Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-02-2017, 09:25   #169
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Drepcząca za podstarościm Marta rozmyślała intensywnie. O pijawkach i minogach. I krwi.
A pod samymi drzwiami alkowy kniaziowej okazało się, że jej najdostojniejszy z dostępnych w siedliszczu przewodników rozmyśla o tym samym. Spojrzenie Jaźwca było rozmaślone w sposób wyjątkowo wymowny. I patrzał się na Martę tak jakoś zupełnie inaczej niż do tej pory. Jakby planował zawiązać jej nogi i ręce w kokardy i rzucić ojcu pod nogi. Za drzwiami zaś oczekiwał starosta, opatrując wielce wymowną ranę na ręku, w alkowie unosił się nęcący zapach krwi. Nie było czasu przyglądać się czemukolwiek. Starościński palec zarządził wyposażeniem, czyli Jaźwcem, zydlem i Martą. Gangrelka odprowadziła spojrzeniem znikające plecy podstarościego, zydel zaś zahaczyła stopą i szurnęła po podłodze bliżej Janikowskiego. Przyklękła sobie na jednym kolanie na siedzisku dla wygody i wyciągnęła ręce po końce szarpi, z którymi zmagał się kniaź. I dzięki temu udało się jej ogarnąć i zmusić ściśnięte gardło, by przepuściło dźwięki mowy.
– Nie było mnie przy ojcu. Wieści miałam różne o nim, lecz żadna o śmierci nie mówiła. Pierwszy z twego pomiotu mi rzekł. Rzecz to pewna?
– Wszelkie wieści dochodzące do mnie w tym jednym się zgadzają, że on zginął i jego wszystkie dzieci, które były przy nim. Detale się zmieniają… lecz to pozostaje niezmienne – wyjaśnił Miszka i westchnął. – Wielka to strata, ale odszedł tak jak żył… nie godząc się ze zmianami tego co go otaczało.

Marta nic nie odrzekła. Głównie dlatego, że zęby zaciskała tak mocno, aż z trzaskiem pękł któryś z trzonowców. Całą uwagę zdawała się poświęcać zakładanemu opatrunkowi, a szarpie zaciągała tak ciasno, aż po bokach ciało zaczęło wyłazić jakby u baleronu.
– Przykra to dla ciebie wiadomość. Rozumiem to – uśmiechnął się smutno kniaź.– Pewnikiem o jego długu nie wiesz, więc… uznam go za spłacony. Jednakowoż… czemu chciałaś audiencyi u mnie?
Poderwała głowę gwałtownie, a wyraz jej twarzy zmienił się momentalnie. Wypisało się na nim, że opcja obskoczenia pięścią po pysku dla starosty jest sprawą otwartą. Mimo posiadanych tytułów, siły własnej i syneczków, i sztyletu ze znakiem ojca na stojaku. Marcine rączki zadzierzgnęły końcowy supeł opatrunku z taką mocą, że napięta tkanina przecięła skórę.
– Nie biorę na się nowych zobowiązań – wycedziła Marta wściekle – kiedy żałoba umysł mąci. Opłaczę ojca i braci, i wtedy przyjdę zapytać o dług.
– Długu nie ma już… śmierć wszystkie wymazuje – machnął ręką łaskawie Miszka i uśmiechnął dodając – Ano… widać w tobie Skomandowe rysy. Nie powiem. Ino on taki gładki na licach nigdy nie był.
Był, był, był, zadudniło Marcie w uszach i zęby wylazły z ust.
– Bóg, wódz i wojownik zawszeć piękny.

Wciągnęła oddech w płuca. Czuła, jak się rozklejają, zeschnięte, nieużywane worki. Ale ruch powietrza uspokajał.
– Ostatnie wieści mówiły, że w Prusach nasłali na Skomanda papieskich łowców. Co mówiły twoje, rikis?
Stary tytuł przeszedł Marcie gładko przez gardło. Pan na ziemi. To się liczyło. Wszystkie inne były tylko błyskotkami.
– Że go zdradzono, że dopadł go stary wróg. Krzyżowiec sprzymierzony z Sabatem, albo z Camarillą. Skomand uwierał obie strony… więc może to być prawdziwe – wyjaśnił Miszka spokojnie. – Jedni mówią, że zginął w bitwie, drudzy że we śnie… tak czy siak, zdajesz sobie sprawę, czym był jego zgon dla jego potomków oraz wyznawców. Jeśli ginie bóg, to jak potężny jest jego pogromca?
– Jako kto, mam odpowiedzieć – mruknęła Marta i zagapiła się na nasiąkający krwią opatrunek. – Wyznawca? Córka? Wódz u jego boku… a może ta, co sama na niego podniosła rękę? Którą też czczono jako bóstwo, hm?

Machnęła dłonią i wyciągnęła nóż zza paska, wsunęła ostrze ostrożnie pod zbyt ciasno zawiązane szarpie.
– Jaźwiec mówił, że był ci Skomand druhem. Ile ty masz lat, rikis? Bo bóg, którego pamiętam, nie miał przyjaciół.
– Hmmm... niech policzę… jakieś trzysta czterysta przed… a po… który to mamy? A tak … więc wychodzi około… dwa tysiące? Nie… mniej… ale gdzieś koło tego. Byłem tu przed krześcijanami – zadumał się kniaź, licząc na palcach. – To była wtedy dobra ziemia dla takich, którzy chcieli wykrawać własne domeny.
Nie skomentowała, trawiąc, co jej zapodano. Przecięte okrwawione szarpie przez chwilę trzymała w ręku. Bezwiednie przywiodła je do nozdrzy, a potem, za bardzo nie wiedząc co ze szmatami zrobić, wepchnęła je do rękawa i od kraju halki urwała pasmo lnu na nowy opatrunek. Odezwała się dopiero, gdy zadzierzgnęła ostatni supeł.
– Czy pakt wasz z ojcem znaną był sprawą? Może wpaść na jego trop ktoś… obcy? Nie stąd? – spytała wolno.
– Czemu pytasz o to?– zdziwił się Miszka, przyglądając się podejrzliwie Marcie.
– Dociec próbuję, czy jadą po twój żywot. Czy po mój jeno.

Wstała z niewygodnego przyklęku na zydlu i podeszła do kominka. Pogrzebacz ujęła ostrożnie i najpierw miejsce między polanami zrobiła, a potem bandaże cisnęła w żar i pilnowała, by się spaliły ze szczętem. Wokół w popiele poniewierały się nadpalone resztki pergaminów, nie do rozczytania już.
– Jeśli ktoś, kto pokonał boga jedzie i po ciebie, to winieneś krwi swojej pilnować. Są tacy na zachodzie, co z jednej kropli tajemnice potrafią wyczytać. I inne rzeczy uczynić.
– Jednego takiego przywiodłaś ze sobą. To jedna tych nowych linii. Zwą siebie Tremere, tak? – odparł zamyślony Janikowski i uderzył dłońmi o swe uda. – O mnie się bać nie musisz. Kościej pilnuje, bym zawsze był gotowy.
– Marcel Lecroix. Tak. A także książęta Wiednia i Krakowa.
Pogrzebaczem podgarnęła resztki pergaminów pod polana.
– Oni siebie zwą Tremere. A inni ich Uzurpatorami. Jakkolwiek zwał. Francuz jest mój i głupot robić nie będzie. Ale nie odpowiadam za cały klan… co nie bez powodu żmiję ma w herbie.
Zapatrzyła się w ogień hipnotycznie, przesunęła ręką na granicy odczuwania ciepła płomieni.
– Z Krakowa za nami ruszył Krzyżak. Myślałam ja, że moim tropem, za jakiś kasztel spalony czy potomka rozerwanego między dwoma brzózkami. Kto go tam wie jednak. Może i krew Skomanda wyplenić chce. A może i ciebie rikis, nawiedzić. Za dawne krwawe zasługi.
– Niech spróbuje… Tanio skóry nie sprzedam – zaśmiał się głośno wampir. – No i ja nie jestem otoczony wrogami… choć po prawdzie, to mnie nie lubią. A ciebie pewnie ucieszy, że Camarilla planuje rozłożyć zakon czarnych krzyży od środka. Zapewne spełnił już swój cel… jakikolwiek on był.
Pokręciła wolno głową.
– Nie ucieszy. Moje plemię w piachu. Moje ziemie zajęte. Braci już nie mam i ojciec odszedł. Jeno ten wróg mi został.
Odłożyła pogrzebacz z brzękiem.
– O rozmowę zabiegałam przeze tych, o których list posłałam. I lupiny.
– Co z lupinami?– zapytał Miszka przyglądając się wampirzycy.
– A szalej je jaki tknął. Te, co nas zaatakowały. Tego, co go Jaźwiec złapał. Myślałam, że Kościej im we łbach namieszał i iść chciałam się wywiedzieć na ich ziemie. Ot, sobie sposób umyśliłam, by nową główkę zdobyć. I na mir zasłużyć. A teraz wychodzi, że to faktycznie diabelska magia. Diabelski kielich magiczny… – wyłamała z trzaskiem palce. – I poszłabym, bo się teraz przy Leszym i tak na nic nie zdam. Za bardzo śmierć własna łaskawa i piękna się zdaje. Jeno gdybyście poczekać mogli jutro. Dwie godziny po zmroku. Wolfowi w przygotowaniach obiecałam pomóc i mogę nie zdążyć z moczaru wrócić, jeśli od razu skoczycie – zmarszczyła brwi, i czepiła się tej obietnicy jak pogorzelec jedynego garnca, który ocalił z płonącego domu. – Wolałabym mu słowa dotrzymać. Zwłaszcza że rację mieć może.
– Możemy poczekać. Leszy nie zając… a póki siedzi na mych ziemiach, Kościej go nie zwącha chyba że… – zamyślił się Janikowski.
– Chyba że z głodu leszy pójdzie szukać wampirzej juchy bliżej granicy? – podpowiedziała Marta.
– Nie jest aż tak szybki. A Bies ma przykazane czuwać i w razie czego… poświęcić…– stwierdził z oporami kniaź.
– Zatem pośpiech jest wskazany. Wszystko mam gotowe i pójdę zaraz, jeno Wilhelmowi dam znać. Lecz czemu Kościej miałby wywiedzieć się?
– Nieważne… stare dzieje. Dam ci przewodnika…– rzekł Miszka, lecz Gangrelka uznała że ów przewodnik bardziej szpiclem będzie, pilnującym Marty. – Hmmm… Może… Soroka.

– Zdałby się. Szybciej zaczniem, rychlej wrócim – kiwnęła poważnie głową. – Obaczym, czy się uda osłabić stwora jej własną bronią. Zali tak jest, że on jako minóg żywi się? – spojrzała nieruchomo w kniaziowe oczy.
– Mniej więcej… tak – odparł wymijająco kniaź. – Ale to szerzej omówię z czempionami, których poprowadzę.
To trawiła dłużej niż przyczepienie ogona, pilnującego każdego kroku i patrzącego na ręce.
– Wiedząc jak, może byśmy wydumali, jak go zniechęcić do przysysania. Lecz rozumiem konieczność zachowania tajemnicy. By na przyszłej jesieni nie przyszło ze wschodu pięć podobnych? – zapytała płasko.
– Nie znam tajemnic tego Leszego. Zapominasz waćpanna, że ja z nim jeno walczył. Nie było czasu się przyglądać dokładnie jak on się karmi.– przypomniał ze śmiechem MIszka.
– Więc… czemu jeno tym co ruszą? – nie zrozumiała Marta doszczętnie i zmarszczyła brwi. – Zapewne nie moja sprawa – orzekła wolno. – Lecz taka natura nas wszystkich. Do tajemnic ciągniemy jak muchy do krowiego placka.
– Tak bezpieczniej… Im mniej osób wie, tym mniejsza szansa, że ktoś wypaple.– wyjaśnił Miszka krótko.
– Toć wokół pustki na wiele dni drogi – machnęła Marta ręką. – A coby zwierzaczka posłać, to trzeba…
Urwała i zamrugała gwałtownie.
– … umieć. Z nas jeno ja i Swartka umiemy. A my według prawa i obyczaju pode tobą.
– Takie myślenie… przywodzi do zguby. Ostrożnym trzeba być – odparł z ironicznym uśmiechem brodacz.
Kiwnęła głową. Że tak, że trzeba. Prawie słyszała w myślach trzask iluzorycznych szczęk, w które kniaź właśnie sobie wdepnął.
– Lecz my obedwie tu ledwie przeze chwilę. Tedy nie my powodem, dla którego ostrożność zachowujesz nadzwyczajną.
Potarła czoło zmęczonym gestem.
– Otrzymałeś list ode mnie, rikis? I… czego oczekujesz jako starszy klanu?
– Prawdy… na temat tego co znajdziesz przy lupinach. Jeśli coś znajdziesz… – zadecydował Miszka.
– Jeśli… – powtórzyła i uśmiechnęła się blado i smutno. – Nie wierzysz we mnie. Niech i tak będzie. Zawszeć to lepsze niż twoi synowie. Jeden mnie straszy. Drugi twierdzi, że i tak nie ma za czym gonić. Za prawdą zawsze warto. Będą potrzebowała znaku jakiego ode ciebie. Listu polecającego czy pieczęci. Bez swobody przejazdu niewiele zdziałam. Jest też moje jeśli.
– Soroka lub inny mój synek pójdzie z tobą. Lepszego listu wymarzyć sobie nie mogłaś.– odparł w odpowiedzi Gangrel.
– … i przewodnik w jednym. Biorę – skinęła. – Postaram się oddać, jako mi przekazano. Jeśli zaś znajdę cokolwiek, i wrócę z prawdą… Udzielisz mi synków, gdy zabójca ojca tu za mną zgoni. Żebym mogła się zabawić, jak za dawnych czasów, ostatni raz. Moi z koterii nie rozumieją.
– Jako kniaź winienem ukarać tego, kto samowolnie poluje na Spokrewnionych pod moją opieką. Takie są chyba reguły Camarilli?– przypomniał jej z uśmiechem Miszka.
– Owszem, takie właśnie są – odparła Marta śmiertelnie poważnie. – Znam je na wyrywki. Lecz czy nie obiecałam prawdy?
Bo prawda była taka, że owe prawa kniaź może sobie zastosować albo i nie.
– Jak się sprawisz… synków użyczę. Na zabawę ci pozwolę.– zgodził się Miszka.
– Natenczas… dla Swartki znajdzie się jaki las? Jeśli będę musiała ją za sobą zostawić, to lepiej nie pod miastem.
– Są jakieś lasy na południu od miasta. Może się w nich ukrywać… jeśli chce – zamyślił się Miszka oceniając sprawę. – Jeśli nie przeszkadza jej bełkoczący mnich w ruinach klasztoru jako sąsiad.
– A jemu niedźwiedź – mruknęła Marta i skrzywiła się, niezbyt chętna do wysyłania wietrznicy tam, gdzie ostatnio zaatakował zabójca z cieni.
– Dostanę prawdę?
– Jest wiele prawd. – odparł z uśmiechem Miszka.– O którą konkretnie zapytujesz?
– O twoje widzenie krakowskiej koterii. I roli dla niej.
– Tej która została w Krakowie, czy tej która przybyła?– zapytał Miszka spoglądając wprost w oczy wampirzycy.
– Zostali, przybyli. To różnica tygodni jeno – odwzajemniła spokojnie spojrzenie. – Obydwu.
– Czyżby krakowscy Spokrewnieni chcieli się tu przeprowadzić?– zażartował Miszka choć uśmiech miał fałszywy. Ta wizja go nie cieszyła.– Ci co są, ci co przybędą… to zboże przed młóceniem. Część robi to zdrowe ziarno… reszta to plewy do usunięcia. Kto się czym okaże, czas pokaże.
– Ci co przybyli? – skinęła.
– Też… to samo. Sama zresztą wiesz, że nie wszyscy twoi towarzysze to zdrowe ziarno, prawda? Nie za każdego z nich dałabyś sobie głowę uciąć.– ocenił stary Gangrel.
– To złe słowa, co ciągną złe myśli. Zbyt łatwo Jaćwież dawała sobie uciąć głowę. Ze smutku za tymi, co umarli.Bo się nie dało odnieść zwycięstwa dość wielkiego. Sami siebie wytłukliśmy… na równi z Zakonem. Niechaj moja głowa zostanie, gdzie jest.
– Tak.. nie oczekuję twej oceny twych towarzyszy. Rozumiem lojalność. No i za długo cię tu trzymam – odparł z uśmiechem stary wampir. – Jeśli chcesz możemy zakończyć tę audiencję.
Ściągnęła brwi. Miała wrażenie, że ona do kniazia o ikonach cerkiewnych mówi, a on jej w odpowiedzi o uprawie winorośli. Jego tubalny śmiech dudnił pod powałą i zaczynał drażnić. I wszystko woniało już krwią.
– Po prawdzie to sądziłam, że bez więzów koniec nie nastąpi – mruknęła i wstała. – Laba naktis.
– Kusi, prawda? – stwierdził Miszka, przyglądając się twarzy Marty. – Ale przymusu nie ma. Gdybym wymuszał, to taka lojalność tania jest. Sama musisz podjąć tę decyzję.
– Taka lojalność, o jakiej mówisz, wymaga zasług z obu stron – stwierdziła Marta sucho i ukłoniła się lekko. – Dziękuję za gościnę. I przewodnika.
– Więc poczekajmy na taki czas. Odpoczywaj, córko Skomanda – odparł z uśmiechem Miszka.

Marta drgnęła. Imię ojca podziałało jak ostroga. Krew zawsze ciągnęła i kryła sobą wszystko inne. Już rozważała Marta sobie, jakby to było, jakby się zdarzyło, i z której by tu strony starościński kark ugryźć. Z przodu się bowiem szło uplątać w bujną brodę, z tyłu nie przebić zębami przez niedźwiedzie futro na plecach. Teraz zaś myśli wróciły na dawne koleiny, odwróciła się bez słowa i wyszła, a już za drzwiami oczy jej zaszły czerwienną wilgocią. Pociec zdążyły po policzkach krwawe strużki, kiedy się zorientowała, że sama w korytarzyku bynajmniej nie jest. Jaźwiec cały czas warował pod drzwiami, a teraz stał jakby kij połknął i się patrzył. I chyba mu się zdawało, że został świadkiem jakiejś słabości. To i Marta się spojrzała przez zasłonę szkarłatnej mgły, prosto w oczy podstarościego. Wyprostowała się dumnie. Dała krok w jego stronę, choć przez to musiała głowę ku znacznie roślejszemu zadzierać.
– Lepiej widać z bliska?
– Ja żem nic nie widział?– skłamał gładko Jaźwiec.
Marta zamarła. A już miała suche, wysunięte kły obnażyć. Zbił ją z pantałyku i skonfudował, i chwila na ciskanie obelgami minęła. Dowód na to, że potrafił sobie podstarości poradzić i poza dołkiem... albo na to, że pewne charaktera nie sypną iskrami, choćby i nimi sto lat o siebie tłuc. Po Marcinym policzku przemknęła kolejna szybka krwawa strużka, a Gangrelka wolno dobyła noża. Kosmyk swoich włosów złapała w garść i ostrzem chlasnęła przy samej skórze. Jedno po drugim, czarne pasma spływały cicho pod Jaźwcowe stopy.
– Mój ojciec – rzekła w końcu niegłośno, ale dobitnie – był wodzem i wojownikiem większym niż my obydwoje i wszyscy twoi bracia razem wzięci. I nie będę udawać, ani ty nie będziesz, że nic nie stało się. To nie kundel zdechł pod płotem.
Jaźwiec cosik chciał rzec, ale swym głosem, spojrzeniem postawą.. Marta wbiła go w podłogę… metaforycznie co prawda, ale dobitnie. Bo wyglądał jakby ogon podkulił pod siebie.
– Rzeknij Soroce, że czekać ma przy łodziach.
Jaźwiec skinął tylko głową i pognał, jakby mu się zadek palił.
 
Asenat jest offline