Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-01-2017, 14:08   #141
 
Dhratlach's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputację
Eldritch, z koszem niesprzedanych porcji jadła, ruszył do sierocińca. Oczywiście nie zabrał wszystkiego. Ot, sam miał zamiar również coś zjeść, a poza tym. przygotowane jadło miało jeszcze ten dzień przydatności czy dwa…
Stanął więc przed drzwiami i zapukał.
Skrzypnęły zawiasy drzwi i pokazała się w nich młoda kobieta o dość surowych rysach. Z pewnością dość dojrzała by nie być pensjonariuszką sierocińca.
- W czym mogę pomóc? - Zapytała chłodno z początku, ale gdy tylko twarz Eldritcha oświetliła pobliska lampa, na dziewczęcym licu pojawił się rumieniec.
- Przyniosłem coś dla sierot. - powiedział z delikatnym uśmiechem mężczyzna unosząc lekko do góry koszyk - Możemy porozmawiać?
- Oczywiście - odparła z nieumiejętnie skrywaną nieśmiałością opiekunka i otworzyła drzwi szerzej wpuszczając gościa do środka - Pan jest tym pomocnikiem pana Trouve, który opiekuje się karczmą, tak?
- Tak, Eldritch. - odpowiedział uprzejmie wchodząc do środka - Nie wiem jak długo utrzymam moją pozycję. To ciężki kawałek chleba i nie mam nikogo do pomocy na stałe. Niestety, ale dość o tym. Jak się mają nasze sieroty? Przyniosłem trochę słodkich, zapiekanych jabłek.
- Znakomicie. Moim zdaniem, to zupełnie uprawnia pana do wizyty tutaj, nawet o tak późnej porze.
Drzwi się zamknęły za gościem z hukiem i zgrzytnął rygiel.
- Proszę za mną, panie Eldritch. Dzieci powinny wiedzieć, kto jest ich dobroczyńcą - Kobieta poprowadziła Ocaleńca po schodach na górę.
- Oczywiście, o Wielkim Budowniczym doskonale wiedzą i zdają sobie sprawę, że tylko dzięki jego wielkiej łasce, odwiedził nas pan z tymi darami… ale . nie zaszkodzi by pana poznały.
Oboje przeszli korytarzem, w którym dzieciaki dokazywały w swoich pokojach, aż na sam koniec do jadalni, w której krzątała się Flora.
- Proszę mi uwierzyć, nie zależy mi na poklasku. - powiedział pogodnie mężczyzna podążając za kobietą - Słyszałem, że ponoć zbliża się termin terminarzu niektórych z pań podopiecznych… to prawda?
- To prawda - Przytaknęła kobieta i wskazała dłonią swoją koleżankę - A oto panna Flora Larue, moja koleżanka i młodsza opiekunka.
Brunetka odwróciła się od naczyń, które sprzątała i ukłoniła się.
- Witam pana.
- A to pan Eldritch, karczmarz. Przyszedł z nami porozmawiać - Zaanonsowała Jaq i wskazała miejsce przy pustym stole gościowi.
- Napije się pan czegoś, panie Eldritch? - Zapytała Flora.
- Nie, dziękuję. Jeszcze sporo czeka mnie pracy w gospodzie, stąd niewielka u mnie chwila wolnego czasu. - odpowiedział uprzejmie Eldritch.
- W czym mogę zatem pomóc? - Jaquline usiadła na krześle i wbiła zaciekawiony wzrok w przybysza.
- Zastanawiałem się. - powiedział - Niby mam panią DeVillepin i panienkę Lisę do pomocy, ale to pomoc doraźna jest i nie będzie trwać wiecznie. Zastanawiałem się więc czy nie przyjąć kogoś na terminarz. To wymagająca praca i nie każdy się sprawdzi, ale jestem dobrej myśli. Czy znajdzie się tutaj jakiś chętny lub chętna do pracy? Przyznam, że moglibyśmy sobie wzajemnie pomóc.
- Bardzo dobry pomysł - Pokiwała głową Jaq, choć widać było, że zaskoczyła ją ta propozycja. Nalała sobie z karafki trochę kompotu.
- Od jakiegoś czasu o tym rozmawiamy by jakoś rozwiązać problemy finansowe naszego sierocińca - wtrąciła się Flora - Mamy trójkę dzieci, które możemy oddać na terminowanie.
- Tak - Potwierdziła Jaq - Na przykład Gaspard Varmon, trzynastolatek.. chyba. Dość dziarski i silny chłopiec, który nie boi się pracy fizycznej. Emillie Bessette to znowu dwunastoletnia dziewczynka, która nie wszystko zrobi, ale jest pełna chęci i z pewnością pomoże w kuchni...
- No i jest Vioaline Beauvau… - Rzuciła nieśmiało Flora i też napiła się kompotu.
- No tak.. czternastolatka.. - Zesztywniała Jaq
- Trudny wiek..
- Ano… - Sapnęła kierowniczka sierocińca i na chwilę zapadła dłuższa cisza, jakby kobiety potrzebowały przemyśleć kilka rzeczy.

- Tak więc to chyba tyle - Odezwały się nagle - Oddane dziecko do pracy musiałoby dostawać jedzenie i kąt. Mile widziane są też, co jakiś czas datki dla tego naszego przytułku.
- Chłopca chcielibyśmy oddać na farmę Zbażynów, bo dziewczynek nie wezmą na pewno - Dodała jeszcze Jaquline - No i dzieci zbytnio bić nie można, ani głodzić. Jak pisał Alfonso Ciupiciane w “Wychowaniu i posłuszeństwie”:
“Kary, które w swej ciężkości widoczne są na licu dziecka, stosować z umiarem, co by sumienia pospólstwa nie drażnić”.

Znów nastała cisza, a panna Beauvau powstrzymała dumny uśmiech, gdyż sama sobie zaimponowała i miała nadzieję, że gość również był pod wrażeniem. Odchrząknęła delikatnie i bardziej z maniery.
- Takie czasy. - Westchnęła - Niedługo dzieci będą miały prawa na równi z ogrodowymi ptakiami ozdobnymi jakie widuje sie przy pałacach możnych... lub innym cennymi zwierzętami.

Mężczyzna pokiwał zadumie głową po czym powiedział z namysłem.
- Zaprawdę mądre słowa, lecz jak to mawiają… “jak nie kijem to marchewką”. Nie mniej chłopca zabierać nie będę, skoro już na niego miejsce czeka. Opowiedzcie mi dobrodziejki o dziewczętach i czemuż to trudny wiek w przypadku młodej Beauvau?
- Ach.. wie pan. Młodość - Odpowiedziała Flora i machnęła ręką jakby to miało wszystko tłumaczyć.
- Jak to gdzieś napisane, ‘dzieci stworzył nasz Wielki Pan po to, by inne, słabe stworzenia miały czym się pożywić w chwili próby’ - Dodała Jaq.
- Nie potrafią dobrze wytłumaczyć co i dlaczego, ale gotowe są już za to umierać - Podsumowałą z rozbawieniem Flora.
- Np potrafią się zakochać. Albo kłócić godzinami o coś.
- Wbijać sobie do głowy, że są adoptowane… - parsknęła śmiechem Jaq.
- Pisać pamiętniki, wdawać się w bójki… samookaleczać się...
- Uciekać z domu..
- No w każdym razie, pana w większości te problemy nie będą dotyczyć. Emillie to delikatna dziewczynka. Raczej będzie oszczędzać ciało… a Vioaline nawet jak sie potnie, to jej to nie zaszkodzi. Twarda jest. - Podsumowala szefowa sierocińca.
- Obie są bez rodziców.. i nie bardzo mają się w kim zakochać. Domu też nie mają, więc uciekać nie ma z czego.
- Ale trzeba uważać. Dzieciakom zawsze coś strzeli do łba. Chce je pan zobaczyć? - Jaqulline wstała od stołu gotowa pokazać dwie sztuki.
- Porozmawiam z obiema i sprawdzę która z nich bardziej nadaje się na to stanowisko. - stwierdził karczmarz - Choć przyznam, że to ciężka praca i czasami trzeba wykazać się charakterem… ale zobaczmy co dziewczęcia mają do powiedzenia o sobie.
 
__________________
Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem!
Dhratlach jest offline  
Stary 25-01-2017, 18:32   #142
 
Kostka's Avatar
 
Reputacja: 1 Kostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputację
Martin wzdrygnął się lekko słysząc hukanie sowy. Luc czasami mawiał, że to ptak sprzyjający myśliwym. Bartnik liczył, że dzisiejszej nocy to nie mieszkańcy Szuwarów okażą się zwierzyną. Chociaż może za dużo przejmował. Owszem w gospodarstwie ktoś urzędował, ale sądząc z dochodzących stamtąd odgłosów miał ciężką noc.
Remi oderwał wzrok od ich celu i skupił się na zaroślach, o których mówiła orczyca. Wstrzymał oddech, jednocześnie dając znak kompanii by uciszyła się na chwilę. Za bardzo nie wyszło, ale mimo to dało się usłyszeć jakieś szelesty.
- Widzisz coś jeszcze ? - zwrócił się do ‘Rab’ nie odwracając wzroku od podejrzanych krzaczorów.
- No.. tam zdecydowanie są nasi. - Wymruczała z lekkim niepokojem i odwróciła się do Remiego - Ale z lewej mamy towarzystwo. Nie widzę kto to, ale słyszę ciumkanie…
- Ja też słyszę jakby ktoś przeżuwał mokrą korę… - Dodał szeptem Grégoire.
- Ciumkanie…? - mruknął nieco zdezorientowany bartnik. To raczej nie było to czego oczekiwałby w tym miejscu. Martin porzucił obserwację oddziału Bruna. Ich towarzysze nie byli problemem. Ale kto mógł przeżuwać korę pod domniemanym gospodarstwem Miętosiów, czając się w krzakach ? Niepokojące.
- Trzeba to sprawdzić - mruknął. - Quentin powiadom drugą grupę, że mamy towarzystwo. Niech czekają i obserwują. Wkroczą w razie kłopotów.
My
- powiedział kiwając głową na orczycę i ślusarza - sprawdzimy co to za licho.
Krasnolud kiwnął głową i ruszył. Reszta gotowa była do działania i podążyła za bartnikiem. Widoczność była ograniczona, za to dźwięk niósł się świetnie. Trzasnęły pod nogami gałęzie i zaszeleściły krzaki. Najgłośniejsza była Rogbuta, która buciorem zahaczyła o badyle i targała je ze sobą nie mogąc się od nich uwolnić.
Cała trójka szybko jednak dojrzała czających za drzewami przybyszów. Stał tam mały koń na pewno i pies.
- Widzę muła i jakiegoś kundla - szepnęła orczyca wbijając wzrok w ciemną gęstwinę - Jest też z nimi przynajmniej jedna osoba.
Gaspard i Pężyrka również zauważyli nadchodzący oddział. Pężyrka widziała nieco więcej, a nawet dojrzała gdzieś biegnącego w dali krasnoluda.
Lokaj zawarczał, a Kichot przestał żuć to, co miał w gębie.
Martin przystanął wraz ze swoim oddziałem kilka metrów od nieznajomych.
Obecność muła wyjaśniała te tajemnicze odgłosy, które zdradziły im pozycję obcych. Z zadowoleniem zauważył, że była ich tylko dwójka. Szkoda, że nie udało się podejść ich niezauważenie, ale Remi nawet specjalnie na to nie liczył.
Pies mógł wskazywać na myśliwych, chociaż nie było to chyba najlepsze miejsce na polowanie. No i wtedy po co byłby im muł ? Wracaliby po jakieś ciężkie zwierzę ? Po nocy ?
Martin zaczął gubić się w domysłach.
- Kim jesteście ? - zawołał niegłośno, nieco ochrypłym głosem. Jednocześnie chwycił pewniej muszkiet.

- Kim my jesteśmy? Raczej kim wy jesteście, łażąc w ciemności z bronią po krzakach i zaczepiając niewinnych podróżnych. - Mruknął sfrustrowany nieco zbyt głośnym krzykiem przywódcy grupy, ale na głos, starając się cicho, ale wyraźnie mówić, odparł. - Przyjaciółmi. Buty sprzedajemy po gospodarstwach, szlachetny panie. Ciężki to kawałek chleba, toteż nie ma nas nawet z czego ograbić. Jak mi nie wierzycie, podejdźcie i sami zobaczcie. - Westchnął ciężko, licząc na to, że zabrzmiał w miarę wiarygodnie i kątem oka spojrzał na Pężyrkę. Towarzystwo, na które natrafili było naprawdę dobrze uzbrojone, a nawet jeśli daliby radę wyjść z walki z nim cało, to mieliby jeszcze na głowie Miętosiów. Miał nadzieję, że krasnoludka zrozumie, że nie mają do czynienia z właścicielami pobliskiej chaty i nie zrobi nic pochopnego.
Remi posłał wyższej postaci podejrzliwe spojrzenie. Nie była to zbyt gęsto zaludniona okolica. Handlarze nie mieliby tu znacznych zysków. Poza tym, skoro wspomnieli o bandytach, to chyba byli świadomi zagrożeń.
- Nie spotkałem jeszcze handlarzy butów, coby o tej porze po domach chodzili. No chyba, że wracacie właśnie z gospodarstwa ? - bartnik kiwnął głową w stronę zabudowań.
- Ano, wiecie, jak to jest z przysłowiami… - Gaspard rozluźnił się nieco widząc, że mimo podejrzliwości, niespodziewani goście nie szykowali się jak na razie do ataku i nie wykonywali żadnych gwałtownych ruchów. - Połowa się sprawdza, a połowa nie. Zgodzę się zatem z tym, że czas to pieniądz, ale szczerze wątpię, że pieniądz piechotą nie chodzi. Może i nie śmierdzi, ale chodzić musi, bo w końcu jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. Nie mam racji? - Rozgadał się na dobre. W końcu najlepszym sposobem na wyciągnięcie z kogoś informacji było zadanie pozornie niewinnego pytania w momencie, kiedy rozmówca się go nie spodziewał. A do tego trzeba uśpić jego czujność. Markiz spojrzał spod oka na rozmówców. Chyba już czas na kontratak. - No, a co do tego gospodarstwa, to w sumie właśnie mieliśmy iść zobaczyć, czy są tam jakieś dobre dusze, które ugościłyby nas przez noc. - Wzruszył ramionami, udając całkowitą obojętność.
Martin postanowił uczepić się ostatniej części tego oszałamiającego przemówienia.
- Dobre dusze, mówisz… Nie znam ludzi, którzy tu mieszkają, ale jeśli są to ci sami, których my szukamy, z pewnością do nich nie należą - mężczyzna skrzywił się wyraźnie.
- Wspomniałeś… panie, o grabieniu. Słyszałeś może o Miętosiach ?
- Szczerze mówiąc z łakoci wolę pączki. - Gaspard jeszcze przez chwilę, mimo obiecujących słów nieznajomego, postanowił udawać kompletną niewiedzę. - Ale jeśli macie jakieś miętusy, z chęcią skorzystam, na szlaku czasem ciężko o higienę, a i czosnek bardzo lubię, toteż z oddechem bywa różnie. - No cóż, w tym przypadku nie kłamał. - Jednak z tego co mówicie wynika, że szukacie jakichś łotrów, widać zresztą, że na brak siły ognia narzekać nie możecie. - Wymownie spojrzał na trzymaną przez rozmówców broń. - Jesteście miejscowymi stróżami prawa?

Remi może nigdy nie był szeryfem, ale umiał rozpoznać gdy ktoś próbował pociągnąć go za język.
- Czy macie jakieś kłopoty, że pytasz o straż? - spytał odpuszczając sobie formułkę grzecznościową. Ten paplający typ albo rzeczywiście nic nie wiedział albo świetnie udawał.
- No chyba - dopowiedziała orczyca ‘Rub’ gdzieś zza pleców Martina - Facet jest prawie boso.
Pężyrka westchnęła. Nie rozumiała czemu Gaspard kłamie, a ekipa też w końcu czaiła się po krzakach tegoż samego gospodarstwa, więc była szansa, że pragnienia też mogły być te same. A jeśli nie i byli sprzymierzeni z mieszkańcami, to i tak było po wszystkim. Nawet jeśli uwierzyli w teksty o handlowaniu butami i tak wciągną ich do gospodarstwa, a wtedy Gaspard będzie spalony.
- Panie Gaspard, ja tu jednak sądzę, że szczerość będzie na rzeczy, bo ci o tu - wskazała ręką na nowoprzybyłych - wyglądają na ludzi co najmniej szczerych.
- Tego oto tu - pokazała tym razem na Gasparda - Ci tam o - machnęła ręką w stronę gospodarstwa - Okradli do cna. Nawet z butów - pokazała palcem na owinięte szmatami stopy swojego towarzysza. - Po drodze wyszło, że spotkał był mnie, a goniła go jakaś wielka góra, ale ją pokonaliśmy. I postanowiłam pomóc i odbić buty oraz godność biednego człeka. No. Więc właśnie mieliśmy odbijać, ale wyście się pojawili - skonkludowała, szczerząc się radośnie.
- A ja mam na imię Pężyrka, ten oto muł to Kichot i ten, wy jak się zowiecie?
Remi dopiero teraz poświęcił uwagę drugiemu nieznajomemu, który w końcu postanowił się odezwać.
- Nazywam się Remi Martin a to są Rogbuta Batull i Grégoire Micheaux - powiedział wskazując towarzyszy.
- Wybacz pani, że się nie przedstawiliśmy, lecz łatwo się pogubić w przemowie pana Gasparda - to, że ten w owej przemowie raczył wygłosić niejedną bujdę Martin zdecydował się dyplomatycznie przemilczeć.
- Kilka dni temu, niedaleko stąd został napadnięty kupiec. Ograbiono go i co gorsza, pozbawiono życia. Jesteśmy tu by ukrócić ten proceder - dodał tytułem wyjaśnienia.
- Więc padł pan ich ofiarą ? Jak to się stało, że nie podzielił pan losu Brassarda ? - Remi zwrócił się niespodziewanie do Gasparda. Opuścił jednak bagnet w imię tymczasowego pokoju. A może i przyszłego sojuszu.
Pężyrka uśmiechnęła się zadowolona. Kolejny dowód, że szczerość popłaca. Tym bardziej, że rzeczywiście mogło się okazać, że będą odbijać godność oraz buty Gasparda w większej sile. Kupą. Kupy nikt nie ruszy. Krasnoludka spojrzała więc na swojego towarzysza, czekając na jego odpowiedź. O tej historii sama za wiele nie wiedziała.
 
__________________
Hmmm?

Ostatnio edytowane przez Kostka : 02-02-2017 o 10:48.
Kostka jest offline  
Stary 25-01-2017, 18:41   #143
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
Towarzysze w krzakach cz. 3


- Nie jest to zbyt ciekawa opowieść. - Gaspard skrzywił się mimowolnie na samo wspomnienie swojego pobytu u Miętosiów. - Ale fakt, wypada opowiedzieć, zwłaszcza, że, jak zauważyła moja towarzyszka, nieco dotąd konfabulowałem. Niemniej! - Uniósł obie ręce w obronnym geście. - Żałuję, że musiałem się do tego uciec. Sami jednak musicie przyznać, drodzy państwo, że ciężko darzyć bezwarunkowym zaufaniem kogoś, kogo się spotkało w nocy, tak doskonale uzbrojonego, jak wy. Zwłaszcza - tu uśmiechnął się kwaśno - że z tego, co zdążyłem się dowiedzieć, nasze łotry urządzały wczoraj, jakkolwiek dziwnie to może brzmieć, przyjęcie urodzinowe. Stąd moja nieufność. Podejrzewałem, że możecie być jakimiś ich spóźnionymi lub przybywającymi na poprawiny znajomkami.
Czarnowłosy mężczyzna westchnął ciężko. Najchętniej, to by się teraz jeszcze napił. Może gdyby był pijany, cała ta historia nie wydawałaby mu się aż tak tragicznie żałosna, a raczej zabawna.

- To, że żyję zawdzięczam najprawdopodobniej dwóm czynnikom: pierwszym z nich jest fakt, że napadli mnie w czasie snu, kompletnie nieprzygotowanego, kiedy znajdowałem się w sytuacji, hm, niedyspozycji. Nie musieli się ze mną szarpać i zapewne przez ten mój brak jakichkolwiek prób obrony nie sprowokowałem ich do żadnej gwałtownej agresji. Przypuszczam, że gdybym spotkał ich będąc w pełni przytomnym, to mielibyście w najlepszym przypadku o jednego członka bandy mniej, ale jednocześnie nie byłoby mnie tu z wami. - Tu Gaspard rozłożył ręce, jak gdyby prezentował całą swoją osobę. Nie był to obecnie zbyt imponujący widok, zwłaszcza biorąc pod uwagę brak butów, wymykający się spod kontroli zarost i przylepione do ubrania i ciała błoto.
- Jednak to przecież nie mogło ich powstrzymać ich przed poderżnięciem mi gardła dla samej przyjemności podrzynania. Wątpliwej, zaznaczmy to z całą mocą. - Dodał, nie chcąc przez zbytnią obrazowość wyjść na jakiegoś sadystę. - Zostawili mnie przy życiu, aby mieć świeży obiad. Dla tego ich trolla, niezbyt inteligentnego zresztą. To przez jego nieuwagę udało mi się zwiać i wpaść wprost na tę cudowną kobietę. - Oparł z wdzięcznością dłoń na ramieniu Pężyrki. Może trochę zbyt poufale… Ale co mu tam.

Pężyrkowe brwi podjechały niemal na środek czoła, kiedy Gaspard nazwał ją “cudowną”. Nikt do tej pory nie nazwał jej “cudowną”! Głęboko ukryte kobiece ja krasnoludki poczuło się mile połechtane, co objawiło się szerokim uśmiechem na twarzy Pężyrki.
- Oj tam no. Pomóc w potrzebie trzeba, zrobiłam to z przyjemnością - odpowiedziała poklepując Gasparda po dłoni umieszczonej na jej ramieniu.

Z dali, ledwo słyszalnie doszurał się do rozmówców krasnolud Quentin. Był to nisko typek, w dość traperskim ubraniu, z dużym nożem i zaniedbaną brodą.
- Co jest grane? - Wyszeptał - Bruno się pyta co się dzieje i... co robimy? A Gauthier daje migowym znać, że jest głodny.
Krasnoludka spojrzała na zadającego pytanie, a potem przeniosła wzrok na Remiego, do którego chyba wszystkie te słowa były skierowane.
- Hmm... wygląda na to, że mamy nowych towarzyszy - po chwili wahania powiedział Martin.
- Ci państwo - tu machnął w stronę krasnoludzicy i Gasparda, który jak pan, przynajmniej teraz nie wyglądał - również mają zatargi z Miętosiami.
- Mamy dwa oddziały - wyjaśnił Pężyrce i jej kompanowi.
- Chyba powinniście się rozdzielić. Bruno jest niedaleko - mruknął. Wydawało mu się rozsądne, że dopóki nie będzie pewny ich motywacji, nie powinien pozwolić im blisko współpracować. Wiara to jedno, a rozsądek drugie. Gdyby okazało się, że współpracują z bandytami mogłoby się zrobić nieprzyjemnie.
Pężyrka uśmiechnęła się jeszcze szerzej, bowiem nie przestała, odkąd Gaspard nazwał ją “cudowną”. Z ich dwójki zrobić się cały oddział. Lepiej być chyba nie mogło w tej sytuacji.
- Znakomicie. - Oznajmiła z entuzjazmem. - To nie ma co gadać, tylko trzeba dorwać łobuzów. - Ba, entuzjazm, gdyby mógł, wylewałby się z jej uszu i dziurek w nosie. Podskoczyła nagle, poprawiając sobie ułożenie miecza na plecach i spojrzała w oczekiwaniu na ruch Gasparda. - To ja się dostosuję do poleceń bardziej zaznajomionych ludzi z terenem i naszymi problemami.
Niestety, entuzjazm Gasparda malał wprost proporcjonalnie do tempa, w którym Pężyrka nabierała chęci do spuszczenia łomotu mieszkającym niedaleko opryszkom.
- Nie zrozum mnie źle… - chciał już powiedzieć “przyjacielu”, ale ugryzł się w język. To by zdecydowanie brzmiało tak, jak gdyby szukał zaczepki, a przecież wszyscy tu zebrani mieli wspólny i nawet szlachetny cel. Spojrzał więc jedynie spokojnie, zdecydowanie w oczy Remiego. - Jestem pewien, że jesteście wartymi zaufania ludźmi. Odważnymi, jeśli nie zdajecie się na stróżów prawa i sami wymierzacie słuszną sprawiedliwość, zamiast czekać jak owce na rzeź. Doceniam to. - Zrobił krok do przodu, stając nieco przed Pężyrką. - Ale ta krasnoludka pomogła mi walczyć o życie. Ba! Właściwie to uratowała je. I to nie tylko mnie, ale i mojemu psu. Nakarmiła. Ofiarowała, hm, namiastkę butów. I podzieliła się alkoholem. - Oznajmił takim tonem, jak gdyby zamykało to jakąkolwiek dyskusję. - Wiem, że mnie nie wystawi i że potrafi walczyć. - Dodał już ciszej, kończąc nieco patetyczną przemowę. - Jeśli uważacie, że jestem podejrzany, to udowodnię wam, że tak nie jest. Możecie zostać z Pężyrką z tyłu, a ja ruszę na gospodarstwo jako pierwszy.
Pężyrkowe brwi znowu podjechały do góry.
- A to ten, nie mamy się dzielić, żeby spuścić manto z dwóch stron?

Remi zmarszczył brwi niezadowolony. Nigdy nie pozwoliłby wyruszyć Gaspardowi jako pierwszemu. Zakładając, że rzeczywiście tamten miał dobre intencje, byłaby to po prostu strata człowieka. Gdyby zaś wszystkie jego bajeczki okazałyby się tylko zmyłką by zamydlić im oczy i ostrzec mieszkańców gospodarstwa, ich misja stałby pod znakiem zapytania. Martin raczej ufał Pężyrce, ale ona sama przyznała, że tego jegomościa poznała niedawno.
- To byłoby strasznie szlachetnie z pana strony, panie Gaspard. I niewiarygodnie głupie z mojej gdybym panu na to pozwolił - powiedział powoli odwzajemniając wzrok tamtego. Bartnik miał niemiłe poczucie, że jego rozmówca wiedział jaka będzie jego decyzja.
- Więc dobrze. Wraz z panią Pężyrką dołączycie do mojego oddziału. Postaramy się dorwać tych bandytów i odzyskać pana własność. Ale oczekuję, że będzie pan słuchał moich poleceń, bo nie mam ochoty oglądać zmarłych męczeńską śmiercią samotnych bohaterów - powiedział zdobywając się na coś w rodzaju krzywego uśmiechu.
Pężyrka sapnęła zadowolona. Dzień zaczął się równie dobrze, jak poprzedni. Ale była szansa, że tym razem zakończy się lepiej.
 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners
Morri jest offline  
Stary 25-01-2017, 22:52   #144
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Skromny, ale duży pokój stanął przed Chloe otworem. Nie było w nim nic nadzwyczajnego do oglądania. Gospodyni wyszła na środek pokoju i rozłożyła ramiona jakby pokazywała go przyszłemu najemcy.
- Oto i on. Jest łóżko, stolik nocny, szafka, biurko, krzesła. W sumie wszystko. Tylko się wprowadzać i mieszkać. Poprzednim lokatorem był Jean Lopup Marchal, krasnoludzki kupiec, który pracował tu i przyjmował gości. Bardzo zacny człowiek. Pomaga Szuwaraom jak może. Teraz kupił dom i … - Amanda znów rozłożyła ręce, po czym wzruszyła ramionami. Chloe mogła dostrzec jakby łzę w jej oku… Chyba…
- i wyprowadził się. Zostałyśmy same - Amanda wyjęła chusteczkę i wytarła oko - Nie o tym jednak tak naprawdę chciałam z tobą mówić, panno Chloe. Źle zaczęłyśmy. Jakoś pani pojawienie się w mieście odczułam jako odrzucenie Barbary i tego jak dużo poświęciła dla parafii. Ona tego być może nie wie lub nie widzi. Myślałam, że może muszę czuć za nas dwie…
Amanda wyprostowała się i odchrząknęła przeganiając tę emocjonalną słabość. Wbiła wzrok w podłogę.
- Chciałam przeprosić. Jeśli wydałam się szorstka czy coś, proszę mi wybaczyć.
Chloe zbliżyła się do pani Amandy. Bez słowa ujęła w swoje dłonie jej ręce.
- Proszę nie przejmować się takimi głupotami. Naprawdę, nawet przez chwilę nie pomyślałam, że może mieć pani do mnie jakieś uprzedzenie. Wiadomo przecież w jakich okolicznościach przybyliśmy z cicerone i panienką Laurą do Szuwar. Każdy chyba wtedy był zdenerwowany - gdy kobieta spojrzała na pannę Vergest, ta miała na twarzy ciepły, przyjacielski uśmiech. - Jeśli mogłabym jakkolwiek pani pomóc w opiece nad panią Barbarą to proszę nie wahać się i o tym mówić mi bez żadnych oporów, dobrze? - na koniec Chloe spojrzała pani Amandzie prosto w oczy.

Na pomarszczonej twarzy pojawił się lekki uśmiech, a dłonie mocniej się zacisnęły.
- Dziękuję ci, moja droga - odrzekła cicho starsza dama i westchnęła - Nie jest łatwo opiekować się Barbarą. Tym bardziej, że ludzie nie przestali plotkować o niej i o ojcu Philippe. Noszę te wszystkie jej sekrety i są mi kulą u nogi. Już nie mogę. Po prostu nie mam siły.
Kobieta puściła ręce gosposi, usztywniła się by nadać swojej posturze szyku i szeleszcząc swoją suknią wyszła na korytarz. Chwyciła niewielki kaganek w dłoń.


- Pozwól ze mną, Chloe... Mogę tak do ciebie mówić? - Zapytała.
- Tak, tak, proszę mi mówić po imieniu - gosposia miała się jednak na baczności przez co nie dała po sobie poznać, że słowa pani Amandy niezmiernie ją zaintrygowały. Nawet udało jej się zrobić minę która wykazywała, że dziewczę nie wie o co może kobiecie chodzić, a i wieść o plotkach niby nieco ją zadziwiła.
Chloe bez ociągania, posłusznie ruszyła za gospodynią, nie tracąc jednak swej czujności.
Nagle od podłogi powiało chłodem, a cały korytarz zatelepał się złowrogo.
- Co się dzieje?! - wrzasnęła spanikowana Amanda i przytrzymała się szafeczki, w której stały kryształy. Niestety niewielki kaganek, który trzymała spadł na ziemię i rozlał nieco oliwy. Buchnął płomień a w jego blasku odbił się całkiem ładny obraz, który bujał się teraz na ścianie.
Chloe odskoczyła od ognia odruchowo i zaraz zaczęła rozglądać się za wodą. Dostrzegła dzban stojący tuż obok na niewielkim kredensie. Pochwyciła go i chlusnęła jego zawartością w ogień, ale tak by nie zalać pani Amandy.
- Co to było? - zapytała prędko gdy ogień z sykiem gasł. - To coś z tych sekretów? - dodała spoglądając pytająco. Nie czekając jednak na odpowiedź panna Vergest ruszyła prawie biegiem do pokoju, gdzie zostawili duchownego i strzacicę.

Chloe z progu zlustrowała całe pomieszczenie. Ulga malowała się na jej twarzy widząc że duchownemu nic nie jest, ale zmartwiła się gdy spojrzała na skrzacicę, leżącą na pstrym dywanie. Od razu skierowała ku niej swoje kroki.
- Ojcze Glaive, co tu się wydarzyło? - zapytała, a w jej tonie głosu zdawać by się mogło, że była nutka nagany. A może to tylko zwykłe zdenerwowanie dziwnym zjawiskiem? Panna Vergest przyklęknęła przy starowince.
- Pani Barbaro, słyszy mnie pani? - Chloe przyłożyła swoją zimną dłoń do policzka skrzacicy. Dziewczyna przyglądała się uważnie jej, oceniając na tyle na ile mogła jej stan.
Barbarze prawdopodobnie nic się nie stało. A przynajmniej, wyglądała i zachowywała się jak dotychczas. Zatrzepotała skrzydełkami, a potem kichnęła, gdyż wzbiła tym nieco kurzu.
W drzwiach po chwili stanęła Amanda. Oddychała z trudem, więc oparła się o futrynę.
Wpatrywała się przez chwilę w scenę, po czym wysapała.
- Chyba czas już pożegnać naszych gości Barbaro. Późno już.
Nastąpiła cisza w pokoju, choć zza okna nadal słychać było rozszczekanego psiaka.
- Odprowadzić was, ojcze? - Zapytała gospodyni i nie czekając na odpowiedź duchownego podeszła, by pomóc założyć mu płaszcz.

Theseus zachował zimną krew, nie dając po sobie poznać, że coś “nabroił”. Dźwignął starownikę i upewnił, że trzyma się na swoich skrzydełkach.
- Zawieja okropna wpadła. Pani Barbara straciła na chwilę panowanie nad unoszeniem się, ale nic poważnego się nie stało - wytłumaczył się bez zająknięcia kapłan. Zerknął jeszcze na skrzacicę i podszedł do Amandy, odbierając od niej płaszcz.
- Dziękuję - skinął jej uprzejmie głową. - Późno już, racja. Czas na nas - spojrzał na Chloe. - Dziękuję za herbatę i przepraszam za kłopot - rzucił spokojnym głosem, ruszając powoli w stronę drzwi. Zatrzymał się jednak i obrócił na pięcie do Amandy.
- Jeśli mogę mieć ostatnie pytanie… - zagaił, unosząc palec wskazujący. - Czy ojciec Bernard palił tytoń?
Chloe stała w milczeniu, nie chcąc przerywać duchownemu w jego wypytywaniu. Poruszył bardzo interesujący temat więc z miną niby lekkiego zdziwienia, z uwagą przysłuchiwała się ich wymianie zdań.
Amanda zmarszczyła brwi. Pytanie zbiło gospodynię z pantałyku.
- Tytoń? Niee.. Nigdy… Choć tolerował, pamiętam… Często przychodzili do niego różni goście, którzy srogo kopcili.. Później trzeba było wietrzyć całą plebanię…
W oczach kapłana pojawił się błysk. Momentalnie podszedł do elfki i robiąc jak najbardziej przyjazną minę, na jaką było go stać, dotknął delikatnie jej ramienia.
- Ci goście, o których mówisz, Amando… - zaczął niskim, wibrującym głosem. - Wiesz może, kim byli, albo w jakich sprawach zjawiali się u ojca? - wypowiedział, wpatrując się w jej oczy z przejęciem.

Kobieta odsunęła się aż od Theseusa, nieco wystraszona jego entuzjazmem.
- Dużo miał tych gości.. ale ... - pokręciła głową... - Najbardziej kopciły te szelmy, rodzina Lortie. No i nasz Jean Lopup Marchal… Ale on rzucił… Później objadał się tymi lawendowymi cukierkami…
- Lortie… - powtórzył kapłan, próbując skojarzyć sobie z czymś to nazwisko. O ile krasnoluda Marchal’a miał okazję spotkać, o tyle tej wspomnianej rodziny nie potrafił sobie przypomnieć, nawet z ksiąg, które studiował.
- I nie usłyszałaś, Amando, oczywiście całkiem przypadkiem, w jakich celach ojciec Bernard kontaktował się z tymi ludźmi?
- Nie... - Pokręciła głową z nieukrywanym zdziwieniem - Dlaczego ojciec się tak tym interesuje?
Kapłan momentalnie się wycofał i machnął ręką. Uśmiechnął się przy tym lekko, co było sporym wyzwaniem w jego wykonaniu.
- Takie tam… zboczenie zawodowe. My klechy lubimy wszystko zapisywać i wszystko wiedzieć o swoich parafiach - pokiwał głową i spojrzał na elfkę ponownie, porzucając poprzedni uwodzicielski wzrok oraz barwę głosu.
- Jeszcze raz dziękuję za gościnę, pani Amando. Mam rozumieć, że zobaczę panią na niedzielnym nabożeństwie?
Amanda kompletnie zdębiała. Zaskoczona, odprowadziła wzrokiem kapłana do drzwi.
- T... tak... - odpowiedziała…

Chloe nie ruszyła się ani kroku.
- Ja jeszcze chwilę tu zostanę. Pomogę pani Amandzie posprzątać. Trochę wody rozlałam przypadkiem na korytarzu i nie wypada zostawiać za sobą bałaganu - odezwała się gosposia ubiegając naglące spojrzenie duchownego.
Cicerone spojrzał tylko na chwilę w stronę młodej gosposi i skinął jej krótko głową, jakby rozumiał, co ma na myśli.
- Poczekam na dole zatem. Nie chcę, żebyś sama szła o takiej porze do świątyni. Pomodlę się w ciszy za panią Barbarę - podsumował i otwarł drzwi. Spojrzał jeszcze na elfkę, która najwidoczniej tego wieczora będzie miała o czym myśleć.
- Dobrej nocy i pokój temu domowi - rzucił prawie nonszalancko i wyszedł.
- Tak… - odpowiedziała pani Rolande, stojąc w korytarzu i patrząc jak zamykają się drzwi za gościem. Nigdy wcześniej nie słyszała by duchowny używał słów “klecha” czy “zboczenie”... Albo by tak się zachowywał…
Ruszyła do pokoju i pochyliła się nad skrzacicą, która gramolila się właśnie na fotel.
- Co on ci zrobił biedaczko? - Powiedziała cicho i z głębokim współczuciem w tonie. I dopiero teraz zauważyła, że Chloe nadal przebywa w pomieszczeniu.
- O… - wyrwało jej się.
- To może... Pani chwilę zajmie się panią Barbarą, ja sprzątnę korytarz i wrócimy do zaczętego tematu? - panna Vergest zaproponowała używając do tego konspiracyjnego szeptu.

Chloe była niezmiernie ciekawa co też takiego chwiała jej przekazać pani Amanda, a do czego nie doszło przez… Cokolwiek co tu odprawiał duchowny. Z pewnością po kolacji będzie musiała wypytać ojczulka co tu się wydarzyło gdy nie była obecna w pokoju.
“Czyżby?” miała pewne podejrzenie, po uwzględnieniu tego co słyszały z panią Amandą. Odruchowo uniosła dłoń na wysokość dekoltu, gdzie za białą koszulką skryty był jej wisiorek. W każdym razie z pewnością nie uważała by ojczulek chciał jakkolwiek zaszkodzić pani Barbarze. Tego akurat była pewna.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn

Ostatnio edytowane przez Mag : 26-01-2017 o 11:18.
Mag jest offline  
Stary 26-01-2017, 00:30   #145
 
Sapientis's Avatar
 
Reputacja: 1 Sapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnie
Sophie wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Miała zamiar uregulować opłatę za pokój. Choć w zwyczaju było płacić przy wykwaterowaniu, wolała dowiedzieć się ile karczmarz policzy jej za pokój, skoro ocenił ją na niewypłacalną nawet dwóch dób. Co, swoją drogą, zaznaczył dosyć bezpardonowo. I być może kupić jakiś ciepły posiłek.
Dziewczyna nie była nawet bardzo głodna. W głowie natrętnie biegały myśli o dzisiejszej wizycie w astralu i stosie przejrzanych książek.
Mimo, że przetrząsnęła co tylko mogła, zgodnie z wcześniejszymi przypuszczeniami, zadowalających informacji nie znalazła. Tylko tyle, że chcąc dalej drążyć sprawę, musi dowiedzieć się czegoś więcej, o tym miejscu. Z tego jednak już wcześniej zdawała sobie sprawę.
W dodatku miała przecież zająć się problemem Starej Marie, a tymczasem bagna były niedostępne, po niedawnej ulewie.
Westchnęła sfrustrowana swoją bezsilnością i weszła niespiesznie do głównej sali.

Na pierwszy rzut oka nie dostrzegła niczego nadzwyczajnego. Ot, kilku mężczyzn pijących piwo przy akompaniamencie rozmów i śmiechu. Goście dokazywali jak zwykle w piątkowy wieczór.
Poznana rano siwowłosa krasnoludzica krzątała się przy stolikach, a rzekomego właściciela, któremu karczma trafiła się jak ślepej kurze ziarno, nigdzie widać nie było.

- Bonsoir! - powiedziała do kobiety, by zwrócić jej uwagę. - Dostanę może coś ciepłego do jedzenia? - zapytała uprzejmie, gdy tęga krasnoludka odwróciła się w jej stronę.
- A dobry wieczór moja droga! - krzyknęła barmanka, dźwigając z powrotem na krzesło pijanego gościa. Gdy tylko ustabilizowała klienta i wytarła ręce w fartuszek, ruszyła za bar.
- Pewnie że dostaniesz. Cóż to mogłoby być? Mamy zapiekane jabłka z serem na słodko. Do dzisiaj danie dnia, chyba. Dla zdrowia i urody można wypić do tego kompot owocowo-ziołowy.
- A idź z tym kompotem stara ruro! - wybełkotał pijany typ. - Panienka se walnie to com ja pił.. bimber.. chyba…
Krasnoludzica pokręciła głową.
- Panu już chyba wystarczy, panie Milet! - powiedziała, ale jej sroga mina stopniała zaraz na widok Sophie.
- Pewnie wolałbyś zjeść coś mniej słodkiego, dziewczyno. Hmm.. niech pomyślę. Mam kaszę, jaja, trochę warzyw. Mogę też zrobić omleta. A na tego oberwańca nie zwracaj uwagi - wskazała głową pijaka.
- Może być omlet z warzywami i kompot - uśmiechnęła się do kobiety z wdzięcznością, odprowadzając ją wzrokiem, by po chwili również podejść do szynkwasu. - Dziękuję pani bardzo. Jestem w miasteczku od wczoraj i nadal czuję się trochę zagubiona.
- Miasteczko nie jest takie duże moja duszko - odpowiedziała kucharka. Chwyciła nową patelnię oraz glinianą miskę i rozpoczęła ubijać jaja.
- Wolisz na słodko, z konfiturami czy ze szczypiorkiem? Jak na słodko to mogę w sumie dodać kilka smażonych jabłek.
- Poproszę ze szczypiorkiem - powiedziała kiwając lekko głową, nie spuszczając oczu, z wykonywanych przez wprawioną kucharkę czynności. - Od dawna pani tu pracuje? Znała pani może poprzedniego właściciela karczmy? - zapytała, zapatrzona w przygotowywane danie.
- W ‘Kocurze’? Od niedawna, panienko. Właściwie, to pomagam prowadzić ten przybytek. Normalnie to piekę domowe ciasta u siebie na piecu, ale pan Trouve poprosił mnie o pomoc. - DeVillepin rozbiła dwa kurze jaja i wylała je do misy. Jej potężna łapa chwyciła drewnianą łyżkę i aż się zakotłowało w glinianej misie.
- Miłogosta znałam słabo. W sumie nie znam nikogo, kto by go znał jakoś dobrze. Dobry był z niego człek, choć pił dużo i opowiadał zmyślone historie... Wszyscy go jednak lubili.
Zastukały buciory w wejściu do izby i zawiało lekko wieczornym, kwietniowym chłodem. Nowi goście wkroczyli na salę i rozpoczęli zajmować miejsca.
- Sobota. - skwitowała to krótko Radegondre.
- Hmm…? - nie zrozumiała dziewczyna. - Dziś piątek. - powiedziała z niekrytą konsternacją
- Na pląsy Ulriera, rzeczywiście! - roześmiała się krasnoludzica rozlewając gotową, zółto-białą breję nakrapianą zielonym szczypiorkiem, na rozgrzaną patelnię. - Piątek też tłumaczy duży ruch w karczmie…
Jak na komendę, do gospody weszły jeszcze trzy osoby. W tym muzyk ze skrzypcami w dłoni.
- Prawda. - przytaknęła Sophie z czułym uśmiechem, jakim najpewniej obdarza się rozkojarzoną babcię. Tego jednak dziewczyna pewna być nie mogła, bowiem swojej babci nawet nie pamiętała.

Niespiesznie wyjmując mieszek z monetami, zastanawiała się nad kontynuowaniem przerwanego spaceru. Za oknem zmierzchało, więc przechadzka na chłodnym powietrzu byłaby raczej chwilą na zebranie myśli, niż okazją do poznania okolicy. Jutro za dnia zobaczy północną część mieściny, a później będzie musiała podjąć próbę przeprawy przez bagna. Być może powinna wziąć ze sobą jakiegoś miejscowego w roli przewodnika? Bagna dość wymownie oznaczały niebezpieczny teren. Szczególnie po niedawnym deszczu. A w dodatku nie wiedziała dokładnie, gdzie chatka wiedźmy się znajduje. Miała co prawda plan skorzystać z Astralu, by odnaleźć drogę do domu Starej Marie, jednak po dzisiejszych doświadczeniach obawiała się, że na Astralu nie może dłużej bezgranicznie polegać.

Karczma, pełna dokazujących w piątkowy wieczór mieszkańców, nie była odpowiednim miejscem do rozmyślań. Już teraz było tu dość gwarno, a drzwi co i rusz otwierały się, by wpuścić kolejnych gości. Równocześnie Sophie nie chciała zajmować czasu starszej krasnoludce, która bądź co bądź była w pracy. Pracy przybywało, a kobiecina nie miała nikogo do pomocy.

- Proszę, moja droga! - Kucharka właśnie postawiła przed Sophie talerz z gorącym, apetycznym omletem. W tle przygrywała muzyka i nawet jakiś pijany typ gibał się na środku sali. Nikt jednak nowej dziewczyny nie zaczepiał, choć kilkukrotnie dziewczyna mogła czuć się obserwowana i obgadywana.
- Dziękuję ślicznie - podziękowała z lekkim uśmiechem. - Mogę przy okazji zapłacić za pokój, czy raczej łapać pana Eldritch’a? - zapytała jeszcze, zanim drzwi karczmy znów się otworzyły i wszedł do niej rosły ogr. Każdy jego krok zadudnił po deskach. Przytrzymał drzwi, jak przystało na dżentelmena. Tą samą ścieżką weszła dama o rudych, upiętych w kok włosach, a za nią nierozgarnięty, flegmatyczny elf.
Muzyka ucichła. Gwar ustał. Ktoś gdzieś zakaszlał, ktoś zaszurał krzesłem. Nawet gospodyni tego miejsca zamarła na chwilę w bezruchu.
Drobne pantofelki rudej kobiety odbiły się echem po sali, gdy przeszła na jej środek. Tam jedynie gibał się ów pijak, któremu najwyraźniej brak muzyki zupełnie nie przeszkadzał.
- Witam wszystkich! - powiedziała dama. - Jeśli ktoś mnie jeszcze nie zna, to nazywam się Marie-Claire Poulin. Zamierzam startować na radną i mera naszych kochanych Szuwar! I jeśli jesteście za zmianami, jeśli w sercu nosicie nasze kochane miasteczko.. Głosujcie na mnie!
- Głosujcie na panią Poulin! - beznamiętnie wykrzyczał elf, unosząc zaciśniętą pięść do góry.
- Obiecuję wam - powiedziała niskim tonem rudowłosa - że ze mną czeka was lepsza przyszłość. Z tej okazji… Dziś wszyscy piją za darmo! Ja stawiam!
Aplauz, niepohamowany wrzask radości i inne dźwięki które wybuchły po tej przemowie z pewnością słychać było w każdym krańcu Szuwar. Pani DeVillepin ledwo wyrabiała na zakrętach, gdy posypały się zamówienia, w które wliczyła również posiłek Sophie.
Znów rozbrzmiała muzyka, a i do tanów było więcej chętnych.
Gwiazda tego niewielkiego wiecu wyborczego, wraz ze swoją obstawą pofatygowała się na górę po schodach, prawdopodobnie zająć tam jakieś miejsca.
Sophie, która korzystając z okazji poprosiła jeszcze, o dolewkę ziołowego kompotu, zauważyła przedzierającą się przez tłum pijaków czarnoskórą dziewczynę. Zwinnie omijała niektóre zamachy na swój talerz, czasem chroniąc go własnym ciałem.
- Mogę się przysiąść? - wydyszała ledwo, rozglądając się nerwowo z rozbieganymi oczami.
Z kawałkiem omleta w ustach, Sophie jedynie kiwnęła głową na przyzwolenie, choć prawie zakrztusiła się na widok ciemnej skóry dziewczyny. Słyszała, że gdzieś żyją tacy ludzie, lecz na północy, skąd pochodziła nigdy żadnego nie widziała.
- Naturalnie - powiedziała, gdy wreszcie przełknęła kęs i popiła go kompotem. - Coś się stało? - zapytała prawie teatralnym szeptem i próbowała ukryć swoje zdumienie, wracając do krojenia parującego omleta.
Kobieta pokręciła głową z frustracją i spojrzała krótko w stronę pląsających mężczyzn i chichoczącej się, rozchełstanej pannicy na środku sali.
- Musiałam chronić moją kolację, bo te nieokrzesańce mało mi talerza nie wywróciły na ziemię. A jeden to chyba próbował nawet polizać…
Jej talerz zawierał trochę mięsa i kaszę. Obok talerza, kobieta postawiła kubek z ale.
- My się z pewnością nie znamy i muszę przyznać, że gdzieś mi umknęło panienki przybycie - powiedziała po chwili, gdy Sophie już przełknęła kawałek omleta.
- Nazywam się Iris Pascal i pracuję tu w urzędzie miejskim.
- Sophie d’Artois, bardzo mi miło - odpowiedziała z uśmiechem, prostując się na drewnianym stołku i wyciągnęła rękę w stronę czarnoskórej. - Jestem w miasteczku od wczorajszego wieczora, więc nie miałam za bardzo okazji, do poznawania mieszkańców. A przy okazji - dodała niepewnie - nie znalazłoby się dla mnie jakieś zajęcie w miasteczku? Nie potrzeba mi wiele. Jedynie jakiś suchy kąt i parę pensów na jedzenie. Widzi pani, nie za bardzo mam się gdzie zatrzymać, a ten przybytek… - Sophie spojrzała znacząco, na śmiejących się w pijackich tańcach gości. - Cóż… Nie do końca do mnie przemawia.
- Rozumiem - parsknęła Iris i upiła łyk z kufelka. - W Szuwarach o pracę trudno. Tu prawie nic się nie dzieje. Ludzie stąd wyjeżdżają za chlebem. Karczma to dobre miejsce na start. No i Zbażynowie rozpoczynają niebawem obsiewy, ale... - kobieta zrobiła smutną minę. - Nie jest to praca dla każdego… A czym panienka się zajmuje, jeśli wolno wiedzieć?
- Do tej pory pracowałam jako pomoc domowa - odparła lekko zmieszana, pocierając dłonią szyję. - Ale z tego też powodu żadna praca mi nie straszna - zapewniła zaraz. - Umiem czytać i pisać, znam się też trochę na roślinach i ziołach. Cokolwiek, żebym nie musiała wróżyć z kart pijakom w karczmie… - zaśmiała się smutno, z niejakim zażenowaniem, po czym włożyła do ust przedostatni już kawałek omleta.
- Popytam. Choć dużo szybciej na pewno, zdobyłaby pani pracę idąc do naszego mera, pana Rodolphe - kobieta wskazała za siebie widelcem, jakby ten pan się tam znajdował.
- Nim odejdzie ze stanowiska mógłby dać panią do pomocy w urzędzie. Ledwo wyrabiam sama. Teraz dostałam do uprzątnięcia cały arsenał, gdyż tylko patrzeć jak zjedzie niebawem nowy szeryf.
- Słyszałam co się stało z poprzednim. Trochę to niepokojące - przyznała Sophie, zbierając nabitym na widelec kawałkiem okruszki i szczypiorek z talerza. - Dobrze, że ktoś wreszcie zajmie się tymi wszystkimi tajemniczymi sprawami - dodała, przyglądając się, jak dwóch upitych darmowym piwem mężczyzn właśnie zaczęło obkładać się po twarzach. Radegondre już wkraczała z interwencją, a panna d’Artois nie dawała pijaczkom większych szans w tym starciu.
- A do mera wybieram się już od wczoraj - przyznała po chwili. - Mam nadzieję, że jutro będę miała okazję z nim porozmawiać. Byłoby mi bardzo miło, pomagać pani z porządkowaniem arsenału, pani Pascal - zapewniła z przyjaznym uśmiechem i wsunęła do ust ostatnią porcję.
- W razie czego, proszę powołać się tę rozmowę. Mnie pomoc się na pewno przyda - uśmiechnęła się Pascal. Miała jeszcze wiele na talerzu, więc postanowiła nieco się przyłożyć, póki kolacja była jeszcze ciepła.

Sophie w tym czasie dopiła kompot i spoglądając w dno kubka podjęła:
- Pani Poulin chyba zależy na wygraniu wyborów. Sądzi pani, że pan Trottier nie ma żadnych szans? Słyszałam, że dobry z niego człowiek. A będąc świadkiem wiecu wyborczego tej kandydatki… - westchnęła - miałabym pewne wątpliwości.
- Co do szans Rodolphe? - powiedziała Iris wycierając chusteczką usta. - Nasz mer nie kandyduje. Swoje obowiązki dzielił między służbę miastu jako mer i jako znachor. Biedak nie wiedział w co pierwsze ręce włożyć… - Kobieta zrobiła długą pauzę, w której dopiła ale.
- Co do słuszności upijania wyborców, przez, być może, przyszłą radną i zarządcę miasta - odparła Sophie, gestem dłoni prezentując stan gości w karczmie.
- Marie-Claire Poulin zawsze chciała być merem tej mieściny. Podgryzała pozycję pana Trottier’a, ale nigdy skutecznie. Teraz ma szansę… Kandydaci dopiero się wyłaniają. Jestem ciekawa czy ktoś jeszcze się zgłosi w ogóle. Jest pani tu nowa, więc powiem pewnie to, co wszyscy. Nikt tu merem nie chce być. Poprzedniego znaleziono sztywnego na bagnach.
Mamy mały konflikt z niedaleką mieściną zwaną Chlupocice. Przez nich nasze Szuwary już nie istnieją na mapach kupieckich szlaków. Oni prosperują świetnie. My opychamy się brukową zimą.

Czarnoskóra podniosła głowę i spojrzała na balustradę, gdzie stał oparty elf i lustrował bawiące się w dole towarzystwo.
- A to pan Lilian Gauthier. Garncarz. Wierny jej jak pies. Wszędzie łazi za nią. Dziwne tylko, że wynajęła jednego z braci Murielle. Tego ogra. Ochroniarza i obijmordę. Jakby nie wiem jakiej ochrony potrzebowała.
- Wraz z pozycją rośnie niebezpieczeństwo - powiedziała jakby do siebie Sophie. - Poza tym, mimo, że jestem tu tylko jeden dzień, już zorientowałam się, że wcale nie jest tu bezpiecznie. Właściwie zdziwiona jestem, że nikt się tym za bardzo nie przejmuje. W ostatnich dniach zaginęło tylu ludzi! - mówiła z przejęciem. - Tutejszy kapłan powiedział mi, że zmarła daleka znajoma mojej matki, do której tu przyjechałam. Podobno mieszkańcy uważali ją za wiedźmę, bo mieszkała na moczarach - co mówiąc machnęła ręką, jakby zbywała ten bzdurny wymysł.
Iris jakby zdrętwiała. Wbiła wzrok w młodą wiedźmę i zesztywniał jej kark… ale słuchała dalej...
- Gdy dziś w południe wstąpiłam do piekarni, dowiedziałam się, że zaginął również uczony z domu na wzgórzu, a w dodatku w tej okolicy po raz ostatni widziano poprzedniego szeryfa i jego pomocnika! W tak niewielkim miasteczku, gdzie każdy każdego zna, kilkoro zaginionych to już niemały procent populacji, a sprawa zdaje się przechodzić bez żadnego echa. Skoro na wolności grasuje seryjny morderca, wcale nie dziwi mnie ochrona w postaci ogra - zakończyła wywód, energicznie odkładając kubek na blat.
Przez chwilę Iris nie odzywała się ani słowem. Błądziła przez chwilę wzrokiem po stole.
- Nie patrz... Nie patrzyłam na to z tej strony. Ludzie stąd często wyjeżdżają… Poza tym... Szeryf... Szeryfa nie ma, a to on się zajmuje takimi sprawami... Jeśli pan Trouve i mer są spokojni.. to …

W kącie sali właśnie wybuchła gromka salwa śmiechu, gdy hazardziści upokorzyli swojego kolegę, polewając go piwem.
Pascal wzięła głęboki wdech…
- Panienki matka przyjaźniła się z wiedźmą?... Seryjny morderca jest w mieście?...
Nim kobieta zdążyła doczekać się odpowiedzi, niechcący wywróciła swój kubek. Na szczęście był już pusty.
- Podać coś jeszcze? - zagaiła zdyszana Radegondre, która wywaliła jakiegoś pijaka za drzwi i właśnie wracała.
- Ja dziękuję… Muszę już iść… - wycedziła czarnoskóra kobieta i poderwała się z miejsca.
- Mi też już wystarczy, dziękuję bardzo - Sophie uśmiechnęła się przyjacielsko do starszej krasnoludki, wstając z prostego stołka. Z jakiegoś powodu bardzo polubiła tę kucharkę. - Pani Pascal - dziewczyna złapała ją za przedramię - proszę na siebie uważać. Naprawdę chciałabym pomóc pani porządkować arsenał - powiedziała ze smutnym, zatroskanym uśmiechem.
 
__________________
Everything I've done I've done with the best intentions.
Sapientis jest offline  
Stary 26-01-2017, 21:58   #146
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
Tura 14 (special edition)

NOC







MIĘTOSIOWE WZGÓRZA
(Pężyrka, Remi i Gaspard)


Kliknij w miniaturkęastała chłodna, ciemna noc i grupa Remiego ostrożnie pięła się ku posiadłości Miętosiów. Mokra, długa trawa ocierała się o spodnie, a w powietrzu wisiały mokre kropelki. Remi szedł równo w szyku, razem z niedwano poznaną Pężyrką i Gaspardem, oraz psem Lokajem. Tyłów bacznie chronił poczciwy Grégoire Micheaux. Zgodnie z rozkazem, jakieś sto metrów za nimi wlókł się pododdział Bruna Mosse, - Ork, Gauthier Verninac i Patric Tourneur. Wolno szli, bo każdy z nich kuśtykał na którąś nogę.
Na szpicy zaś, przodem, zgięci w pół pomykali - orczyca Rogbuta "Rab" Batull i krasnolud, Quentin Levasseur.

Widoczność była słaba. Jedynym punktem orientacyjnym w tych ciemnościach były majaczące w oddali płomienie lamp w oknie chałupy i niewielkie ognisko przed domem. Ostrożnym krokiem oddział Remiego dotarł do przykucniętej pary ze zwiadu. Quentin przyłożył palec wskazujący do ust i wskazał na gospodarstwo. Z tej pozycji wszyscy musieli zadzierać lekko głowę. Do szczytu wzgórza brakowało 10 metrów. Na jego skraju przechadzała się nerwowo postać, wielka i tłusta.

- Ja nie wim czemu my go nie pogonili! Już dawno by nam w żołądkach siedział i w pierdy się zmieniał! Biedna Burakura.. - Krzyczała postać.
- Nie kwil tam baranie! - Odpowiedział mu głos gdzieś z głębi gospodarstwa - Mamy jeszcze tego dziwnego w klatce. Gruby jest, to go zjemy jutro. A teraz bierz pierwszą wartę. Ja idę spać!
- Ech - westchnął olbrzym , złapał rozklekotaną taczkę i z całej siły rzucił nią przed siebie, tak jak się psu rzuca patyczek. Taczka uderzyła w ziemię, urwała koło i odbijając się, świsnęła obok oddziału. Przekoziołkowała ze wzgórza gubiąc części, prosto w dół, znikając w ciemnościach.
Wszyscy na chwilę przestali oddychać i nasłuchiwali czy oddział Bruna zostanie tak banalnie rozbity…

- Nie rzucaj tam niczym Boran! Próbujemy się tu skupić gówniarzu i połatać Burakurę! - ktoś wrzasnął.

Przestrzeń była odsłonięta, więc dalszy marsz był ryzykowny. Wielkolud co chwila miotał się przy ognisku, jakby chciał wydeptać złość. Wreszcie klapnął na tyłek na niewielkim powalonym pniaku. Westchnął i patrzył w ciemną dal. Wprost na południe.

Pężyrka wyczuwała nosem padlinę. Przez ten i inne smrody przebijał się fetor z obornika oraz otwartego bimbru. Lokaj poczuł, że to miejsce z którego jeszcze niedawno czmychał z podkulonym ogonem, więc mięśnie na nim zadrżały. Cała grupa stała teraz przykucnięta w trawie gotowa zapewne na wszystko, co może się teraz wydarzyć.





DOM AMANDY
(Chloe)

- Ostrożnie - powiedziała pani Roland do Barbary, którą przykryła pieżyną. Skrzacia pociumkała ustami i wlepiła ślepe oczy w sufit. Prawdopodobnie.
Za oknem zapadła już noc, która do najcieplejszych nie należała.. W pokojach nie było ciepło, gdyż Amanda nie naniosła dziś drewna do pieca.
Kobieta pogłaskała koleżankę po siwej głowie i ruszyła ku wyjściu.
- Niech pośpi - powiedziała do Chloe szeptem i zamknęła drzwi do śpiącej Barbary - Lekarstwo powinno zaraz zacząć działać.
Obie przemieściły się korytarzem do innego pokoju, w którym paliła się tylko jedna lampa. Stał tu jeden manekin z piękną suknią z adamaszku. Wisiała na nim również peleryna, pończochy i satynowe gorsety. Stało też łóżko, prawdopodobnie należące do Amandy.
- Nie wiem co się wydarzyło w tamtym pokoju, ale chyba zrobiło to również wrażenie na ojcu Theseusie. Bardzo dziwnie się zachowywał jak wychodził… - Dziwiła się pani Rolande. Podeszła do sekretarzyka, otworzyła szufladę i wyjęła pęk listów przewiązanych sznurkiem. Przez chwilę się im przyglądała, po czym odwróciła się do panny Vergest.
- To brzemię ciążyło mi długo. Sekret, który sprowadził nieszczęście na wielu ludzi. Paczuszka, przewiązana konopnym sznurkiem czekało na to by je ktoś zobaczył. Mam nadzieję, że tą osobą jesteś ty, Chloe. I że ten konopny sznurek nie zaciśnie się wokół twojej drobnej szyi, moja droga... - Starsza kobieta zajrzała głęboko w młode oczy gosposi - Ojcu Phillipe się zacisnął…
Wyciągnęła dłoń z tajemniczą korespondencją wręczając ją Chloe.
- To listy Barbary do ojca Phillipe. Nigdy mu ich nie dała. Pisała je jak pamiętnik i chowała do szuflady... Zrób z tego użytek, dziewczyno i uważaj na siebie.





HERBATKA Z WDOWĄ GIRARD
(Rodolphe)

W domu Rodolphe zrobiło się nastrojowo. W kominku strzelał ogień dając kojące ciepło i miły dla oka blask, a w powietrzu wisiały zapachy świeżo parzonych ziół. Były to popularne szusze lipy, mięty, rumianku i dziurawca.
- Noc już zapadła - Powiedziała Simone stojąc w oknie i patrząc za szybę. W ręku ściskała kubek. Rodolphe mógł się jej przyjrzeć bez obaw, że to zauważy.
Simone Girard była atrakcyjną kobietą. Każdy zazdrościł jej mężowi swego czasu. Piękna figura, zdrowe zęby, pogodne usposobienie. Ona, jej mąż i brat to była prawdziwa trójka urwisów. Trottier pamiętał ich z młodzieńczych czasów. Trzeba było przyznać, że dokazywali. Rozrabiali. Czuć jednak było między nimi więź. Jakąś bliskość.. przyjaźń.
Życiowe dramaty zmieniają ludzi… Simone, razem z ukochanym mężem straciła dawny blask i radość z życia. Można było ją spotkać na mieście jak w zniszczonej sukni dźwiga balie z praniem, wiesza pranie.. lub idzie prać… Na tańcach już dawno je nikt nie widział…
- Bardzo ładnie pan mieszka, panie merze - odwróciła się twarzą do izby i spojrzała na Rodolphe - Nie chciałabym panu już przeszkadzać. Zresztą, nie wypada bym tak późno przesiadywała tutaj.
Kobieta odstawił niedopite ziółka. Jej słowa brzmiały fałszywie. Rodolphe widział, że Simone czuje się tu dobrze i bezpiecznie. Nie spieszyło jej się do domu.
- Powinien pan wiedzieć, panie Trottier, że nigdy nie chciałam działać wbrew interesom miasta. Pomagałam jedynie mojemu szwagrowi, gdyż był w tarapatach, ale nie chcę już brać w tym udziału. Chcę pomóc miastu... Czy jest coś co jeszcze chciałby pan wiedzieć, sir?
Kobieta postąpiła dwa kroki w kierunku gospodarza.



 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 02-03-2017 o 16:49.
Martinez jest offline  
Stary 27-01-2017, 23:35   #147
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Chloe zrobiła zmartwioną minę. Tak właśnie postanowiła zakryć ekscytację, jaką czuła na to, że zaraz będzie mogła zajrzeć w te sekrety i może odkryć odpowiedzi na parę pytań. Prawie jakby z namaszczeniem ujęła w dłonie pakunek z listami, przyglądając się im. Najchętniej od razu zasiadłaby do czytania. Ale na szczęście potrafiła być wstrzemięźliwa.
- Dziękuję za zaufanie jakim mnie pani obdarza, przekazując mi je - powiedziała z pełną powagą panna Vergest. - To dla mnie dużo znaczy - dodała i zbliżyła się do Amandy, obejmując ją przyjacielsko. - Będę ostrożna - szepnęła i puściła ją po czym spojrzała w kierunku wyjścia.
- Muszę już iść, ojciec Glaive może zacząć się niecierpliwić czekaniem - stwierdziła, przygryzając wargę w zastanowieniu. W końcu schowała pakunek pod pazuchę płaszczyka.


Noc była chłodna i ciemna. Księżyc chował się za gęstymi chmurami. Nawet jednej gwiazdy nie było widać. Wszędzie panował względny spokój i tylko od czasu do czasu zaszumiał wiatr w koronach pobliskich drzew.
Drzwi od domu Amandy zamknęły się ze zgrzytem za Chloe.

Dziewczyna spojrzała na czekającego na nią duchownego i lekko się do niego uśmiechnęła. Była szczelnie owinięta swoim płaszczykiem. Ręce miała skrzyżowane na piersi.
- Przepraszam, że ojciec musiał tyle czekać - odezwała się Chloe, czekając aż on ruszy przodem ku świątyni.

Kapłan, który w czarnym płaszczu oraz ciężkich butach bardziej o tej porze przypominał jakiegoś zabijakę, miast pobożnego wyznawcę Wielkiego Budowniczego, pokiwał głową, obdarzając dziewczynę spojrzeniem i dał jej znać, by ruszyła u jego boku.
Przez chwilę szedł w całkowitym milczeniu i tylko podeszwy butów szeleszczące po żwirze oraz gołej ziemi zdradzały, że ktoś przemieszcza się spod domostwa Barbary Beaumanoir. Theseus splótł dłonie pod piersią i pochylił głowę, krocząc jak na kapłana przystało. Choć pogrążony był w głębokiej komplementacji, to nie o Bogu w tej chwili rozważał.
- Trzeba przyznać, że nie poszło to dokładnie tak, jak oczekiwaliśmy - odezwał się w końcu ojciec Glaive, nie przestając obserwować tego, co było pod nim.

Krocząca tuż obok dziewczyna uniosła głowę, by spojrzeć na cicerone.
- Co tam się wydarzyło, ojcze? - zapytała, a jej ciemne oczy aż błyszczały z ciekawości, która zżerała Chloe od środka.
Kapłan westchnął cicho i zerknął kątem oka na gosposię.
- Ktoś rzucił na nią czar, moja córko. Nie byłem tego pewien, dopóki nie spróbowałem rozproszyć działanie Astralu. Powiodło mi się, ale tylko połowicznie. Przestrzeń nie powinna tak zareagować - nie kończyć się gwałtownym wybuchem energii. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z czymś takim… I to mnie w tym wszystkim martwi najbardziej.
- Wybuchem? - Chloe szeroko otworzyła oczy. Choć karnację miała bardzo jasną, to słysząc to pobladła jeszcze bardziej. - Nic się ojcu nie stało? - zapytała prędko, przyglądając się mężczyźnie uważnie i z przejęciem.
- Cóż, to nie był “taki” wybuch, który niesie ze sobą pożogę i spustoszenie. Bardziej jak… reakcja obronna albo kontrzaklęcie. Ktokolwiek rzucił czar na biedną staruszkę, znał się na tym i władał niemałą mocą. Ja nie… nie jestem dobrze przeszkolony w tej sferze. Posiadam pewne... powiedzmy zdolności, ale one nie umywają się do prawdziwego kunsztu władających magią. - Theseus zaczął nerwowo obracać sygnet na palcu, przygryzając przy tym lekko górną wargę w zamyśleniu.
- Ale jedno wydaje się dla mnie pewne. To nie był przypadek. A Barbara Beaumanoir była świadkiem czegoś, czego nie powinna była zobaczyć lub usłyszeć.

Chloe nieco uspokojona, a z pewnością nieco zła na samą siebie, spuściła głowę zamyślając się nad tym, co powiedział ojciec Glaive. Dziewczyna ruchem dłoni postawiła kołnierz swojego płaszczyka i opatuliła się nim bardziej.
- Dobrze, że ojcu nic się nie stało. Taka silna magia… Trzeba by znaleźć kogoś, kto byłby w stanie zdjąć ten urok. Chyba, że... - uniosła spojrzenie. - Użył ojciec medalionu? - zapytała, jakby szukając tylko potwierdzenia tego, co sama wywnioskowała.

Theseus omal nie zgubił krok, zaskoczony pytaniem młodej gosposi. Magia zawarta w symbolach wiary nie była poddawana do publicznej wiadomości. Kościół wolał, by atuty, jakimi dysponowali jego kapłani, pozostawały w niewiedzy wyznawców, ale przede wszystkim jego wrogów. Choć oczywiście zdarzało się, że czasem użycie magicznych przedmiotów odbywało się w otoczeniu świadków, postawieni wyżej w hierarchii kościoła nie decydowali się na drastyczne środki uciszania owych gapiów. Stąd też Glaive zakładał, że Chloe mogła mieć w przeszłości do czynienia z taką wiedzą, bądź po prostu zasłyszała plotki.

Zastanawiał się krótką chwilę.
- Tak - przyznał, wybierając szczerość w stosunku do gosposi. - Spróbowałem za jego pomocą rozproszyć magię otaczającą panią Barbarę. I dosłownie na moment odzyskała świadomość a także wzrok, jednak zaraz bielmo wróciło na jej oczy razem z otępieniem. W amulecie było skumulowane zbyt mało mocy, by rozproszyć tak silne zaklęcie.
- Czyli wiemy przynajmniej, że to sprawka magii, a nie trucizn - odparła Chloe intensywnie nad czymś myśląc. - Będzie trzeba spróbować ponowić próbę. Może teraz urok został osłabiony, hymmm....
- Nie wykluczam trucizny. Jeśli jednak moje rozproszenie odniosło jakiś skutek, głównym powodem zostaje magia. Może w kontrolowanych warunkach… Po głębokiej medytacji i ze wsparciem ksiąg, mógłbym osiągnąć lepszy efekt. Ale do tego musielibyśmy przekonać panią Amadnę, by oddała starą gosposię w nasze ręce na jakiś czas. Nie wiem z kolei, czy możemy jej w tej sprawie zaufać - mruknął i zerknął na Chloe. - Rozmawiałaś z nią, prawda, lilium? Wyniosłaś z tego jakieś wrażenie?

Chloe wykrzywiła usta w grymasie niezdecydowania.
- Muszę to przemyśleć ojcze - odparła cicho i w tonie, jakby miała na myśli coś dużo ważniejszego, niż tylko wrażenie jakie zrobiła na niej opiekunka skrzacicy.
Kapłan zwolnił kroku i przyjrzał się lepiej wiotkiej sylwetce dziewczyny.
- Powinniśmy działać z rozwagą, masz rację, córko - pokiwał głową, jednak nie odwrócił spojrzenia. - Wydarzyło się tam coś jeszcze, o czym nie wiem? - zagaił, jednak w jego głosie nie było ponaglenia do bezwarunkowej odpowiedzi.

Dziewczyna zrobiła zbolałą minę i odwróciła spojrzenie od cicerone. Ewidentnie coś ciążyło pannie Vergest na sercu.
- Ojcze, porozmawiamy o tym po śniadaniu. Lepiej będzie mieć świeże głowy do tego… - mruknęła Chloe nie podnosząc wzroku.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn

Ostatnio edytowane przez Mag : 28-01-2017 o 00:11.
Mag jest offline  
Stary 28-01-2017, 10:52   #148
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
- Jak uważasz, dziecko - odparł bez żalu i ponownie wbił spojrzenie przed siebie, prowadząc ich krawędzią rynku w stronę budowli kościoła.
- Choć w tym przypadku nie było to konieczne, cieszę się, że zareagowałaś tak szybko na harmider, który wywołałem. Czy to przez wzgląd na ciekawość, czy troskę o nas.
Chloe pokręciła głową, nie zgadzając się z jego oceną jej reakcji.
- Zwiodła mnie ciekawość. Powinnam była być wtedy przy ojcu - stwierdziła, surowo oceniając swoje zachowanie. - Gdyby ojcu się wtedy coś stało... westchnęła. Wydawać się by mogło, że dziewczyna tak jakby skurczyła się w sobie, pod wpływem tego co teraz miała w myślach.
Kapłan mruknął cicho do siebie, widocznie nie spodziewając się takiej reakcji gosposi.
- Nie musisz się ganić, lilium. Wiem, że mogę na tobie polegać - przytaknął sobie i posłał Chloe coś, co od biedy można było nazwać przyjaznym uśmiechem.

Zanim gosposia zdołała odpowiedzieć, oboje znaleźli się już przed drzwiami świątyni. O tej porze już praktycznie wszyscy spali, a przynajmniej dzieci. Ale dziewczyna nie sięgnęła jednak od razu za klamkę.
- Ufa mi ojciec? - zapytała szeptem Chloe, rozchylając nieco połę swojego płaszczyka. Uniosła dłoń ku swojemu dekoltowi.
Cicerone obdarzył swoją gosposię lekko zaniepokojonym spojrzeniem, mimowolnie omiatając nim wskazywaną przez dłoń część ciała dziewczyny. Zaraz jednak wbił wzrok w oczy Chloe, starając się zachować przyzwoitość.
- Jesteś moją najbardziej zaufaną osobą w Szuwarach, lilium. Ufam też, że Wielki Budowniczy nie złączył naszych ścieżek bez powodu.

- Tak też i ja myślę - mruknęła Chloe i rozpięła dwa pierwsze guziki swojej koszulki, odsłaniając część swojego dekoltu. Na jej skórze wystąpiła gęsia skórka, zapewne od przenikliwego zimna, jakim cechowała się ta noc. Dziewczyna pociągnęła za łańcuszek, który miała uwieszony na szyi i wtedy oczom duchownego ukazał się wisiorek. Bardzo charakterystyczny medalion. Panna Vergest wzięła go w dłoń i obróciła ku rewersowi. Grawerowane litery, które się ukazały jednoznacznie wskazywały, skąd mógł pochodzić. Kanton Inkwizycji.
Jeśli panna Chloe kiedykolwiek widziała ojca Theseusa zaskoczonego, to teraz był zdumiony jak nigdy przedtem. Zamrugał dwukrotnie, jakby próbując się upewnić, że to, co zobaczył, istniało naprawdę.
- Ja… ty… - wybełkotał, zbierając myśli. - Należysz do Kantonu Inkwizycji? - zapytał, patrząc teraz na młodą dziewczynę z niespotykanym wcześniej dystansem, czy raczej respektem.
Chloe nieco posmutniała widząc, jak zmieniło się spojrzenie cicerone. Schowała medalion i opatuliła się szczelnie płaszczem, aż po samą brodę. Skinęła głową.
- Jestem tu, by ojca chronić - odparła.
Glaive złożył pokornie dłonie i pochylił głowę, oddając należytą cześć Inkwizytorowi.
- Proszę o wybaczenie moich poprzednich zażyłości, Chloe Vergest. Nie byłem świadom tego, z kim przyszło mi pracować. - Kapłan najwidoczniej przyjął całkiem na poważnie oświadczenie “gosposi” i zastosował się do formalności, funkcjonujących w szeregach kościoła. Jako tylko Cicerone stał niżej od każdego Inkwizytora, z którym przyszłoby mu mieć do czynienia.
Dziewczyna uniosła dłoń i przytknęła palec wskazujący do ust w geście milczenia. Wyglądała na nieco przybitą, jakby skrępowaną zmianą nastawienia duchownego do jej osoby. Pokręciła głową.
- Nie ojcze. Proszę, nie. Ja... - chciała coś powiedzieć, ale nie była w stanie tego z siebie wydusić. - Porozmawiamy rankiem, dobrze?
- Jak sobie życzysz, Mieczu - odparł, ściszając swój ton i rozglądając się ukradkiem, czy ktoś przypadkiem ich nie podsłuchał. Spojrzał jeszcze raz na Chloe, a ona mogła dostrzec w jego oczach walczące niedowierzanie z wyćwiczonym posłuszeństwem. Podszedł do drzwi i otworzył je dla… no właśnie, kogo?
Dziewczyna podeszła do duchownego spoglądając mu w oczy.
- Ojcze, proszę... Nie jestem Inkwizytorem - "jeszcze" zdawało się, że chciała dodać. - I nikt nie może się dowiedzieć. Jestem ojca gosposią. Dobrze? - powiedziała zadziwiająco niepewnie jak na kogoś, za kogo miał ją cicerone.
- Dobrze - pokiwał powoli głową, choć jego spojrzenie wiele się nie zmieniło. Może kogoś kandydującego na Inkwizytora uważał za równie wymagającego szacunku, a może uraziło go to, że Chloe do tej pory nie mówiła mu całej prawdy.
- Zachowam tajemnicę. Możesz mi wierzyć… Chloe.
Panna Vergest - jeśli w ogóle jej imię i nazwisko było prawdziwe - skinęła duchownemu głową i weszła do budynku. Kroki stawiała niezwykle cicho, wydawać by się mogło, że stąpała bezgłośnie niczym kot.
- Dobranoc ojcze - powiedziała zatrzymując się w połowie korytarza na chwilę, ale nie odwróciła się, by na niego spojrzeć.

Thesues zamknął drzwi i spojrzał za kobietą. Odchrząknął cicho.
- Dobranoc.... - “dziecko” pchało mu się na usta. Ale czy mógł być pewny nawet jej wieku? Zreflektował się więc i nie dokończył.
Wkrótce cichutko zaskrzypiały drzwi i gosposia zniknęła w swoim pokoju.
Glaive zaś pogłaskał swoją brodę i ruszył wolnym krokiem do komnaty Cicerone.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 29-01-2017, 23:52   #149
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Wkroczyła do swojego pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Tym razem przekręciła klucz w zamku by nikt nie wkroczył do jej pokoju. Chloe była bardzo niezadowolona z tego jak skończyła się herbatka u pani Amandy. Oczywiście nie było tak, że całkiem zadziało się źle.
Owszem, była zła na siebie, że wyjawiła się przed ojcem Glaive. Zupełnie nie spodziewała się po nim takiej reakcji.
"Czyżby obawiał się Inkwizycji?" przeszło dziewczynie przez myśl gdy zdejmowała z siebie płaszczyk, który zaraz uwiesiła na gwoździku wbitym w ścianę. W końcu wielu duchownych lękało się instytucji, którą reprezentowała.
Położyła stertę listów przewiązanych sznurkiem na niewielki stolik stojący przy jej łóżku. Pani Amanda wydawała się być nimi bardzo poruszona. Chloe bardzo ciekawiło co też skrywają w sobie.

Najpierw jednak zdjęła z siebie wyjściowe ubranie. Podwinęła sukienkę i wyciągnęła umocowany na pasku przy jej udzie, sztylet. Położyła go obok listów. Jego ostrze było niezwykle ostre i gładkie, lśniło w nikłym świetle jednej świecy jaka dopalała się w pokoju gosposi. "Lusterko" - adekwatna nazwa dla sztyletu, w którego płazie ostrza można było się przejrzeć. Chloe bardzo lubiła ten rodzaj broni. Była ona bezpośrednia, cicha i skuteczna we wprawnej dłoni. A zręczności dziewczynie nie brakowało.


Gosposia rozebrała się i po szybkiej toalecie, przebrała się w koszulę do spania. Wzięła koc z łóżka i owinęła się nim, bo snu jeszcze przez jakiś czas zaznać nie zamierzała. Z małej szafeczki przy łóżku wyciągnęła dodatkowe świece. Ta która dawała teraz światło, lada chwila miała zgasnąć, więc potrzebowała przygotować się odpowiednio do studiowania listów. Najchętniej przeszłaby się jeszcze do kuchni, zaparzyła sobie zioł by mieć co sączyć w trakcie lektury, ale...

Na twarzy Chloe wykwitł grymas niezadowolenia na myśl, że mogłaby przypadkiem jeszcze natrafić na Cicerone. Polubiła go przez ten czas kiedy była po prostu gosposią, ale...
"Czego się spodziewałam?" pomyślała gorzko, bo nie mogła przeboleć tego jak on zareagował. Mimowolnie spojrzała na swoje łóżko. A dokładniej to pod nie, tam gdzie kryła się jej walizka z podwójnym dnem. "Że zacznie mnie traktować poważnie? Zacznie mówić o swoich planach zanim je zacznie wprowadzać je w życie?" już sama nie wiedziała, czy jego reakcja bardziej wskazywała na obawę czy zawiedzenie się.
Ale skoro już się wyjawiła z wiedzą o działaniu jego medaliony, to reszta poszła jej jakoś tak... Sama z siebie. Szczególnie po tym całym wybuchu jaki powstał przy próbie rozproszenia działania uroku.


Panna Vergest westchnęła ciężko i opadła na krzesełko stojące przed stolikiem. W dłoni trzymała kilka świec. Każdą, po kolei, zaczęła odpalać od tej jeszcze świecącej się i po nakropleniu wosku na blat stolika, przymocowała każdą z nich.
Wyciągnęła prawą dłoń i chwyciła nią Lusterko, które zaraz użyła by rozciąć sznurek pętający listy. Odłożyła ostrze obok i zabrała się za lekturę. A nie była ona ani lekka, ani przyjemna. Już przy pierwszych przeczytanych słowach, Chloe skrzywiła się z niezadowoleniem.

Lecz nawet szczegółowe opisy zawarte w listach nie zniechęcały dziewczyny by uważnie wszystko czytać. Wiedziała, że nie może pozwolić sobie na ominięcie niczego, choćby z tego względu by nie przeoczyć czegoś istotnego.


Świece zaczynały przygasać. Panna Vergest ze znużeniem i zmęczeniem wyraźnie widocznym na jej buźce, siedziała oparta na łokciu lewej ręki, podpierając głowę.
Wpatrywała się w to co nie pasowało do całości. A by to znaleźć musiała przebić się przez stertę bełkotu zakochanej starej kobiety, która nieszczęśliwie swe uczucia ulokowała nie dość, że w mężczyźnie innej rasy to do tego jeszcze będącego Cicerone.

- Niektóre kobiety to mają nie po kolei w głowie - mruknęła Chloe, powstrzymując ziewnięcie.

Listy miała podzielone na różne stosiki. Jedne listy były miały w sobie coś istotnego, inne były bełkotem napalonej staruszki, które nadawały się tylko do spalenia, by niczyje oczy więcej nie ucierpiały od czytania tego... Świństwa. Tak, Chloe będzie jeszcze długo mdliło na wspomnienie tego co przeczytała i to pomimo tego, że doszukiwała się tam jakiegoś szyfru.

Ta konkretna karteczka, którą trzymała w dłoni, na jednej stronie miała wymalowany symbol, jakby serduszka, po drugiej...

Cytat:
“Pić raz dziennie, przed zaśnięciem, jedną łyżeczkę.”
Podpis to A.B.
Jako jedyna, ta kartka zapisana była innym stylem pisma niż reszta. Chloe zaintrygowała ta notka.
"Kim jest AB? Pić jedną łyżeczkę? Brzmi jak opis przyjmowania lekarstwa... Ten lekarz, jak on się nazywał" dziewczyna zmrużyła oczy chcąc sobie przypomnieć.
- Rodolphe Trottier - wypowiedziała na głos. Pokręciła głową. To nie o niego chodziło. Ale mógł on wiedzieć coś o tym czy nie było innych praktykujących znachorów...

Chloe nie pierwszy raz studiowała zapiski po nocy, czy nawet do samego świtu. Rankiem z pewnością będzie wykończona. Ale przynajmniej było warto.
Listy powstawały od jesieni. Co prawda nie było za bardzo w nich dat, jednak pani Barbara pomiędzy kartki wtykała to czerwony listek dębu czy klonu, czy wprost w opisach listów było na przykład o ... zabawianiu się z bałwankiem.

Skrzacica, na której starania ojciec Courbet pozostaje niewzruszony, z każdym kolejnym listem wydaje się być coraz bardziej... opętana, szalona.
Pod pretekstem sprzątania biblioteki zamieszkała w świątyni, by oczywiście, być bliżej ukochanego, który nie zwracał na nią uwagi. Jeden z listów można by zinterpretować, że kobieta mogła chcieć popełnić samobójstwo, wspólnie z duchownym.

"Biblioteka... Tam pewnie natrafiła na "Żółtą księgę" " Chloe szerzej otworzyła oczy, by zaraz zmarszczyć brwi podejrzliwie.

Ostatnie listy robią się co raz bardziej nieczytelne, zawierające tylko bohomazy. I za nim znalazła karteczkę podpisaną przez tajemnicze AB.

Chloe wstała od stolika, przeciągnęła się z cichym jękiem. Spojrzała na listy. Dziewczynę zastanawiało co też pani Amanda miała na myśli, że były one gwoździem do trumny ojca Phillipe. Czyżby uważała, że to Barbara zrobiła mężczyźnie krzywdę? Gdyby to była prawda to zadanie Chloe dobiegłoby ku końcowi. Lecz to nie tłumaczy skąd owe szaleństwo u starej gosposi.
Tak, zdecydowanie panna Vergest zobaczyła jedynie wierzchołek tego co tu się działo. Jak choćby...
Dziewczyna sięgnęła dłonią po jeden z listów.

No właśnie. Treść tych listów czasem bywała gorsząca i Chloe czuła nie mały dyskomfort czytając je.
Lecz to z pewnością dziwne zachowanie, dla starszej osoby, powszechnie szanowanej w mieście i będącej osobistą gosposią miejscowego duchownego.
Chyba każdemu, kto to by przeczytał, coś tu mogło nie pasować.

Kilkukrotnie też Chloe natrafiła na opisy Barbary na temat odgłosów dochodzących z piwnicy świątyni, które się jej naprzykrzają. Za każdym razem, gdy tam schodziła - odgłosy milkły.
Powoli z listów zaczynało się wyłaniać nowe oblicze Barbary, a jej listy z miłosnych zamieniły w obsesyje na temat dźwięków, szurania, stukania i życia nocnego w piwnicy Świątyni.
Ewidentnie stara gosposia podejrzewała, że czai się tam straszne zło, które czyha na cicerone i tylko ona może go obronić.

- Mam nadzieję, że ojciec Glaive jeszcze tam nie zaglądał - mruknęła dziewczyna. - Głosiki. Ewidentnie kobieta z czasem oszalała... Ale - westchnęła. Była zbyt zmęczona by mogła twórczo myśleć. Pokręciła głową i zebrała listy. Ułożyła je jedna kupka na drugiej, od tych które chciała rankiem spalić, po te najważniejsze, dające jakieś wątki do badania dalej.
Trzymając w dłoni kartki, schyliła się pod łóżko, skąd wyciągnęła swoją walizkę. Otworzyła ją, wyciągnęła część ubrań, tak by mieć dostęp do ukrytej skrytki. Prawą dłonią sięgnęła po spinkę z włosów i otworzyła nią ukrytą przegródkę. Była całkiem pojemna, a w tej chwili znajdował się tam tylko jeden list. Z nim, to co miała w ręku nie mogło się zmieścić.

Jak zaczarowana patrzyła na przełamaną pieczęć katedry alchemii, która zdobiła owy list. Chloe do tej pory nie wiedziała jak odnieść się do jego treści. Korciło ją, żeby go spalić. W końcu to był jedyny dowód. Bez tego listu nikt się nie dowie...
Chloe wpięła na powrót spinkę we włosy i wzięła w dłoń ten sekret. Był on dla niej "ciężki". Miał siłę zniszczenia świata kilku osobom.

Wcisnęła listy Barbary w skrytkę i zamknęła ją. Ułożyła na powrót ubrania i zatrzasnęła kufer. Podeszła do płaszczyka i z wewnętrznej kieszonki wyciągnęła Bika. Bladozielone światełko stworzonka oświetliło twarz dziewczyny. Odwróciła się na pięcie i wróciła do łóżka. Ciężko usiadła na nim, z trzymanym w dłoni listem. Chloe spojrzała na dochodzące do końca swego istnienia świece.
"Powinnam go spalić" mówił jej rozsądek. Zostawienie listu było proszeniem się o kłopoty. Ale skąd w ogóle u niej to wahanie?



"Jesteś moją najbardziej zaufaną osobą w Szuwarach, lilium. Ufam też, że Wielki Budowniczy nie złączył naszych ścieżek bez powodu."

Dziewczyna posmutniała już do reszty.
- Czemu to powiedziałeś? - jęknęła cichutko z pretensją skierowaną w duchownego. Chloe była osobą wielkiej wiary. Całe jej życie związane było z kościołem, aż w końcu na dobre powiązała je z Kantonem Inkwizycji.
Bardzo zżyła się jednak przez te kilka dni z duchownym. Widząc jego reakcje na jej przynależność... Ucieszyła się tylko z tego, że wcześniej tego nie powiedziała. Nie miałaby okazji poznać go takiego jakim był.
- Wszechpotężny, czemu żeś na mnie to zesłał? - zamartwiała się Chloe. Nie dalej jak wieczór wcześniej już przeżywała tą rozterkę. Spalenie listu nie sprawi, że sama zapomni jego treść. Po prostu nie będzie potwierdzenia na słowa które i tak może wypowiedzieć.

- Dam mu po prostu list i wszystko samo się zadzieje - powiedziała do fruwającego nad jej głową Bika, zdając się na wolę Jedynego Boga.
Wstała, idąc do drzwi chwyciła przy okazji płaszczyk i narzuciła go na siebie. Przekręciła klucz. Otworzyła i wyszła z pokoju. Stanęła przed sypialnią ojca Glaive. Kurczowo trzymała list, nie mogąc się przemóc by zrobić to co chciała, by w końcu... Zamknęła oczy i zacisnęła zęby.
Przykucnęła i wcisnęła list w szparę między drzwiami a podłogą.
Rankiem, gdy duchowny się obudzi, będzie mógł zauważyć na posadzce list z przełamaną pieczęcią, zaadresowany do Theseusa Glaive.

Chloe wyprostowała się, odwróciła na pięcie i bezgłośnie stawiając kroki wróciła do swojej sypialni. Zamknęła drzwi, ponownie przekręcając w nich klucz. Serce biło jej jak oszalałe. Bo przecież musiała oszaleć skoro to zrobiła.
- Może to miejsce sprawia, że ludzie tracą rozsądek - szepnęła do Bika, który zaraz wyleciał z jej dłoni i zaczął okrążać pokój.

Dziewczyna zdmuchnęła ogień z dogorywających świec i ułożyła się na łóżku, szczelnie owijając kocem. Kolejny dzień zapowiadał się paskudnie.
I musiała się z tym zmierzyć. Z tym na co żadnego wpływu nie miała, a czego skutki dotykały ją czy tego chciała czy nie. Niezależnie od tego jak zmieni się stosunek cicerone do niej, praca będzie nadal czekać, nadal będzie współpracować z duchownym. Trzeba będzie dokładnie omówić sprawę listów Barbary, pomówić o Żółtej Księdze...
Chloe układając sobie plan obowiązków czekających na wypełnienie, starała się zapanować nad mętlikiem jaki miała w głowie.

A czuła się w tej chwili fatalnie i co gorsze sen zdawał się wciąż nie znajdować drogi ku niej.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn

Ostatnio edytowane przez Mag : 30-01-2017 o 00:17.
Mag jest offline  
Stary 31-01-2017, 20:11   #150
 
Ardel's Avatar
 
Reputacja: 1 Ardel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputację
- Nie przeszkadzasz mi, pani Simone. Jako łapiduch muszę być przygotowany na pracę w każdym momencie, a to spotkanie to przecież praca nie jest. I nie mów do mnie, proszę, merze. Zrezygnowałem z tego stanowiska, nie nadaję się. Wolę po prostu pomagać ludziom.
Rodolphe dokończył pić napar i skierował swoją uwagę na kobietę.
- Wierzę ci. Naprawdę ci wierzę - skłamał, jednak chciał… hm… wierzyć we własne słowa. - Chciałbym zapewne wiedzieć, dlaczego obecny karczmarz zalazł pani szwagrowi za skórę. Ale nie będę naciskać. Mogę jedynie obiecać, że jeżeli nie będziesz chciała, żeby ta informacja trafiła dalej, będę milczał. I jeżeli nie musisz jeszcze wracać do domu, do córki, to chętnie z tobą jeszcze porozmawiam. - Zielarz wskazał kobiecie fotel i czekał na odpowiedź.
Kobieta łagodnie podeszła i usiadła we wskazanym miejscu. Na jej twarzy malowało się zmęczenie ale też i ulga. To, że Rodolphe jej wierzył wiele dla niej najwyraźniej znaczyło. Znachor znał się na ludziach trochę, a z wdowy czytał jak z otwartej książki.
- Christo boi się, że karczmarz go rozpozna. Że wskaże go jako jedno z oprawców, a z braku innych winnych, pójdzie na szubienicę. Choć to wszystko nieźle popaprane... Christo zaklinał się, że pan Eldritch nie żył, gdy przemycał go do Szuwarów. Wwoził rzeką ziemnego trupa! Teraz ten trup polewa piwo w gospodzie, a prawie wszyscy, którzy cokolwiek mieli z tym przemytem wspólnego, nie żyją.
Simone poprawiła się na fotelu jakby się nieco ożywiła. Jej senność gdzieś prysła nagle.
- Gdyby szanowny mer.. gdybyś, póki jeszcze jesteś merem napisał jakiś akt ułaskawiający.. to może Christo wróciłby do miasta by wszystko wyjaśnić? Pewnie, że z niego przestępca i niejedno zbroił. Ale nie jest mordercą. A mnie ten oberżysta.. żywy trup przyprawia o gęsią skórkę…
- Może warto porozmawiać jeszcze z panem Eldritchem? Bo on, jakby na to nie patrzeć, powinien mieć co powiedzieć na ten temat. Akty ułaskawiające nie są w mojej mocy - “A przynajmniej nic o tym nie wiem i ty też nie musisz wiedzieć” - więc nie mogę tego zrobić. Jedynie normalna rozprawa mogłaby tutaj pomóc. Jeżeli twój szwagier stawiłby się na nią, to sądzę, że jeżeli faktycznie nie jest winny morderstwa, to skończyłoby się na grzywnie. Nikogo nie skazuje się na szubienicę, bo inni winni zniknęli.[/i]
Rodolphe dotknął delikatnie dłoni Simone, żeby ta czuła jego wsparcie. Wydobycie informacji od tej kobiety okazało się bardzo prostym zadaniem, ale przy okazji jej po prostu współczuł trudnej sytuacji.
- Może byś coś zjadła, pani Simone? Zdaje się, że mam tutaj jakieś składniki na sałatkę i trochę chleba i masła.
- Już dawno nikt mi nie podał czegoś do jedzenia - uśmiechnęła się praczka niepewnie, a jej oczy zrobiły się nieco szkliste. Uciekła wzrokiem płochliwie od spojrzenia gospodarza.
- I tak długo nie zostanę. Pewnie córka zachodzi w głowę, gdzie też się podziewa jej wyrodna matka - Powiedziała smutno - Ale bardzo dziękuję za troskę. Naprawdę to doceniam.
Kobieta odwzajemniła dotyk.
- Co do Christo… Żeby go skłonić do powrotu, muszę mu coś obiecać. Jakiś gwarant. Cokolwiek więcej niż to, że dostanie uczciwy proces. Nie wróci, jeśli będzie gnił w areszcie jak ten, co go tam trzymacie… Ktoś musi być po jego stronie. Nie chcę w tym wszystkim zostać sama… Może pan, panie Rodolphe pójdzie tam na te bagna? Porozmawia z nim? To byłoby chyba najbezpieczniejsze…
Pójść na bagna, szukać przestępcy podejrzanego o zabójstwo i porozmawiać z nim? Brzmi jak plan godny wielkiego kretyna. Tylko jak tutaj odmówić tej kobiecie? Cholera!
- Będę to musiał przemyśleć, panie Simone. Sama wyprawa na bagna z chęcią znalezienia kogoś, kto znaleźć się nie chce dać jest bardzo trudna i niebezpieczna - mówił, przygotowując późną kolację. - A po drugie, to nie wiem czy pan Christo będzie chciał ze mną porozmawiać, zamiast… Powiedzmy, że mu w pełni nie ufam. Zjedzmy, potem odprowadzę cię do domu. A jutro jeszcze raz porozmawiamy, zastanowię się jeszcze nad tym kłopotem.
- Dobrze - Zgodziła się kobieta - Też wydaje mi się, że rozmowa może poczekać.
Simone była dużo spokojniejsza niż jeszcze chwilę temu. Widać, wydawało jej się, że sprawy są w dobrych rękach. Przynajmniej na razie. Wypracowali przecież tyle wspólnych koncepcji…
Rodolphe znał tę kobietę trochę i wiedział, że potrafi być zmienna. Tym razem jednak, w twarzy praczki znachor zobaczył odprężenie. Być może to również zasługa ziół, którymi ją poczęstował, późnej pory i ciepła strzelającego kominka...
- Cieszę się, że mogliśmy porozmawiać, panie Trottier. Pańska pomoc wiele dla mnie znaczy…- Simone uniosła leniwie kubek ciepłych ziół i wzięła mały łyk. Nie spuszczała tym razem wzroku. Jej oczy wpatrywały się w gospodarza jakby odkryła w nim coś nowego. Coś czego do tej pory nie dostrzegała.
- Cieszę się również. Chodźmy zatem. Nie każmy Joelle dłużej na panią czekać.
Rodolphe pomógł Simone wstać i ruszył z nią w stronę jej domu.

***

Dom Girardów położony był w północnej części miasta, ponad 50 metrów od chatki Rodolphe. Oboje przeszli placem, mijając w dali wciąż hałasującą biesiadę w ‘Kocurze’. Było to nawet krzepiące, gdyż para spacerowiczów nie musiała czuć się tak bardzo samotna.
- Ze swoją córką prawie w ogóle nie rozmawiam - powiedziała Simone, gdy dochodzili już do jej domu - Znika na całe dnie. Przesiaduje godzinami z naszym kowalem, a po nocy podobno przesiaduje w tych melinach na południu. Nie wiem czy powinnam się martwić.
Kobieta stanęła przy drzwiach i odwróciła się twarzą do mężczyzny.
- Dziewczyna jest w wieku, kiedy wszystko jest ciekawe poza obowiązkami i domem. Warto wiedzieć co robi i rozmawiać z nią na tyle, na ile będzie chciała, ale ograniczanie jej nie ma sensu. Jeżeli dobrze ją wychowałaś, to wszystko powinno być dobrze. Możesz mnie także nie słuchać, wszak samemu nie mam dzieci.
Rodolphe głęboko wciągnął powietrze i odetchnął spokojnie.
- Dobrej nocy, pani Simone. Mam nadzieję, że będziemy mieć jutro okazję porozmawiać.
Pożegnawszy się, zielarz ruszył do domu, by otulić się kołdrą i na chwilę zapomnieć o wielorakich problemach tego spokojnego zadupia, jakim są Szuwary. A przynajmniej jakim były do niedawna.
 
__________________
Prowadzę: ...
Jestem prowadzon: ...

Ardel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172