Wszyscy byli gotowi. Leopold i Lothar czekali na lądzie, w pewnym oddaleniu od barki, ale cały czas ją widzieli. Podobnie jak widzieli drzemiącego na beczce Williego, któremu już dawno skończyły się ogórki. Maximilian, Axel i Wolfgang spali, ale był to sen czujny i byli gotowi w każdej chwili na zerwanie się z hamaków i ruszenie do akcji. Na pokładnie czuwał Bern, wokół którego kręciła się ta cała awantura i Josef, poinformowany zawczasu, że coś się szykuje. Wolmar i Gilda - pracownicy Quartijna pozostawali pod pokładem, zgodnie z życzeniem szefa.
Coś się zaczęło dziać w momencie, w którym Willie zerwał się z beczki i próbował gdzieś pobiec, ale mu się to nie udało. Nogi miał zdrętwiałe i wyłożył się jak długi, tuż obok swojego siedziska. Dał się słyszeć śmiech. To jego dwóch kamratów zbliżało się nabrzeżem. Nieśli jakieś wiadra i szmaty. Jeden z nich miał w ręce zapaloną pochodnię. Willie w końcu podszedł do nich, coś poszeptali i już we trzech wolno skierowali się w stronę barki.
- Chcą mi łajbę podpalić, skurwysyny - mruknął Josef do siedzącego obok niego Zinggera. - Zróbcie coś.