście ramiona do góry. - “Bardzo ich lubię”?! - przez chwilę sparodiował bardzo złośliwym wyrazem twarzy i głosu ton i słowa jakich użyła przed chwilą Alice gdy mówiła o młodych Pazurach. - Weź przestań! No ona jak cię mogę, może nie ma boskich cycków no ale z twarzy dobra dupa. Można zamoczyć z przyjemnością. - wskazał na Boomer w pobliży wyrwy z rozwalonego dachu. - Alee oonn?! - z wyraźną pretensją dłoń powędrowała w stronę drugiego Pazura. - No daj spokój! Ten goguś z plakatu?! No chyba nie powiesz, że go lubisz tak naprawdę, co? - łypnął podejrzliwie na nią okiem, przetrzymując tak ją na krytyczną chwilę. - Bo rozumiem, że tamten cienias cię wkurza no to jasne, że jest wkurzający i można znaleźć mnóstwo fajniejszych typów. Ja sam się dziwię, że jeszcze z nim tyle wytrzymuje. - Hektor męczeńsko pokręcił głową unosząc twarz ku górze i oczywiście teraz ręka wskazywała na Paula. - No ale jaa?! No nie powiesz chyba, że lubisz tamtego gogusia bardziej niż mnie, co? - łypnął znowu wyczekującym spojrzeniem na Alice. - I tak już San Marino jak coś to spartoliła wystarczająco na tą noc, bo dała mu zamoczyć. Jakbym ja nie dał samemu rad obrobić ją i z przodu i z tyłu… - poskarżył się Latynos na niecny postępek szamanki, która stała wciąż tuż obok. Widocznie to pulę szczęścia i lubienia od strony kobiet w stosunku do Nix’a powinno aż w nadmiarze i jemu i im wystarczyć na dość długi czas.
- Poza tym no Brzytewka. To nie są nasze kutry i nie strzelają do naszych. A co nas obchodzą inni? No dobra specjalnie dla ciebie moglibyśmy pościągać ich z ulicy jakby gdzieś tu leżeli w pobliżu bo tam jesteś wrażliwa i takie tam. No to dobra, niech będzie moja krzywda. No ale na jakąś głupią łódkę wsiadać i płynąć na drugi brzeg? A jak zaczną strzelać o nas? Kutry albo palanty z drugiego brzegu? Niech plakatowy chłopiec po nich płynie. Albo szeryfy. Poza tym mówię ci, że ty nigdzie nie płyniesz. Znaczy ze mną i Krogulcem. Bo teraz może przypłynąć już w każdej chwili. Nas nie będzie to popłynie. Bo on nie wiem że prócz mnie i tego bladego ciecia co się dał postrzelić jak pizdeczka temu z plakatu no i ciebie to nie wie o reszcie co jest tutaj. Więc jak widzisz no nie kalkuluje się nijak. - wzruszył ramionami i rozłożył ręce w geście bezradności. Popatrzył chwilę na kręcące się tu i tam sylwetki i nagle jakby zbystrzał. - O! Albo nie! Niech hollyfieldowe cwaniaczki popłyną! - ucieszył nagle jakby wpadł na genialny pomysł w swoim mniemaniu. - I szeryfy z gogusiem. Suczka może zostać, wygląda na mokrą i gorącą szkoda go dla tych cweli. A reszta niech płynie, może ich wystrzelają czy coś a jak nie to dobra, przywiozą tych dupków jeśli jeszcze któryś tam jest i dycha. - Hektor zdawał się być bardzo zadowolony z tego pomysłu jaki mu strzelił do głowy prawie w ostatniej chwili.
- A z tymi sztywniakami na Wyspie nie przejmuj się, ominiemy ich. W nocy są ślepi i głusi dlatego ich się fajnie roluje w nocy. Guido to fajnie wymyślił. - zgodził się na koniec sam ze sobą i do swoich myśli i by to uczcić wyjął zmiętoloną niemiłosiernie paczkę, wyciągnął skręta i już prawie schował jakby w ostatniej chwili przypominając sobie o rozmówczyniach, bo przekierował ruch dłoni na to by skierować pomiętolona paczkę w częstującym geście.

- Tak, lubię go... ale to ty jesteś moim starszym bratem i to ciebie kocham i tobie ufam - lekarka uśmiechnęła się ciepło, spoglądając na Latynosa spod grzywki - Może Nix nie jest tak dzielny i mądry... i wiem, jego kurtka jest do kitu i jeździ jak stara baba... ale nie każdy może być taki cudowny jak ty... i cierpliwy, wyrozumiały. Zawsze mogę na ciebie liczyć, na ciebie i Paula. To wy mnie uczyliście jak ściągać długi i rozwalać frajerów na poboczach, albo jeździć... i nie krzyczałeś, gdy kiepsko mi szło, bo jestem okropnym gangerem i nie znam się na niczym porządnym i ważnym - zrobiła smutną minę, niczym pisak który pogryzł buty, przez co czuje się winny - Niech popłyną na drugi brzeg, przywiozą rannych. Potem ich przerzucimy do komendy, żeby nie leżeli na ulicy. Zostaję z tobą i nigdzie się nie ruszam, póki nie przypłynie Krogulec. A potem popłyniemy na Wyspę, do Guido. Nix i Boomer nie są aż tak beznadziejni, zobaczysz. Weźmy ich ze sobą, razem będzie nam łatwiej przedostać się do bunkra... i mówiłeś że Guido, Taylor i Viper jako jedyni wrócili od robotów. Kiedy to było, co dokładnie tam robili? - zakończyła pytaniem, nie zwalniając uścisku.




Korzystając z chwili zamieszania, Savage wycofała się powoli pod czarna furgonetkę, opierając się plecami o zamknięte drzwi. Chwilę tak postała, kontemplując włóczących się po najbliższej okolicy ludzi, aż nagle uchyliła drzwi i szybko wślizgnęła się do środka w obawie, by żaden nadprogramowy pasażer nie zechciał akurat w tej właśnie chwili dotrzymać lekarce towarzystwa. Chłopaki, Eliott, Nix, jeszcze więcej chłopaków z gangu… i każdy coś od niej chciał, wymagał. Żądał, prosił, pilnował, bądź najzwyczajniej w świecie nie spuszczał z oka aby upierdliwy, rudy element wywrotowy znów czegoś nie nawywijał.
Wewnątrz wozu temperatura należała do tych zdecydowanie bardziej ludzkich. Ciepły nawiew klimatyzacji i zamknięta przestrzeń sprawiały, że cyrkulujące miedzy rannymi powietrze pozostawało ciepłe, choć odrobinę zbyt suche. Piekące spojówki były jednak ostatnim zmartwieniem zarówno niewielkiej dziewczyny, jak i pozostałych pasażerów gangerowego wozu, z których przytomny pozostawał jedynie Dalton… i robaki, ale ich nie wliczała w listę. Szeryf siedział oparty o ścianę, a ona zdałą sobie sprawę jak bardzo nie ma ochoty wchodzić w nim jakiekolwiek interakcje słowne. Bo co, po raz kolejny usłyszy to samo. Znany do znudzenia repertuar odgrzewanych hitów, jakie bez mrugnięcia okiem dałaby radę powtórzyć. Obiecała jednak, zgodziła się wypełnić zobowiązanie. Dlatego też wzięła głęboki wdech, by ze spokojną miną zacząć tą szopkę.
- Będziesz na tyle uprzejmy i wyjaśnisz o co tu chodzi? - uniesieniem brwi zaakcentowała pytanie. - Po… hm, poproszono mnie bym tu przyszła, a ze względu na siłę i temperaturę argumentów… - odkaszlnęła. Zamiast się rozwodzić i marnować czas dodała krótkie - Słucham.

Szeryf wyglądał już zdecydowanie lepiej niż na początku gdy tu go Baba przyniósł. Gdyby nie owinięte wokół siebie koce to w półmroku żółtawego światełka w dachu można by pewnie uznać, że jest w takim stanie jak zazwyczaj. Wydawał się być całkiem przytomny. Zareagował ruchem głowy na szurnięcie i potem trzaśnięcie drzwiami furgonu ale milczał. Nie odzywał się chwilę choć nie wyglądał na specjalnie zaskoczonego ponownym pojawieniem się w vanie lekarki. Minę miał zaciętą i zawziętą ale nie odzywał się jakby próbował podjąć jakąś trudną decyzję lub przemóc samego siebie. Po chwili tych milczących zmagań z samym sobą spojrzał na leżącego nieruchomo Saxton’a. W zamyśleniu przejechał dłonią po jego twarzy ocierając mu pot i włosy z twarzy. W końcu odezwał się wreszcie.
- Podobno powinienem spojrzeć na ciebie jak ojciec na dziecko. Własne dziecko. - zaczął nietypowym wstępem tak samo jak ona. - Podobno chodzi nam tak naprawdę o to samo. O to samo walczymy. - dłoń zatrzymała mu się na mokrych od gorączki włosach Brian’a i szeryf pokręcił przecząco głową jakby sam pomysł wydawał mu się nie na miejscu i niedorzeczny.
- Ale jakbym spojrzał na ciebie jak ojciec na swoje dziecko to po pierwsze przełożyłbym cię przez kolano za ten syf co narobiłaś. Po drugie dałbym ci szlaban na podejrzane towarzystwo z jakim się zadajesz. A po trzecie wysłał tak daleko jak tylko bym dał radę. Do szkoły z internatem. Prowadzonej przez bardzo surowe i bardzo nudne zakonnice. - powiedział w końcu patrząc na nią niechętnym wzrokiem. Ciężar poprzednich rozmów wisiał widocznie mu na piersi i nie potrafił ot tak, przejść do grzeczności i przyjaznych gadek z osobą którą brał za “kobietę mafii” i osobę którą zamierzał postawić przed sądem za trzy doby. - Za zwracanie się do starszych dziadków z lekceważeniem jak do kolegi ze szkolnej ławki nawet w prywatnej rozmowie też bym ci natarł uszu. Bo wstyd by mi było jakby się okazało, że tak słabym rodzicem i nauczycielem dla mojego dziecka byłem. - pokiwał głową patrząc już chyba nie na twarz lekarki tylko gdzieś tam w przestrzeń samego siebie.
- No ale nie jestem twoim ojcem. I nie zamierzam cię wychowywać. Ale jako ojciec powiem ci, że z nim na ten temat jak ojciec z ojcem miałbym powody do wspólnych narzekań i utyskiwań na nasze dzieci. - wskazał na bezwładne ciało łysego olbrzyma leżącego niedaleko niego i reszty nieprzytomnych ciał.

W czasie tego krótkiego przemówienia ruda brew podjeżdżała coraz wyżej aż do punktu krytycznego, w którym zatrzymała się, niepewna co dalej robić. Czy trwać na połowie czoła, a może wrócić na swoje miejsce i przestać się wygłupiać. Savage też nie wiedziała co robił, wiec najzwyczajniej w świecie stała jak słup, dziękując ewolucji za prosty fakt posiadania zawiasów w szczęce. Inaczej zbierałaby zęby z podłogi, a tak uchyliła nieznacznie usta, nie pewna czy sapnąć, parsknąć, warknąć… dyplomatycznie zamilczała, zachowując ciszę póki szeryf nie skończył. Wtedy dopiero odkaszlnęła w zwiniętą pięść, kupując tym prostym zabiegiem kilka cennych sekund na dodatkowe, nerwowe przemyślenia.
Coś knuł, oboje z dziwną nożwoniczką cos knuli. Chcieli uśpić jej czujność, moze unieszkodliwić. Zamydlić oczy… bo niby co tu się do cholery działo…. Dalton - ten irytujący, uparty jak wół biurwokrata zbyt ślepy i niby nieomylny, bez win, wad… a z nim jego ludzie. Wożący się po dzielni jak kogut, który nie zauważa że powyrywano mu wszystkie pióra, dziób, a po grzebieniu pozostał smętny kikut. Pretensje, odkąd ją spotkał ciągle coś mu się nie podobało. Traktował z rezerwą, potem jak śmiecia co ukrywał paragrafami… a teraz?
- Znając mojego pecha na zakonnice napadłby Moloch, albo klasztor przysypała lawina… albo pobożne siostry okazałyby się zakonspirowanymi czcicielkami Międzygalaktycznego Morsa, albo Potwora Spaghetti, a w wolnej chwili zajmowały się produkcją metamfetaminy i trollowaniem na 4chanie… w sekcji B. Lub kręciły filmy snuff. Przy moim farcie to bardzo prawdopodobne scenariusze. Lepiej zabetonować problem. Żelbetonem. Górę posypać solą, zaorać i poświęcić. Profilaktycznie - powiedziała prędzej, niż zdążyła odnotować. Odkaszlnęła ponownie, chowając zmieszaniu i otrząsając się z resztek zaskoczenia.
- Sam mi wmawiasz, że jestem starsza niż siedemnaście lat… może to ja powinnam ciebie przełożyć przez kolano i postawić do kąta na tyle minut ile masz lat… młody człowieku? - usta na sekundę wygiął uśmiech, lecz szybko wyparował. Zagubiona, ruda brew wróciła na poprzednią pozycję, strategicznie zamierając w bezruchu, gdy w ton głosu powróciła powaga - Nikt nie jest idealny, każdy z nas ma wady. Ma też zalety. Też słyszałam ten kawałek o wspólnym celu i tym, że mam… spojrzeć na ciebie jak na człowieka, nie… hm - skrzywiła się jakby ugryzła plaster cytryny, przypominając sobie ich burzliwą, irytującą znajomość. Przeniosła wzrok na parę nieprzytomnych ciał - jedno olbrzymie, drugie mniejsze i zazgrzytała zębami aż echo poszło po wnętrzu vana. Ramiona jej opadły, wzrok nie potrafił uciec, złapany w pułapkę zamkniętych powiek łysego najemnika.
- Zawsze powtarza, że jestem okropnie uparta - powiedziała cicho i westchnęła - Rodzice kochają swoje dzieci bez względu na wady… może kiedyś o tym pogadacie. Gdy… kiedy się obudzi.

- Tak. To mogłoby trochę skomplikować tą sprawę z internatem. - zgodził się niby poważnie szeryf ale jakoś pod jej komentarz zabrzmiało to dość zabawnie mimo ubogości uruchomionych mięśni mimicznych na twarzy.
- Nie miałaś lekko w życiu. - powiedział ni z tego ni z owego Dalton po chwili przerwy w rozmowie. - I jesteś uparta. I zagubiona. Choć udajesz, że jest inaczej. Potrzebujesz pomocy. I jesteś za nią wdzięczna od osób które ci jej udzieliły. Czyli tych w skórach. Dlatego ich tak bronisz bez względu na wszystko. - powiedział spokojnie szeryf raczej zamyślonym tonem wpatrując się w śpiącego syna. - Nie ma ludzi bez winy. Nie tylko pod względem łamania prawa. Wszyscy popełniamy pomyłki i błędy. Mylimy się w osądach. Czasem dobrze jest jak ktoś obcy potrząśnie nami i znajdziemy ponownie zagubiona drogę. - dodał jeszcze.

- W którym życiu? - spytała rozkojarzony tonem, wciąż wbita w to samo miejsce w podłodze. Zdołała raptem ugiąć kolana i wylądować na nich tuż przy przybranym ojcu, by ująć go za rękę.
- Reszta traktuje mnie jak rzecz, suwenir. - kiwnęła brodą na powalonego Nowojorczyka - Bazę danych, parę rąk, kozła ofiarnego, niebezpieczeństwo, maszynkę do produktywnej pracy, kartę przetargową. Nie wiem, co dokładnie pamiętam sprzed wojny, czym są… te wspomnienia, czego konkretnie dotyczą. Czy… te wszystkie obrazy znam z filmów, są projekcją, a może byłam tam i widziałam je na własne oczy, nieważne. Dla ciebie pojęcie domu i rodziny to… coś normalnego, oczywistego. Drobnostki pokroju zaufania, koleżeństwa. Przyjaźni… tata pierwszy pokazał, że się da… że może komuś zależeć. On i Rich - dziewczyna uniosła wzrok i zaczepiła gorzkie spojrzenie prosto na szeryfie. Tkwiła tak dość długo, emanując niechęcią i ściskając oburącz dłoń Tony'ego: zimną, nieruchomą, ze spowolnionym pulsem. - Mama, o ile rzeczywiście nią była… powiedzmy, że nasza relacja należała do służbowych. Uczenie, przekazywanie wiedzy, obowiązków. “Człowiek żyje tak samo jak śni - samotnie”, często to powtarzała. Tylko… to nie jest życie, lecz pustka: zimna, ciemna. Samemu jest… trudno, ciężko, a teraz? Reszta… nie chłopaki i nie tata. Szokujące, ale oni akurat potrafią za dobro odpłacić dobrem, nie chcą nic w zamian i nigdy mnie nie skrzywdzili, choć doskonale zdaję sobie sprawę jak mocno bywam irytująca, nieprzystosowana do współczesnych realiów. Kłopotliwa. Trzeba mnie, wozić, pilnować i niańczyć, bo ciągle się gubię. Tłumaczyć oczywiste oczywistości, bronić... same wady, a mimo nigdy nie dali odczuć, że odstaję. Albo otwarcie nazwali swoim dzieckiem. Widzą człowieka, nie przedmiot, nie chcą wykorzystać, pamiętają. Ryzykowali i o mało nie zginęli... muszę być wdzięczna. Jestem, za nieodstawienie na półkę ten pierwszy raz. To… miłe - Prychnęła i pokręciła głową, odpalając papierosa, by zaciągnąć się zdrowo... znaczy niezdrowo, ale Pete'a nie było w pobliżu, więc kolejna pogadanka jej nie czekała. Tyle dobrego.
- Oni jedyni nigdy... nieistotne. Nikt z nas nie miał z górki, takie życie. Czego ode mnie chcesz, co próbujesz osiągnąć? Mam ci się przyznać, że nie wiem co robić? Nie wiem - wzruszyła nerwowo ramieniem - Nie idzie mi aklimatyzacja i tak, udaję że nad wszystkim panuję, nic mnie nie rusza i kalkuluję na zimno, bo co pozostaje? Przyznać się do bezsilności i strachu, że po raz enty przyjdzie patrzeć jak umierają ludzie których kocham i na których mi zależy i nie mam już na to siły? Przerabiać po raz kolejny tego samego scenariusza? Że straciłam wszystko: dawny świat, bliskich, spokój i miejsce na ziemi, wielokrotnie patrzyłam na płonące zgliszcza? Że cokolwiek zrobię nie przywróci im to życia, nie będzie jak kiedyś? Nie ma nic znanego, tylko śmierć, tragedie... że chcę wrócić do domu którego już nie ma, posłuchać kolęd i wziąć prysznic? - lekarką zatrzęsło, dłonie zwinęły się w pięści - Ale trzeba iść dalej, próbować, bo nadzieję ciężko zdusić... więc próbuję i co? Patrzę jak giną kolejni bliscy ludzie... cierpią, zostają ranni... przeze mnie. Jak Rich, Marcus, Paul, tata i wielu innych. Widzę chaos na który nie ma leku. Wojnę, morze kości i łańcuchy zardzewiałych wraków przy autostradach. Rozkład, ruinę i mrok tam, gdzie pamiętam życie i światło. Ludzi walczący o okruchy, po które kiedyś byśmy się nie schylili. Świat, w którym musiałam zamordować chorego, bo nie mogłam mu pomóc... wyleczyć. Pomóc, przecież taka jest rola lekarza! Jego psi obowiązek! Pomagać, nie zabijać! Tylko jak to zrobić bez sprzętu, gdy choroba jest zakaźna?! Bez warunków, przygotowania... Biedak wszedł do Zakazanej Strefy i zranił się w nogę, zaczął mutować... cierpiał. Krzyczał... mimo morfiny... wił się z bólu... prócz niego... szpital i inni pacjenci, obsada i ochrona... wszyscy przerażeni. A on krzyczy, chociaż brakuje mu sił, brakuje głupiego mikroskopu, czasu. Sterylnych warunków... przeszkolonego personelu... tylko ja... moja odpowiedzialność. I wina - spróbowała odpalić papierosa, lecz zapalniczka ślizgała się w rozdygotanych palcach nijak nie chcąc sobie z tym zadaniem poradzić. Zirytowana schowała ją na powrót do kieszeni, nie przestając nadawać, choć głos się jej łamał - Nawet nie wiem jak miał na imię... Spider, tak go wołali. Brak danych odnośnie... choroby, brak środków, brak czasu... odpowiedzialność za resztę. Wysokie prawdopodobieństwo przeniesienia... infekcji. On... albo pozostali. Nikt nie dał mi prawa decydować! Nie miałam... kogo się poradzić... a on ciągle krzyczał. Brak alternatyw. Tak bardzo cierpiał. Błagał... ż-żebym mu pomogła. Przyszedł... do mnie... zaufał. Przed wojną... albo w Hope... dałabym radę... ale tam, w Det? Tutaj szykuje się to samo... tylko na większą skalę. Wirus... nigdy nie słyszałam o podobnych objawach, chyba że w... horrorach. Niedorzeczność, ale z tą niedorzecznością walczyli pod ziemią. Wirus nie jest pod kontrolą. Nie wiem kim był Aaron, ale wolał popełnić samobójstwo, niż przejść przemianę. Żeby... nie zrobić krzywdy innym. W bunkrze są dzieci... tu, w Cheb są dzieci. Cywile. Wlima, Sue i Jenny z kościoła, Laura i państwo Mathisowie, Brian... ludzie. Armia, żołnierze… przeciwnik, ale… to też ludzie, nie wolno… rannym należy pomagać. Nie… zostawiać, żebry krwawili w błocie. Runnerzy… ludzie… ale nie rozumieją, dla nich abstrakcja. Empatia… ciężko… ale poprosiłam go. Zgodził się… dla mnie. Znowu… się zgodził, a ludzie… jego ludzie to widzą. Nie może… ustępować, nie dowódca… ale to zrobił. Miasto… Moloch… kutry… robaki żywiące się metalem. I-inwazja? Widziałam… co potrafią… co robią. Mordują, bez litości… zabierają.. Chcą… zmieniać. Nie chcę, żeby was… - uniosła prawą rękę, zaciskając pokrytą tatuażem dłoń na lewym przedramieniu - Cmentarz… tyle grobów… za dużo. Już dość, wystarczy. Wystarczy… wojny... kłótni. Wystarczy… cierpienia i strachu… wśród… ale jak? Jak to… wyprostować, nie da się… ciężko. Nie wiem… co robić, co mówić… jak… brak danych. Brak… zastępstwa. Brak… siły. Nie… nie mam mapy, nie znam… dalszej drogi. Nie… n-nie jestem nim - objęła się ramionami, kiwając brodą na Tony’ego. - Nie jestem… nikim silnym, mądrym, doświadczonym. Nikim istotnym.

- Piszemy się tak jak się czujemy. I czujemy się tak jak piszemy. Więc jak wmówi sobie ktoś, że go wszyscy traktują przedmiotowo to i tak się czuje. Jak postanowi być uparty to go nikt i nic nie przekona, że jest inaczej. Mam nadzieję, że nie doszłaś jeszcze do tego etapu bo wówczas zabije to w tobie jakąkolwiek radość życia. A poza tym przesadzasz. Nie jestem ślepy i widzę jak reagujesz na innych i jak inni reagują na ciebie. Nie tylko on. - wskazał na powalonego łysego olbrzyma z poruszającą się miarowo maską tlenową na twarzy. - To nie jest podmiotowe i przedmiotowe traktowanie. Wzbudzasz emocje. Wiele emocji. Choć przez cechy charakteru i wkurzający powszechnie sposób niekomunikatywnego porozumiewania się często otacza cię niechęć, brak zaufania i niezrozumienia. To nie przez kurtkę albo pochodzenie czy przeszłość. To przez ciebie samą. Sami kopiemy sobie grób i dźwigamy swój krzyż. Więc sama musisz zdecydować czy zostaniesz w okowach samej siebie czy coś z tym zrobisz. Ale jest nieuczciwe i słabe zwalanie własnych słabości na przeszłość czy kurtkę. Było wczoraj to bylo. Skończyło się. Nie można i nie da się tego zapomnieć. Ale dziś jest dziś a czeka jeszcze jutro. O tym trzeba myśleć. W tym również o sobie czyli relacjach swoich z innymi. - Dalton zamilkł i spojrzał na nieprzytomnego Brian’a. Zwalił z jego twarzy kilka buszujących insektów i zasępił się na chwilę. - Tak zmiany, zmiany samego siebie są trudne. Ale możliwe. - pokiwał głową głaszcząc młodego mężczyznę po głowie. Przestał i znów spojrzał na lekarkę w skórzanej kurtce pod habitem. - Możesz się zmienić. Tak jak każdy. Jeśli chcesz. A jak nie chcesz to miej pretensje tylko do siebie. Nie do mnie, do tych twoich kolesi, do swojej przeszłości tylko sama do siebie. Pamiętaj, że jak używasz tego swojego “uroku osobistego” wszędzie dookoła mimo, że sam widzę a pewnie małą część widzę jak to działa i na mnie i na resztę to używasz tego świadomie i z wyboru. Ze swojego własnego, nieprzymuszonego wyboru. I sama też potem musisz przyjąć reakcję jaką wywołałaś. Jesteś na tyle inteligentna by do pojąć. Nie wiem czy na tyle szczera sama ze sobą by to przyznać i na tyle silna czy jak wolisz uparta by próbować to zmienić. Wkurzasz i zniechęcasz do siebie ludzi i robisz to dobrowolnie i premedytacją. Nawet jak coś w tobie znajdują, że trzymają się z tobą razem, szanują czy lubią to w końcu te twoje odpychające i obce gadki budują rezerwę i jak się to pogłębia to rodzi się w końcu niechęć i obcość. Ale to konsekwencja twoich wyborów i zachowania a nie, że się uparli ciebie nie lubić za kurtkę, kolor włosów czy jeszcze co innego. To jest twój krzyż do dźwignięcia. - szeryf i starszawy już człowiek patrzył na lekarkę i mówił poważnym i stonowanym głosem. Bez pretensji, żalu czy agresji nawet twardość często goszcząca w jego głosie, spojrzeniu i postawie jakoś znikła tym razem. Choć mówił pewnym głosem jak ktoś kto jest pewny swoich racji i argumentów.
- Z dziurami w pamięci nie pomogę ci. Nie jestem ani lekarzem ani jajogłowym. Mówię ci co mi mówi moje doświadczenie i ocena tego co pamiętam sprzed wojny. I mówię to mimo, że widzę jak wyglądasz i wydaje mi się to kompletnym paradoksem. Ale właśnie tak to widzę choć nie mam pojęcia jak to by mogło być możliwe. - gdy doszedł do bardziej znajomego tematu jego ton nieco przyspieszył i mówił bardziej zdecydowanym głosem. Chociaż wyczuwała w nim nieco zakłopotania gdy przyznał, że sam widzi ten paradoks jej wyglądu do jej wiedzy i zachowania.
- Z tym Spiderem przykro mi. Nie znałem go ale widzę, że to przeżyłaś. Ale nawet na tym zadupiu słyszałem o Zakazanej i tym co się tam kryje. Śmierć i zagłada. I jeśli to cię pocieszy… A właściwie uspokoi sumienie, to na niektóre choroby nie można nic poradzić. Nawet kiedyś z dawnymi laboratoriami i szpitalami. Jak to było tak zjadliwe, że nawet morfina nie pomagała i zmieniać się zaczął to nie sądzę by nawet kiedyś coś się na to poradziło. Więc tym bardziej teraz jak ze zdobyciem czystego bandaża jest kłopot. - Chebańczyk mówił teraz nieco bardziej szorstkim tonem jakby niezgrabnie się czuł w roli pocieszyciela. Poza tym właściwie istnienie tak zjadliwych chorób było raczej mało pocieszające choć chyba chciał znaleźć cokolwiek co by mogło chociaż załagodzić drastyczność wspomnienia które nawet teraz wywoływało emocje w osobie rudowłosej gangerki.
- Ale o zarazie i wirusie z Bunkra nic nie wiem. Spodziewaliśmy się zakażeń od Schroniarzy. Ale przychodzą tutaj już z pół roku i wyglądają na zdrowych. Nikt z nich nie mówił nam o żadnej zarazie ani przemienieniach. Nie widziałem u nich objawów jakie pamiętam, że kiedyś ludzie stamtąd wracali. - szeryf pokręcił głową z wyraźnym wahaniem. Sam był jedną z najbardziej sceptycznie czy wręcz podejrzliwie nastawionych osób jeśli chodziło o podróż do Bunkra. A przez jego postanowienia i zakazy przelało się to na resztę miejscowych. Wcześniej, w zimie, mówił o czymś co przypominało gorączki krwotoczne. Ale jeśli Schroniarze naprawdę przebywali z wizytami w Cheb od pół roku to jeśli nie była to jakaś bardzo, wręcz skrajnie nietypowa odmiana to już dawno powinna wyjść ze stanu utajenia i okazać się objawami o jakich w zimie wspominał Dalton. Najpierw u Schroniarzy a potem u Chebańczyków skoro ich odwiedzali. Tych objawach, tak znanych Daltonowi i jego pobratymcom najwyraźniej nie dostrzeżono przez ostatnie pół roku. Objawy były podobne jak z dawnych horrorów a groza słowa “zaraza” pobrzmiewała nawet teraz w wahaniu szeryfa ale ciężko ją było nazwać, że wirus jakoś niedorzecznie odmieniał ludzi. Wybroczyny na skórze czy pod nią były straszne ale w mniej drastycznej skali pojawiały się i przy mniej zjadliwych chorobach. Zwłaszcza dla ludzi którzy jak Dalton i Chebańczycy mieli już okazje obserwować te objawy.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 23-01-2017 o 00:52.
Zombianna jest offline