Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-01-2017, 00:30   #145
Sapientis
 
Sapientis's Avatar
 
Reputacja: 1 Sapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnie
Sophie wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Miała zamiar uregulować opłatę za pokój. Choć w zwyczaju było płacić przy wykwaterowaniu, wolała dowiedzieć się ile karczmarz policzy jej za pokój, skoro ocenił ją na niewypłacalną nawet dwóch dób. Co, swoją drogą, zaznaczył dosyć bezpardonowo. I być może kupić jakiś ciepły posiłek.
Dziewczyna nie była nawet bardzo głodna. W głowie natrętnie biegały myśli o dzisiejszej wizycie w astralu i stosie przejrzanych książek.
Mimo, że przetrząsnęła co tylko mogła, zgodnie z wcześniejszymi przypuszczeniami, zadowalających informacji nie znalazła. Tylko tyle, że chcąc dalej drążyć sprawę, musi dowiedzieć się czegoś więcej, o tym miejscu. Z tego jednak już wcześniej zdawała sobie sprawę.
W dodatku miała przecież zająć się problemem Starej Marie, a tymczasem bagna były niedostępne, po niedawnej ulewie.
Westchnęła sfrustrowana swoją bezsilnością i weszła niespiesznie do głównej sali.

Na pierwszy rzut oka nie dostrzegła niczego nadzwyczajnego. Ot, kilku mężczyzn pijących piwo przy akompaniamencie rozmów i śmiechu. Goście dokazywali jak zwykle w piątkowy wieczór.
Poznana rano siwowłosa krasnoludzica krzątała się przy stolikach, a rzekomego właściciela, któremu karczma trafiła się jak ślepej kurze ziarno, nigdzie widać nie było.

- Bonsoir! - powiedziała do kobiety, by zwrócić jej uwagę. - Dostanę może coś ciepłego do jedzenia? - zapytała uprzejmie, gdy tęga krasnoludka odwróciła się w jej stronę.
- A dobry wieczór moja droga! - krzyknęła barmanka, dźwigając z powrotem na krzesło pijanego gościa. Gdy tylko ustabilizowała klienta i wytarła ręce w fartuszek, ruszyła za bar.
- Pewnie że dostaniesz. Cóż to mogłoby być? Mamy zapiekane jabłka z serem na słodko. Do dzisiaj danie dnia, chyba. Dla zdrowia i urody można wypić do tego kompot owocowo-ziołowy.
- A idź z tym kompotem stara ruro! - wybełkotał pijany typ. - Panienka se walnie to com ja pił.. bimber.. chyba…
Krasnoludzica pokręciła głową.
- Panu już chyba wystarczy, panie Milet! - powiedziała, ale jej sroga mina stopniała zaraz na widok Sophie.
- Pewnie wolałbyś zjeść coś mniej słodkiego, dziewczyno. Hmm.. niech pomyślę. Mam kaszę, jaja, trochę warzyw. Mogę też zrobić omleta. A na tego oberwańca nie zwracaj uwagi - wskazała głową pijaka.
- Może być omlet z warzywami i kompot - uśmiechnęła się do kobiety z wdzięcznością, odprowadzając ją wzrokiem, by po chwili również podejść do szynkwasu. - Dziękuję pani bardzo. Jestem w miasteczku od wczoraj i nadal czuję się trochę zagubiona.
- Miasteczko nie jest takie duże moja duszko - odpowiedziała kucharka. Chwyciła nową patelnię oraz glinianą miskę i rozpoczęła ubijać jaja.
- Wolisz na słodko, z konfiturami czy ze szczypiorkiem? Jak na słodko to mogę w sumie dodać kilka smażonych jabłek.
- Poproszę ze szczypiorkiem - powiedziała kiwając lekko głową, nie spuszczając oczu, z wykonywanych przez wprawioną kucharkę czynności. - Od dawna pani tu pracuje? Znała pani może poprzedniego właściciela karczmy? - zapytała, zapatrzona w przygotowywane danie.
- W ‘Kocurze’? Od niedawna, panienko. Właściwie, to pomagam prowadzić ten przybytek. Normalnie to piekę domowe ciasta u siebie na piecu, ale pan Trouve poprosił mnie o pomoc. - DeVillepin rozbiła dwa kurze jaja i wylała je do misy. Jej potężna łapa chwyciła drewnianą łyżkę i aż się zakotłowało w glinianej misie.
- Miłogosta znałam słabo. W sumie nie znam nikogo, kto by go znał jakoś dobrze. Dobry był z niego człek, choć pił dużo i opowiadał zmyślone historie... Wszyscy go jednak lubili.
Zastukały buciory w wejściu do izby i zawiało lekko wieczornym, kwietniowym chłodem. Nowi goście wkroczyli na salę i rozpoczęli zajmować miejsca.
- Sobota. - skwitowała to krótko Radegondre.
- Hmm…? - nie zrozumiała dziewczyna. - Dziś piątek. - powiedziała z niekrytą konsternacją
- Na pląsy Ulriera, rzeczywiście! - roześmiała się krasnoludzica rozlewając gotową, zółto-białą breję nakrapianą zielonym szczypiorkiem, na rozgrzaną patelnię. - Piątek też tłumaczy duży ruch w karczmie…
Jak na komendę, do gospody weszły jeszcze trzy osoby. W tym muzyk ze skrzypcami w dłoni.
- Prawda. - przytaknęła Sophie z czułym uśmiechem, jakim najpewniej obdarza się rozkojarzoną babcię. Tego jednak dziewczyna pewna być nie mogła, bowiem swojej babci nawet nie pamiętała.

Niespiesznie wyjmując mieszek z monetami, zastanawiała się nad kontynuowaniem przerwanego spaceru. Za oknem zmierzchało, więc przechadzka na chłodnym powietrzu byłaby raczej chwilą na zebranie myśli, niż okazją do poznania okolicy. Jutro za dnia zobaczy północną część mieściny, a później będzie musiała podjąć próbę przeprawy przez bagna. Być może powinna wziąć ze sobą jakiegoś miejscowego w roli przewodnika? Bagna dość wymownie oznaczały niebezpieczny teren. Szczególnie po niedawnym deszczu. A w dodatku nie wiedziała dokładnie, gdzie chatka wiedźmy się znajduje. Miała co prawda plan skorzystać z Astralu, by odnaleźć drogę do domu Starej Marie, jednak po dzisiejszych doświadczeniach obawiała się, że na Astralu nie może dłużej bezgranicznie polegać.

Karczma, pełna dokazujących w piątkowy wieczór mieszkańców, nie była odpowiednim miejscem do rozmyślań. Już teraz było tu dość gwarno, a drzwi co i rusz otwierały się, by wpuścić kolejnych gości. Równocześnie Sophie nie chciała zajmować czasu starszej krasnoludce, która bądź co bądź była w pracy. Pracy przybywało, a kobiecina nie miała nikogo do pomocy.

- Proszę, moja droga! - Kucharka właśnie postawiła przed Sophie talerz z gorącym, apetycznym omletem. W tle przygrywała muzyka i nawet jakiś pijany typ gibał się na środku sali. Nikt jednak nowej dziewczyny nie zaczepiał, choć kilkukrotnie dziewczyna mogła czuć się obserwowana i obgadywana.
- Dziękuję ślicznie - podziękowała z lekkim uśmiechem. - Mogę przy okazji zapłacić za pokój, czy raczej łapać pana Eldritch’a? - zapytała jeszcze, zanim drzwi karczmy znów się otworzyły i wszedł do niej rosły ogr. Każdy jego krok zadudnił po deskach. Przytrzymał drzwi, jak przystało na dżentelmena. Tą samą ścieżką weszła dama o rudych, upiętych w kok włosach, a za nią nierozgarnięty, flegmatyczny elf.
Muzyka ucichła. Gwar ustał. Ktoś gdzieś zakaszlał, ktoś zaszurał krzesłem. Nawet gospodyni tego miejsca zamarła na chwilę w bezruchu.
Drobne pantofelki rudej kobiety odbiły się echem po sali, gdy przeszła na jej środek. Tam jedynie gibał się ów pijak, któremu najwyraźniej brak muzyki zupełnie nie przeszkadzał.
- Witam wszystkich! - powiedziała dama. - Jeśli ktoś mnie jeszcze nie zna, to nazywam się Marie-Claire Poulin. Zamierzam startować na radną i mera naszych kochanych Szuwar! I jeśli jesteście za zmianami, jeśli w sercu nosicie nasze kochane miasteczko.. Głosujcie na mnie!
- Głosujcie na panią Poulin! - beznamiętnie wykrzyczał elf, unosząc zaciśniętą pięść do góry.
- Obiecuję wam - powiedziała niskim tonem rudowłosa - że ze mną czeka was lepsza przyszłość. Z tej okazji… Dziś wszyscy piją za darmo! Ja stawiam!
Aplauz, niepohamowany wrzask radości i inne dźwięki które wybuchły po tej przemowie z pewnością słychać było w każdym krańcu Szuwar. Pani DeVillepin ledwo wyrabiała na zakrętach, gdy posypały się zamówienia, w które wliczyła również posiłek Sophie.
Znów rozbrzmiała muzyka, a i do tanów było więcej chętnych.
Gwiazda tego niewielkiego wiecu wyborczego, wraz ze swoją obstawą pofatygowała się na górę po schodach, prawdopodobnie zająć tam jakieś miejsca.
Sophie, która korzystając z okazji poprosiła jeszcze, o dolewkę ziołowego kompotu, zauważyła przedzierającą się przez tłum pijaków czarnoskórą dziewczynę. Zwinnie omijała niektóre zamachy na swój talerz, czasem chroniąc go własnym ciałem.
- Mogę się przysiąść? - wydyszała ledwo, rozglądając się nerwowo z rozbieganymi oczami.
Z kawałkiem omleta w ustach, Sophie jedynie kiwnęła głową na przyzwolenie, choć prawie zakrztusiła się na widok ciemnej skóry dziewczyny. Słyszała, że gdzieś żyją tacy ludzie, lecz na północy, skąd pochodziła nigdy żadnego nie widziała.
- Naturalnie - powiedziała, gdy wreszcie przełknęła kęs i popiła go kompotem. - Coś się stało? - zapytała prawie teatralnym szeptem i próbowała ukryć swoje zdumienie, wracając do krojenia parującego omleta.
Kobieta pokręciła głową z frustracją i spojrzała krótko w stronę pląsających mężczyzn i chichoczącej się, rozchełstanej pannicy na środku sali.
- Musiałam chronić moją kolację, bo te nieokrzesańce mało mi talerza nie wywróciły na ziemię. A jeden to chyba próbował nawet polizać…
Jej talerz zawierał trochę mięsa i kaszę. Obok talerza, kobieta postawiła kubek z ale.
- My się z pewnością nie znamy i muszę przyznać, że gdzieś mi umknęło panienki przybycie - powiedziała po chwili, gdy Sophie już przełknęła kawałek omleta.
- Nazywam się Iris Pascal i pracuję tu w urzędzie miejskim.
- Sophie d’Artois, bardzo mi miło - odpowiedziała z uśmiechem, prostując się na drewnianym stołku i wyciągnęła rękę w stronę czarnoskórej. - Jestem w miasteczku od wczorajszego wieczora, więc nie miałam za bardzo okazji, do poznawania mieszkańców. A przy okazji - dodała niepewnie - nie znalazłoby się dla mnie jakieś zajęcie w miasteczku? Nie potrzeba mi wiele. Jedynie jakiś suchy kąt i parę pensów na jedzenie. Widzi pani, nie za bardzo mam się gdzie zatrzymać, a ten przybytek… - Sophie spojrzała znacząco, na śmiejących się w pijackich tańcach gości. - Cóż… Nie do końca do mnie przemawia.
- Rozumiem - parsknęła Iris i upiła łyk z kufelka. - W Szuwarach o pracę trudno. Tu prawie nic się nie dzieje. Ludzie stąd wyjeżdżają za chlebem. Karczma to dobre miejsce na start. No i Zbażynowie rozpoczynają niebawem obsiewy, ale... - kobieta zrobiła smutną minę. - Nie jest to praca dla każdego… A czym panienka się zajmuje, jeśli wolno wiedzieć?
- Do tej pory pracowałam jako pomoc domowa - odparła lekko zmieszana, pocierając dłonią szyję. - Ale z tego też powodu żadna praca mi nie straszna - zapewniła zaraz. - Umiem czytać i pisać, znam się też trochę na roślinach i ziołach. Cokolwiek, żebym nie musiała wróżyć z kart pijakom w karczmie… - zaśmiała się smutno, z niejakim zażenowaniem, po czym włożyła do ust przedostatni już kawałek omleta.
- Popytam. Choć dużo szybciej na pewno, zdobyłaby pani pracę idąc do naszego mera, pana Rodolphe - kobieta wskazała za siebie widelcem, jakby ten pan się tam znajdował.
- Nim odejdzie ze stanowiska mógłby dać panią do pomocy w urzędzie. Ledwo wyrabiam sama. Teraz dostałam do uprzątnięcia cały arsenał, gdyż tylko patrzeć jak zjedzie niebawem nowy szeryf.
- Słyszałam co się stało z poprzednim. Trochę to niepokojące - przyznała Sophie, zbierając nabitym na widelec kawałkiem okruszki i szczypiorek z talerza. - Dobrze, że ktoś wreszcie zajmie się tymi wszystkimi tajemniczymi sprawami - dodała, przyglądając się, jak dwóch upitych darmowym piwem mężczyzn właśnie zaczęło obkładać się po twarzach. Radegondre już wkraczała z interwencją, a panna d’Artois nie dawała pijaczkom większych szans w tym starciu.
- A do mera wybieram się już od wczoraj - przyznała po chwili. - Mam nadzieję, że jutro będę miała okazję z nim porozmawiać. Byłoby mi bardzo miło, pomagać pani z porządkowaniem arsenału, pani Pascal - zapewniła z przyjaznym uśmiechem i wsunęła do ust ostatnią porcję.
- W razie czego, proszę powołać się tę rozmowę. Mnie pomoc się na pewno przyda - uśmiechnęła się Pascal. Miała jeszcze wiele na talerzu, więc postanowiła nieco się przyłożyć, póki kolacja była jeszcze ciepła.

Sophie w tym czasie dopiła kompot i spoglądając w dno kubka podjęła:
- Pani Poulin chyba zależy na wygraniu wyborów. Sądzi pani, że pan Trottier nie ma żadnych szans? Słyszałam, że dobry z niego człowiek. A będąc świadkiem wiecu wyborczego tej kandydatki… - westchnęła - miałabym pewne wątpliwości.
- Co do szans Rodolphe? - powiedziała Iris wycierając chusteczką usta. - Nasz mer nie kandyduje. Swoje obowiązki dzielił między służbę miastu jako mer i jako znachor. Biedak nie wiedział w co pierwsze ręce włożyć… - Kobieta zrobiła długą pauzę, w której dopiła ale.
- Co do słuszności upijania wyborców, przez, być może, przyszłą radną i zarządcę miasta - odparła Sophie, gestem dłoni prezentując stan gości w karczmie.
- Marie-Claire Poulin zawsze chciała być merem tej mieściny. Podgryzała pozycję pana Trottier’a, ale nigdy skutecznie. Teraz ma szansę… Kandydaci dopiero się wyłaniają. Jestem ciekawa czy ktoś jeszcze się zgłosi w ogóle. Jest pani tu nowa, więc powiem pewnie to, co wszyscy. Nikt tu merem nie chce być. Poprzedniego znaleziono sztywnego na bagnach.
Mamy mały konflikt z niedaleką mieściną zwaną Chlupocice. Przez nich nasze Szuwary już nie istnieją na mapach kupieckich szlaków. Oni prosperują świetnie. My opychamy się brukową zimą.

Czarnoskóra podniosła głowę i spojrzała na balustradę, gdzie stał oparty elf i lustrował bawiące się w dole towarzystwo.
- A to pan Lilian Gauthier. Garncarz. Wierny jej jak pies. Wszędzie łazi za nią. Dziwne tylko, że wynajęła jednego z braci Murielle. Tego ogra. Ochroniarza i obijmordę. Jakby nie wiem jakiej ochrony potrzebowała.
- Wraz z pozycją rośnie niebezpieczeństwo - powiedziała jakby do siebie Sophie. - Poza tym, mimo, że jestem tu tylko jeden dzień, już zorientowałam się, że wcale nie jest tu bezpiecznie. Właściwie zdziwiona jestem, że nikt się tym za bardzo nie przejmuje. W ostatnich dniach zaginęło tylu ludzi! - mówiła z przejęciem. - Tutejszy kapłan powiedział mi, że zmarła daleka znajoma mojej matki, do której tu przyjechałam. Podobno mieszkańcy uważali ją za wiedźmę, bo mieszkała na moczarach - co mówiąc machnęła ręką, jakby zbywała ten bzdurny wymysł.
Iris jakby zdrętwiała. Wbiła wzrok w młodą wiedźmę i zesztywniał jej kark… ale słuchała dalej...
- Gdy dziś w południe wstąpiłam do piekarni, dowiedziałam się, że zaginął również uczony z domu na wzgórzu, a w dodatku w tej okolicy po raz ostatni widziano poprzedniego szeryfa i jego pomocnika! W tak niewielkim miasteczku, gdzie każdy każdego zna, kilkoro zaginionych to już niemały procent populacji, a sprawa zdaje się przechodzić bez żadnego echa. Skoro na wolności grasuje seryjny morderca, wcale nie dziwi mnie ochrona w postaci ogra - zakończyła wywód, energicznie odkładając kubek na blat.
Przez chwilę Iris nie odzywała się ani słowem. Błądziła przez chwilę wzrokiem po stole.
- Nie patrz... Nie patrzyłam na to z tej strony. Ludzie stąd często wyjeżdżają… Poza tym... Szeryf... Szeryfa nie ma, a to on się zajmuje takimi sprawami... Jeśli pan Trouve i mer są spokojni.. to …

W kącie sali właśnie wybuchła gromka salwa śmiechu, gdy hazardziści upokorzyli swojego kolegę, polewając go piwem.
Pascal wzięła głęboki wdech…
- Panienki matka przyjaźniła się z wiedźmą?... Seryjny morderca jest w mieście?...
Nim kobieta zdążyła doczekać się odpowiedzi, niechcący wywróciła swój kubek. Na szczęście był już pusty.
- Podać coś jeszcze? - zagaiła zdyszana Radegondre, która wywaliła jakiegoś pijaka za drzwi i właśnie wracała.
- Ja dziękuję… Muszę już iść… - wycedziła czarnoskóra kobieta i poderwała się z miejsca.
- Mi też już wystarczy, dziękuję bardzo - Sophie uśmiechnęła się przyjacielsko do starszej krasnoludki, wstając z prostego stołka. Z jakiegoś powodu bardzo polubiła tę kucharkę. - Pani Pascal - dziewczyna złapała ją za przedramię - proszę na siebie uważać. Naprawdę chciałabym pomóc pani porządkować arsenał - powiedziała ze smutnym, zatroskanym uśmiechem.
 
__________________
Everything I've done I've done with the best intentions.
Sapientis jest offline