Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-05-2007, 17:34   #68
Nevdring
 
Reputacja: 1 Nevdring ma wyłączoną reputację
Słońce powoli kończyło swą wędrówkę, a niebo przybierało rozkoszne, różowo-czerwone barwy. Wiatr ucichł prawie całkowicie, fale minimalnie szturmowały łagodny brzeg. Patrząc jeszcze chwilę na ten malowniczy widok, Joshua wymamrotał:
- Aii, dobra już dobra, schodzę - chcąc zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, szukał jakiegoś zejścia. W końcu zeskoczył i nawet nic sobie nie zrobił. Popatrywał niepewnie na chudzielca i obcą dziewczynę, skubiąc włosy na lewej ręce.


Oczom Brenny i Phoebe ukazały się strony zapisane eleganckimi, choć nieco ściśniętymi literami. Kolor wskazywał, iż do sporządzenia tekstu użyto ołówka, bądź czegoś podobnego:


29 Grudzień, poniedziałek.


Siedzę pod drzewem, tuż obok złotej wstęgi plaży. Doszedłem do wniosku, iż prowadzenie czegoś w rodzaju pamiętnika pozwoli mi jako tako oswoić się z sytuacją. I czas. W tym cholernym miejscu płynie dziwnie. Niby wskazówki zegarka krążą normalnie, ale za nic byś tego nie poznał. Dziś jest chyba poniedziałek. Musi być poniedziałek. Ostatniego dnia tygodnia wybrałem się przecież do tej pieprzonej kaplicy. Nie jestem filozofem, nawet nie zapalonym czytaczem, jak by to określił mój ojciec. Liczby...wzory, równania! To mój żywioł, moja pasja. Choć kreślenie tych słów nie przychodzi mi z trudem, płaczę za przerwaną lekcją matematyki...Śmieszne, nie? Włażę do jakiegoś cholernego miejsca, a budzę się w jakimś innym cholernym miejscu. I myślę o szkole. Może to i lepiej. Boję się, że pełna świadomość odbierze mi resztki zdrowego rozsądku. Cóż, jestem gdzie jestem i nic na to nie poradzę. Słońce powoli zachodzi. Dobrze, że chociaż jest ciepło i można się napić wody ze strumienia. Nogi mnie bolą, cały dzień łaziłem w tę i z powrotem po tej cholernej wyspie. I co? Oczywiście nikogo nie ma, niczego prócz tej głupiej szopy na skraju lasu i wychodka dla obłąkanych. No bo kto normalny buduje sracz bez żadnych drzwi? Albo to nie sracz...cholera wie, szczerze mówiąc. Do tego drugiego też nie ma się jak dostać. Oby nie padało...

30 Grudzień, wtorek.

No tak, musiało padać. Ale jakim cudem? Idę spać, a raczej zamykam oczy. Nim to uczyniłem, patrzę w górę – żadnej chmurki. Nic, kompletne zero. A księżyc? Gdzie jesteś srebrzysty kręgu? No, nieważne. Chyba te nagłe chmury cię zasłoniły. Więc padało, musiało padać. A jak lunęło, to mało się nie potopiłem w tym zagłębieniu koło plaży.
Robisz, Boże, powaloną wyspę, to rób też powalone jagody albo inne maliny. Ssie mnie już od dwóch godzin, a tu nic. Żadnego krzaczka, żadnej rybki czy pieprzonej muszelki z gluciastym stworzeniem. Ech, nic mi się nie chce. Idę zaraz pod te budynki, może znajdę coś ciekawego, ale szczerze wątpię.

Chwila wspinaczki po nierówno ułożonych belach i jestem na dachu. Nie byłem na sraczu, ale raczej tam nie chcę wchodzić. Wystarczy mi, że tu jest klapa. Zaraz tam wejdę i pewnie złamie rękę, albo skręcę nogę w kostce i pożrą mnie chrząszcze. A, nie, zapomniałem – tu nawet chrząszczy nie ma! Powalone miejsce, powalone.

31 Grudzień, środa.

Nie ma to jak noc w zadaszonym pomieszczeniu. Co z tego, że puste i śmierdzi nie wiadomo czym. Zawsze to coś. Poszedłbym do sracza, ale mam złe przeczucia. Już wolę te zielone liście, chociaż piecze mocno od nich. Tak, olać sracza. Znając moje szczęście, to wejdę i nie wyjdę po wieczność topiony w gównie.
W nocy znowu padało. Gdy tylko niebo ciemnieje natychmiast chmury przychodzą. Czy przylatują, nieważne. Ledwie kilka gwiazd zdążyłem zobaczyć nim lunęło, lecz astronomii jeszcze nie miałem. Cholera. Znów jestem głodny. Nigdy nie miałem tak długiego postu. Ale prócz tego wszystko gra. Chodzę normalnie, piszę normalnie, spać mi się po całej nocy nie chce. Wysłać by tu marudzących Hindusów, to by pracowali i żarli powietrze. A nie jakieś bunty robią, brudasy ohydne. Dobra, mniejsza z tym. W ogóle ciekawe, co się dzieje w Europie. Mamy już tę wojnę, czy nie mamy? Przecież Hitler nie przejdzie Maginota, prawda? Niech się pożre o Polskę z bolszami i spokój. Mniejsza z tym, idę pozwiedzać, chociaż nie wiem co tu jeszcze można zobaczyć. Nocą obleję wodą ze strumienia nowy rok...żenada.

1 Styczeń, czwartek.

Normalnie mam kaca. Upiłem się osamotnieniem i jeszcze mi się w głowie odbija pesymizmem. Nawet jeść mi się odechciało. I dobrze. Mamy nowe lata czterdzieste. Ciekawe, czy w ogóle zauważyli moją nieobecność w tym cholernym internacie? A ten debil, John's? „Idź, nie marudź. To przygoda! Nikt się jeszcze nie odważył!” – gderał ten sadystyczny pacan. Jakże nie iść, skoro przed twarzą pięść, a za plecami trójka powalonych, tępych osiłków którzy myślą, że Molier to odmiana zupy pomidorowej.
Wczesny ranek, dopiero co przestało padać i chmury uciekają. Czy tam odlatują, pies to drapał. Byłem się odlać, wszystko mokre. Nic tylko ta pustka. Sracz mnie wnerwia. Stoi tam i stoi, lekko pochylony w prawo. Zaraz pójdę i go rozwalę. Najwyżej drzazga mi wejdzie pod paznokieć i umrę na gangrenę, czy inne cholerstwo wyspiarskie.

No i nie rozwaliłem sracza, do dupy z nim. Latam tu od paru dni jak ostatni idiota, a nie zauważyłem tej wyspy po drugiej stronie...morza? Oceanu? Może słone jezioro? Siedzę teraz dokładnie na wprost. Jest jakby droga do niej, po dnie, ale i tak musiałbym płynąć. Wydaje mi się, że im później, tym niższy poziom. Ale kto wie? I tak nie mam nic lepszego do roboty, więc poobserwuje do nocy. Może będzie tak jak w Szkocji i da się przejść? Zobaczymy.

2 Styczeń, piątek.

Dopiero teraz mogę pisać. Słowa nie oddają wszystkiego, ale jeszcze ręka mi się trzęsie. Wczoraj, znudzony gapieniem się na fale postanowiłem uzbierać parę gałęzi i liści, na posłanie. Coś tam wyszło. Wracam na plaże i znów siadam. Godziny lecą jedna za drugą, woda co prawda nieco opadła, ale nadal trzeba by płynąć, a bóg świadkiem, że prędzej zatonę, niż dotrę na miejsce. Nieważne. Siedzę tam, coraz ciemniej się robi. Przynajmniej nie padało jak zwykle. Nieważne. Siedzę i czekam cierpliwie. Ledwo co zobaczyłem godzinę na zegarku – 1.00. Nie wiem kiedy zrobiła się druga, a woda coraz bardziej odpływała. Nie wiem po co się tym przejmuje, ale zabrzmi to śmiesznie: nagle widzę w oddali, na drugim brzegu jakieś czerwonawe punkciki. Ludzie, myślę sobie, pochodnie albo latarnie. No, ludzie! Zaczynam machać rękami i krzyczeć, żeby mnie zauważyli, żeby przyszli. Światła przemieszczały się nieznacznie, jak gdyby kołysały na boki. To ja wchodzę na tę groblę, czy jak to tam nazwać i ruszam po kostki w wodzie. Przeszedłem jakieś dziesięć kroków i słyszę to. Do końca życia (co pewnie nie będzie znowu tak daleko) nie zapomnę tego poszumu. Brakuje mi słów na opisanie tego. Coś jak szum fal, szum gałęzi i tarcie o coś szorstkiego. Może i jestem tchórz, ale po tylu dniach stwierdzam, że wcale nie taki wielki, inaczej dawno już bym padł. Stoję jak wryty, patrzę na te cholerne punkciki i po prostu nie było innej opcji. Światła i dźwięk są ze sobą powiązane. Niby skąd ta pewność? Cholera wie. Była, to się liczy. Zwiewam ile sił do chaty. Włażę po ścianie jak pająk, spadam z drabinki i szybko pociągam za sznur. Chciałbym napisać, że się zabarykadowałem, ale ciężko tak powiedzieć. Siedzę w kącie i boję się oddychać. Nie wiem, która godzina, zegarek oczywiście zgubiłem biegnąc, albo wcześniej.
Czekam na deszcz, deszcz! Znienawidzony, mokry deszcz, byle tylko zagłuszył te szumy! Ale gdzie tam, jak chcesz to nie ma. Trzęsę się jak szczur w pułapce. I nagle to dudnienie, na dachu i obok, od strony lasu, plaży – wszędzie! Ktoś, lub coś łazi dookoła. Słyszę chrobotanie, prawie nie oddycham. Ale to głupie, nie? Stać i krzyczeć, a teraz udawać, że nikogo nie ma w domu? Nieważne. Gapię się na klapę, pierwsza mądra, choć ryzykowna myśl – podchodzę i łapię za sznur. Idiota ze mnie, niemal pociągnąłem! Wracam szybko i tylko czekam, aż się „sama” otworzy. I to szuranie. Szuranie i dudnienie o drewno. Nie wiem, kiedy zasnąłem, ale pamiętam, że już wszystko ucichło, oddaliło się.
Jest wcześnie rano, mam dość. Głodu już kompletnie nie odczuwam, ale muszę coś pić. Może jutro, za cholerę nie wyjdę teraz. Żeby tak spadł deszcz, to bym skoczył raz dwa. Czekam do wieczora.

Choć raz Bóg wysłuchał mojego skomlenia! Pod wieczór znów lunęło jak w tropikach. Dziwne, ale przestałem się bać. Szybko pobiegłem do strumienia, brzuch mnie rozbolał od nadmiaru wody. Mam to w dupie – mówię do siebie i ruszam na plażę. Jak ma mnie coś zjeść, to niech to zrobi i dajcie mi święty spokój! I co? Oczywiście, że nic mnie nie zjadło. Może mi się wszystko przywidziało? Teraz siedzę i piszę, ale słowo honoru – stałem przed chwilą i nic. Żadnego dźwięku prócz spadającej wody, żadnych świateł. To chyba jest jeszcze gorsze. Pisałem, że się nie boję? Jasne, mantra mantra... Już wolę, żeby co noc było strasznie, niż raz tak a raz tak, paranoja! Człowiek by wiedział, co robić, czego się spodziewać. Czy czekać w napięciu, czy demolować sracz.

3 Styczeń, sobota.

Kolejny martwy dzień. Zwyczajowy wypad do strumienia, zwyczajowe odlewanie się na ścianę sracza. Żebym chociaż ptaka jakiegoś zobaczył, albo głupiego owada... Nie wiem jakim cudem ciągle mam siły pisać. Od niedzieli, czyli prawie tydzień, nic nie jadłem. A jednak, nic mi nie jest...Cholernie to dziwne, muszę przyznać. Ale to i lepiej. Lepiej nie jeść i nie czuć głodu, prawda? Chociaż dłużej tu nie wytrzymam, muszę gdzieś iść, coś robić. Ale gdzie? Na pewno nie pójdę na tę drugą wyspę. Co to, to nie. Już prawie zapomniałem o odczuciach tamtej nocy, ale wystarczy, że przeczytam to co napisałem i wszystko wraca. Wiem, zbuduje tratwę! Tylko ciekawe czym, nie? Te dziwne drzewa z odchodzącą korą, nie-korą byłyby dobre na wiązanie, ale czym mam pociąć inne na prowizoryczny pokład? Ech, niedobrze, niedobrze. Wychodzi na to, że czeka mni

Zdanie urywa się nagle. Całość przechodzi w jedną wielką, rozmazaną plamę, a na kolejnych stronach pustka.
 
__________________
"...codziennie wszystko z niczego tworzyć i uczyć śpiewu gwiazdy poranne."
Nevdring jest offline