Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-01-2017, 21:19   #161
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
- Słyszałem coś waść uczynił na Arenie. Żeś mężnie stawał i dowiódł odwagi jak i siły… to się ceni. Jednakże zachowanie twe było wielce… niecywilizowane. Camarilla chyba diabolizmu nie pochwala, co?
Słowa zdawały się dotrzeć z niejakim opóźnieniem do jednookiego. Prawą dłoń gładził oparcie wygodnego krzesła przy którym stał. Nie czuł się na tyle ważny wobec swego gospodarza, by tak sobie usiąść. W zasadzie nie czuł się też na tyle ważny, żeby stać tutaj teraz. Zaraz po Wilhelmie i Oldze. Jednak wyróżnienie trafiło się właśnie jemu.
- Tak. To zbrodnia - odpowiedział w swoim zwyczaju, krótko, po żołniersku.
- Zbrodnia ścigana… śmiercią o ile wiem.- rzekł w odpowiedzi kniaź.- Choć jest usprawiedliwiona krwawym szałem. Czyż Kościół nie wybacza szaleńcom ich winy, przypisując je diabłom, które ich… opętały?
- Co martwe nie umrze dwakroć. Co zaś do winy, to gdy nadejdzie czas, każdy z nas za swoje odpowie -
jedno oko wpatrywało się w rozmówcę z uwagą. Jaksa cały czas zastanawiał się jakie są intencje ich gospodarza. Wiedział, że ten chce siać zamęt w ich szeregach i dzielić ich. Tylko nadal nie wiedział jak do tego doprowadzi.
- Dobre słowa!- zaśmiał się Miszka uderzając dłonią o udo.- Nie zgadzam się z tą opinią, acz… cenię taką śmiałość. Nawet jeśli czasem takich śmiałków ubijam. Więc… tam na Zachodzie nie zrozumieją. Swoi… też mogą nie zrozumieć, a ja… mam waści w garści, bo to dobry pretekst do Krwawych Łowów, nieprawdaż?
- Prawdaż. Zali nie znam lepszego - rzekł lakonicznie krzyżowiec.
- I dlatego idealnym wydajesz mi się materiałem na szeryfa Smoleńska. Na kogoś komu gotów byłbym powierzyć owo szlachetne zadanie. Miasto… nie jest dla moich dzieci, pełne tych żałosnych żydowskich torreadorów i cywilizacji. Teraz dojdą jeszcze twoi towarzysze podróży, więc nie mogę nim zarządzać przez ghula, którego ta Gangrelka Marta sponiewierała.- rozważał głośno wampir przekazując swą propozycję Jaksie.- Starczał na Żydków, ale twoi kamraci… to inna broszka.
- Jakże to na straży praw chcecie odstępcę postawić? Na przekór innym? Co by swą niepodzielną władzę udowodnić? - Jaksa mówił spokojnie. Co ciekawe w słowach jego nie znać było ni zdziwienia, ni goryczy.
- Kniaź jest od rządzenia. Nie od wykonywania praw. Te są bowiem jak obręcz zaciskająca się na szyi, hamują anarchię… ale zbyt mocno przestrzegane zaczynają dusić to co mają chronić. Kniaź więc powinien umieć rozróżnić kiedy prawa egzekwować, a kiedy pozwolić sobie na odstępstwa. Jeśli chcesz kary… to sam ją możesz sobie wymierzyć przywiązując się do słupa i czekając na słońce.- odparł w odpowiedzi Miszka.- Ja tu kniaź… nie kniaziowy urzędnik.
- Mądrość winna być cechą każdego przywódcy. Takoż miło mi, iż tutaj, w kniaziowym grodzie jej zastał. - Puścił oparcie fotela i splótł dłonie za plecami.
- A ruch taki to zarazem wspaniała pochwała mych zdolności, za którą szczerze dziękuję - skłonił się delikatnie, - prztyczek w nos Camarilli i policzek siarczysty wobec pani Honoraty za jednym zamachem. Zaprawdę świadczy to o wielkiej mądrości władcy.- Komplementy nie były nigdy mocną stroną Jaksy, jednak liczył iż szczerością zaskarbi sobie uznanie. I równie szczere odpowiedzi.
- Tak… to też ma swój urok. Wścieklica potrafi zaleźć za skórę. - zaśmiał się brodacz i zapytał.- Zamierzasz walczyć o przywództwo? Na taką walkę mogę uchylić… prawo Areny i pozwolić jej ujść niej z życiem. Lub tobie. Nie bez powodu moi nie zaczepiają synkowie Wścieklicy. Kości wielu z nich porachowała.
- Czyż tutaj każdy może po tytuł kniazia sięgnąć? Czyż nie byłoby to zaprowadzeniem anarchii, gdyby jeno walką godności zyskiwać? Nie mam zamiaru stawać przeciw niej na arenie. Nie byłbym dobrym wzorem dla dzieci swych, toteż i prawa primogenu mi nie trza. Miast tego zacieśnić sojusz winniśmy. Czyż wściekła Wścieklica nie ruszy zawrzeć sojuszu z kościejem w razie porażki? Po cóż wrogów kniaziowych wzmacniać tanim kosztem? A jeśli wygra? Któż w powadze nowo mianowanego szeryfa mieć będzie? Któż kolejnym wyborom kniaziowym zaufa?
- Lepiej żeby stawali przeciw mnie otwarcie na Arenie, niż knuli po kątach prawda? A co do Wścieklicy… nie mnie oceniać jak tam między sobą Brujah primogena wybierają.-
wzruszył ramionami Miszka.- A sama Wścieklica nie mając nikogo za sobą, może i do Kościeja zbiec… wie że nie warto.
- Żeknę zatem, że jako szeryf bezstronność zachować muszę. Toteż nie będę pod nią, ni nad nią, ni z racji krwi, ni stanu. Natomiast w jej włościach przebywać już jako gościom mi, oraz moim ghulom nie przystoi. Opuszczę ją więc przy sposobności pierwszej.
Jaksa zamilkł na moment. Choć obyty na dworze, to dyplomacji unikał jak ognia. Toteż sytuacja w jakiej się znalazł uwierala go niczym napierśnik wgnieciony po trafieniu borowym.
- Jaki zaś jest wedle prawa kniaziowego statut wilhelmowej koterii?
- Jesteście osadnikami, toteż moimi poddanymi… z całą gamą praw i obowiązków. Wilhelm jest primogenem swojego klanu, ten francuzik też. Marta to Gangrelka więc przynależy do mnie… acz tak jak obiecałem dostaną ziemię, tę którą odbierzemy z władzy Kościeja… też. Pozwolę im się osadzić w okolicy Smoleńska, bo nie dla nich życie wśród lasów. Swartka mnie trochę martwi. Nie lubię takich swobodnie biegających wampirów.- wyjaśnił Miszka splatając dłonie razem.- Myślę jednak iż wszystko dobrze się ułoży… a wtedy będę mógł być hojny dla wiernych mi poddanych.
- Racja to, że władcy szacunek należny. Zaś poddani jego na szacunek ów zapracować muszą. Jakże to się stało, że przy takiej mądrości wojna z Kościejem wciąż trwa? I gdzież początek konfliktu leży? -
zaczął doszukiwać się przyczyn aktualnego stanu rzeczy jednooki Szeryf. Uważnie wzrokiem mierząc odpowiadającego.
- Bo się gnida wepchał na tą ziemię, po tym jak wąpierze przybyłe z ordą wyrżnęły tutejszych Tzimisce. Bezprawnie się ich dziedzicem mieni i kniaziem samowolnie obwołał… gnida jedna. -warknął gniewnie Miszka na wspomnienie.- Ot.. tyś go nie poznał. Tego śliskiego aroganckiego robaka…- splunął pogardliwie.- Swoi go wygnali z jego ziem i nie bez powodu… toć gorszego sąsiada ze świecą szukać.
- Zatem poznać go muszę. Wszak i on na tych ziemiach w mocy prawa. -
Jaksa nawet nie drgnął przy tych słowach. Czekał na reakcję “tego jedynego i prawowitego kniazia”, na swoją propozycję.
Miszka usłyszał te słowa i wybuchł głośnym śmiechem.- Chciałbym zobaczyć minę Kościeja, gdy je usłyszy… Koniecznie musisz być u mego boku Jakso na kolejnej wyprawie przeciw niemu. A poza tym… Kościej to nie Camarilla, choć słyszałem że się mizdrzy do Spokrewnionych z Rzeszy Niemieckiej i Małopolski niczym tania murwa. A i jego ziemie są poza domeną Smoleńska więc de facto poza władzą szeryfa. No… chyba że uda mi się tą domenę siłą poszerzyć.
- Rozumiem -
tymi słowy Jaksa zamknął temat Kościeja, nie komentując ni jak stania u boku Gangrela.
- Zanim tu wszedłem mijała mnie niewiasta wychodząca z komnat kniaziowych. O jej przyszłości nic żem nie słyszał, gdy waść o primogenie mówiłeś. - Tym razem jedno czujne oko zaczęło powoli lustrować pokój.
- Torreadory smoleńscy potrzebują kogoś, kto by wziął tą jęczącą bandę za pyski. A ja potrzebuję primogena któremu mógłbym ufać. Zaproponowałem jej me poparcie jeśliby, Abrahama z jego stołka strącić chciała. Kryguje się i unika jednoznacznej odpowiedzi, jak to baba… mówi, że wpierw poznać ich musi. Ale ulegnie pokusie. Ambicja jest naszym kainowym dziedzictwem.- ocenił stary Gangrel.
- Może tak. A może nie. Niektórzy jak ja, całe życie byli żołnierzami. Źle by im było, gdyby rozkazów pewnego dnia nie otrzymywali. Tym niemniej będę mieć ją na oku. Tak, co by ewentualne zmiany u Torreadorów przebiegły zgodnie z prawem. Jeszcze trzy sprawy mój umysł zajmują i niepokoją.
Po tym przydługawym wstępie jednooki postanowił zacząć realizować swoje plany. Wszak klątwą kainitów była ambicja podobno.
- Oczywiście że trzeba… ale z białkami trzeba delikatnie postępować. Emocjonalne to stworzenia, do których wszak argumenta rozumu docierają słabiej.- wyłożył swój pogląd starzec.- Wy ponoć jakiś zakon tak? Poślę lista odpowiednie. W Smoleńsku jest jakiś kościółek co go chronić można. Tam cię osadzę.
- Myślałżem raczej o szkółce przyklasztornej. Gdzie możnaby ideały rycerstwa wpajać drugim i trzecim synom. Co by nie szli na zmarnowanie, ale i nauczyli się jak mieczem robić. U siebie z takich właśnie wybierałem sługi swoje. Lepszy taki żołnierz, co to od małego nawykły do posłuszeństwa. A i dzieciaki nie szły by na zmarnowanie. Bo co to za korzyść z drugiego syna w wieży klasztornej siedzącego? A nigdy nie wiadomo czy jaki się nowy wróg nie pojawi jak sprawę z Kościejem rozwiążem. Ludzi mam ze sobą zacnych. Walczyli już nawet z wilkołactwem w pobliskiej puszczy. Myślę, że sprawdzą się w przekazywaniu swej wiedzy. I uczeniu posłuszeństwa. Zaiste, jest to jedna z trzech spraw owych.
- Dobrze byłoby, gdyby szkółka owa - kontynuował wypowiedź po chwili wytchnienia - mogła też pełnić funkcję obronną. Nie proszę jednak o twierdzę. Ale o coś, z czego twierdzę będzie można stworzyć. Z podziemiami, w których nikt za dnia snu mego nie przerwie.
Dłoń jednookiego ponownie powędrowała na oparcie krzesła stojącego naprzeciw tronu.
- Drugą sprawą jest wilkołactwo owe. Szerzy się po okolicy. Nie byłoby dobre to, że gdy między nami pokoju jasnego nie ma, wróg zewnętrzny atak przypuścił. Tedy chciałbym się po lesie rozejrzeć. Ocenić ryzyko. Co by wiedzieć skąd atak nadejść może. Tedy glejt kniaziowy bym potrzebował. Co by nie musieć wszystkim tłumaczyć, żem nowo powołanym szeryfem - wtedy zamilkł. Czekając jak władca zareaguje na dwie prośby. Zanim trzecią wyjawi.
- Taaa…. tylko że wokół jeno prawosławne monastyry i dla nich wyście heretycki pies.- stwierdził krótko Janikowski. Zamyślił się dodając.- Plany wielce ciekawe, acz… dalekosiężne. Wy sobie przy kościółku spocznijcie i ochronę mu gwarantujcie. A szkółkę z klasztorem… to się pobuduje z czasem. Może i mnichów jakichś sprowadzi? My wszak krajów Lachów i katolików tu więcej trzeba. Te prawosławne za często ku Moskwie zerkają.-
Machnął ręką lekceważąco dodajac.- A wilkołaki to mój problem nie waści. W Smoleńsku was potrzebuję, a nie ganiającego po lasach, których i tak nie znacie.
- Nie jestem człowiekiem, co zimy następnej zemrze z głodu. Jeśli tu osiądę, to na lat najpewniej setki. Stąd plany dalekosiężne. Z mnichami prawosławnymi też dogadać się można. Wszak kanonów wiary nie będziemy w szkółce rycerskiej nauczać. Niechże oni wpajają chłopcom kult ikon. Bóg jest jeden i nie urazi to mnie, że msze inaczej odprawiać będą. Pokolenia nauczycieli też przeminą. Za lat setkę nikt nie będzie pamiętał jakiego wyznania byli ci, co szkołę rycerską założyli. A jak znam mnichów, to gotowi opowiedzieć wszystkim, że z samej Moskwy rycerze przybyli.

Jaksa zastukał palcami w oparcie krzesła.
- Jednak nie teraz czas na to. Plany to dalekosiężne, jako rzekliscie. Tedy wrócimy do nich następnej wiosny. Albo i za wiosen naście. Choć lepiej mieć oko na tych ku Moskwie zerkajacym. Co zaś do kudłatych bestii wyjących do księżyca chcę mieć też pewność, że nikt w mieście kundli nie wspiera. A do tego zawsze lepiej zasięgnąć u źródła informacji.
- To tym bardziej winniście w Smoleńsku się rozejrzeć za ich sojusznikami. A nie latać po lesie w nikłej nadziei, że a nuż coś się trafi.-
Gangrel był niezbyt przekonany do planu krzyżowca i równie uparty.
- Czy już zawsze knaź będzie presję na szeryfa wywierać? W takim razie nie jest to tak autonomiczne stanowisko jak myślałem. Dla mnie to dobrze, bo do rozkazów wykonywania nawykłem. Jak zaś to inni odbiorą i na ile będą mnie mieć za psa kniaziowego bardziej niż za szeryfa, to już nie moja sprawa - w myślach zastanawiał się, czy przywołanie porównania do psa na tego Gangrela podziała tak jak swego czasu na Sarnai.
- Co zaś do trzeciej rzeczy, o jaką prosić chciałem, to masz waść imponującą kolekcję broni w sali z tronem. Za mego życia byłżem kowalem i zrazu poznałem piękne wykonanie. Jednak nie było się kiedy i jak przyjrzeć owym okazom. Może zechciałbyś osobiście ją pokazać i opowiedzieć mi o kolekcji? Wszak każda broń nosi za sobą historie. - Jaksa odwrócił delikatnie głowę zerkając na potężną rękojeść Borowego wystającą nad prawym ramieniem - Często więcej niż jednego wojownika.
- Zawsze musi być hierarchia posłuszeństwa. Ktoś musi być na górze, ktoś pod nim… takie są prawa boskie, ludzkie i natury. A co do kolekcyi broni to…- zamyślił się Janikowski.- Po uczcie… może znajdzie się czas to, jeśli nadal będziesz chętny. Choć nie wiem czy owa broń akurat warta jest twej uwagi. Rzadko bywa używana.
- To, że widły są często używane do przerzucania gnoju nie czyni ich piękniejszymi - skwitował jednooki.
- Po uczcie zatem chętnie odwiedzę komnatę tronową. Co zaś do hierarchii, to zachowana musi być. Toteż po owej kolacji odpowiem czy mogę przyjąć zaszczyt zostania szeryfem smoleńskim. - Po tych słowach na twarzy Jaksy wykwitł drapieżny uśmiech. Ciekaw był reakcji kniazia, bardziej niż wcześniejszych odpowiedzi.
- Zgoda…- rzekł pobłażliwie Miszka z uśmiechem.- Oczekuję, że postąpisz mądrze.
- Czy Waść życzy sobie coś jeszcze od mej skromnej osoby? -
zapytał Gryfita.
- Nie… Myślę że wystarczy na razie. Rozmowa była wielce owocna.- odparł z uśmiechem gangrelski wampir.
Jaksa skłonił się niemal dworsko i wyszedł.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 16-01-2017, 09:17   #162
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Bjorna zastała samego. Nie było to specjalnym zaskoczeniem, jeżeli wziąć pod uwagę co o nim słyszała.
… Co widzieli inni gangrele gdy na niego spoglądali? Kogoś wartego podziwu? „Boga Wojny”? Jakiś ideał do którego warto było aspirować?
… Czy też ponure przypomnienie, kim mogą się stać? Wizję przyszłości, w której bestie znudziło udawanie że daje się „kontrolować”, i teraz przychodzi kiedy sama sobie tego życzy? Bjorn pracował w samotności, chowając się przed oczami innych. Tak więc raczej to drugie.
A może za bardzo w to wnikała, i po prostu obie strony nie chciały by Bjorn kogokolwiek skrzywdził w napadzie szału. Dlatego go unikali.
... A on sam nie musiał czuć na sobie spojrzeń pełnych strachu, i litości.
- …Czego tu szukasz dziewko ?
Warknięcie wyrwało ją z zamyślenia. Z typowym dla siebie wyczuciem taktu, od dobrych kilku minut wgapiała się w Gangrela bez żadnego słowa.
– Ahaha, ha, przepraszam, z-zamyśliłam się. – zaśmiała się nerwowo, uciekając spojrzeniem. Cholera, jaki właściwie miała tu plan?

1. Nie dać się zabić.
2. … Nakłonic Bjorna by coś o sobie zdradził?
3. …???

Przełknęła nieistniejącą ślinę i odkaszlnęła niezręcznie. Trudno, będzie improwizowała.
– Przepraszam, nie przedstawiłam się nawet. Zofia z Ulm, z Krakowa. Z-znaczy, przyjechałam tu z Krakowa, ale wychowałam się w Ulm. No, nawet nie w Ulm, a niedaleko Ulm. W chatce w lesie. Ojciec był myśliwym, a mama, no, opiekowała się domem, i… Um, paplam, prawda? – zarumieniła się. - … Przepraszam.
Zamilkła na chwilę, po czym zajęła miejsce na pobliskim zydlu. Zwykłe nerwy zżerały ją dużo bardziej niż jakikolwiek strach który próbował jej wpoić Borucki.
– Um… Tak myślałam, że, um… C-chciałabym poznać trochę lepiej Pana… I innych ludzi Pana Janikowskiego. To uznałam że może z-zamieni Pan ze mną parę słów? Opowie coś o sobie? Skąd Pan pochodzi? „Bjorn” to chyba nie jest ruskie imię?
Miała ochotę zapaść się pod ziemię. Zaczęła tragicznie - ale na ducha świętego, ani myślała się poddawać!
-Nie. Idź zawracać głowę komuś innemu.- odparł Bjorn najwyraźniej nie widząc w niej owego niewinnego uroku, jaki widzieli inni. Powrócił do swego ostrzenia broni.
- … To może Pan ma jakieś pytania? – spróbowała innego podejścia. - Na temat nas?
-Nie.- nie był najlepszym rozmówcą pod słońcem… czy raczej księżycem.
- … Aha. – przytaknęła powoli Zofia. Ponownie, ani myślała się poddawać, ale też nie chciała go niepotrzebnie irytować.
Tak więc obserwowała go dalej bez słowa, patrząc jak ostrzy topór, starając się go nie rozpraszać. A on po prostu ją ignorował zabierając się za ostrzenie drugiego topora. Równie dobrze mogła być kundlem leżącym w rogu.Wyjątkowo upartym kundlem, bo Brujah ani myślała się stamtąd ruszać. Bjorn jednak nie miał tyle toporów do ostrzenia, więc po ich naostrzeniu wstał i wyszedł z kuźni nie zwracając uwagi na Zosieńkę.
Ta bez słowa ruszyła za nim, trzymając bezpieczną odległość kilku metrów, w swoim uporze nie rejestrując jak niedorzecznie to musiało wyglądać.
Sama skupiła się obserwowaniu Bjorna. Lata spędzone z jej stwórcą nauczyły ją że wiele można nauczyć się o innym wojowniku ze sposobu jak się zachowuje. Jak stawia kroki. Czy jest ociężały, czy też zachował wigor pomimo ich nieumarłego stanu.
I patrzyła też jak reagują na niego inni – i jak one reaguje na nich. Czy unika swoich braci, i czy oni odwracając wzrok na jego widok. Czy był poważany, czy napawał strachem.
Był z pewnością doświadczonym i potężnym zabijaką. Szybkim, zwinnym i silnym. Prawdziwym drapieżnikiem stworzonym do zabijania, w cywilizowany sposób. Nie było w jego ruchach niczego zwierzęcego jak u Bora. No i wszyscy ustępowali mu z drogi z wyraźnym respektem.
– Jest Pan bardzo poważany. – zauważyła cicho, skracając trochę dystans miedzy nimi, ale nadal idąc za nim.
- A ty namolna… smarkula. Nie masz jakiejś opiekunki?- warknął gniewnie Bjorn i zamachnął się za siebie próbując ją capnąć za kołnierz. Nie przykładał się jednak do tego zbytnio. Zofia odruchowo uchyliła się przed ręką Gangrela, co biorąc pod uwagę jego umiarkowane zaangażowanie i jej własną ostrożność, trudne nie było.
– Um… Panią Honoratę, chyba? – odparła z lekkim zakłopotaniem, ale i uśmiechem. Udało jej się nawiązać dialog. – Jest moja primogenką, to chyba można ją tak nazwać… Ale nie, generalnie nie… Moja nauczycielka została w Krakowie, Matka Agnieszka z zakonu Karmelitanek …. To taki chrześcijański zakon… – wyjaśniła pospiesznie.
- To goń do Wścieklicy. I schowaj się pod jej spódnicę, a nie mnie głowę zawracasz.- odparł Bjorn obrzucając pogardliwym spojrzeniem Zosię.-Jedna gorsza od drugiej.
– Eeee, Pani Honorata nie jest wcale taka zła… Wręcz przeciwnie. – wzięła swoją priomogenkę w obronę – ale nie siebie samą. Pogardliwe spojrzenie Bjorna niespecjalnie ją tknęło. Ba, wręcz się go spodziewała. – I tylko chciałam z Panem trochę porozmawiać… Lepiej poznać sąsiadów… Ale rozumiem że jest Pan zajęty… To, um, może jest coś z czym mogę Panu pomóc? – zaproponowała, posyłając mu najszczerszy, najbardziej przyjacielski uśmiech jaki potrafiła zaoferować.
-Możesz sobie pójść stąd… na przykład i męczyć kogoś innego.- burknął poirytowany Bjorn.-Albo podłożyć głowę pod topór, to ci ją gładko zetnę.
Wzrok Zosi powędrował do toporów.
- … Teraz jak są tak zaostrzone to byłoby to gładkie cięcie… Ale nie chciałabym poplamić sukni. – zażartowała, z rzadko prezentowanym przez nią poczuciem makabry.
- Nie martw się… nie zdąży spaść na nią nawet kropelka.- odparł Bjorn nie siląc się nawet na udawanie uśmiechu.
– To bardzo miłe z Pana strony. – oparła uprzejmie Zofia, bez cienia sarkazmu w głosie. – Czy to… Częsta kara na dworze Pana Janikowskiego?
… Plotła cokolwiek jej do głowy wpadło. Nie miała żadnego planu, nie zmierzała z tym do nikąd – ważne było tylko nakłonić Bjorna do rozmowy. Nie ważne jakiej.
- Głupia dziewka…- burknął się i odwrócił się do niej plecami ruszając dalej.
– Eeee, to trochę nieuprzejme. – burknęła Zofia, z uporem samobójcy ruszając za Gangrelem – ale przeczuwając też, że powoli zaczyna testować granice samokontroli wampira. – Widzę że i czasu Pan nie ma, i tak nie w sosie dzisiaj… To może jutro Pana odwiedzę, hmm? – zaproponowała wesoło, z nieudawanym optymizmem w głosie. – Albo dołączę kiedyś do jakiegoś polowania z Panem i Kniaziem Janikowskim? Pan Góra dużo mi opowiadał o waszych lasach. Muszą być bardzo malownicze.
Nie otrzymała odpowiedzi… żadnej. Bjorn ruszył ku najbliższemu budynkowi. Gwałtownie otworzył drzwi, szybko przeszedł przez nie. I równie gwałtownie je zamknął - tuż przed nosem wampirzycy.
- … Uznaje to za „tak”! – zawołała za nim.
Bez odpowiedzi.

***


Wchodząc do komnaty Wilhelma, Zosia pochyliła głowę na powitanie, i omiotła spojrzeniem towarzystwo. Ona, Wilhelm i… Nikt więcej? Co to…
… Dreszcz przebiegł ją po plecach gdyby zdała sobie sprawa z tego co mogło oznaczać to spotkanie.
Czy Koenitz nie rozmawiał dopiero co z Kniaziem?
I czy sama nie prosiła go wcześniej o to, by i z nią konsultował swoje decyzje?
Czy nie po to ją właśnie wzywał?
Wampirzyca zesztywniała, i krew dosłownie odpłynęła jej z twarzy. Wiedziała że powinna powitać Wilhelma, ale nie ufała w tej chwili własnemu głosowi.
Jeżeli jej podejrzenia były słuszne… I Koenitz chciał poznać jej zdanie przed podjęciem decyzji…
To to co teraz mu powie może zaważyć o życiu i nieżyciu nie tylko niej, ale i wszystkich jej przyjaciół. Ludzi, ghuli, wampirów – wszystkich. Jedna zła rada, i…
… Czy właśnie to Koenitz czuł zawsze przed podjęciem decyzji? Ten przytłaczający, wszechogarniający strach? Jak on sobie z tym radził? Jak ktokolwiek sobie z tym radził?
Wiedząc że nie było to miejsce ani czas na wahanie, zmusiła się do tego by wyprostować sylwetkę i spojrzała Wilhelmowi w oczy. Obrała już swoją drogę. Nie pozostawało jej nic innego jak nią podążać.
– Wzywałeś, Wilhelmie? – zapytała, głosem dużo słabszym niż planowała.
-Tak… Wyglądasz jakoś tak… blado. Wszystko w porządku?- zapytał ciepło siląc się na uśmiech. Wstał by przyprowadzić Zofię do krzesła naprzeciw swojego siedziska. Tak jak każdy szanujący się rycerz by zrobił.
– Ja… Tak. – zapewniała go. – Tak, wszystko w porządku. – powtórzyła, tym razem pewniejszym tonem. Musiała być silna. Dla siebie, i dla wszystkich. Także dla Koenitza.
– Dziękuję. – posłała mu ciepły uśmiech, który jednak szybko ustąpił trosce. - … Rozmowa z Panem Janikowskim nie poszła za dobrze?
- Nie wiem co knuje… może nic, a może nas przejrzał. Zaprosił na polowanie, ale tylko kilkoro z nas. Resztę chce odprawić z powrotem do Smoleńska.- wyjaśnił rycerz po tym jak odsunął jej krzesło, by mogła usiąść.
– Powiedział kogo, czy dał ci wolną rękę w doborze? – ciągnęła dalej, zajmując miejsce naprzeciwko niego.
-Tak… choć spodziewa się Jaksy i mnie… wśród wybranej trójki. Co również zasugerował. Jak i to.. że odmowa nie wchodzi w grę. - odparł Wilhelm.- Zamierzam dać to pod debatę nas wszystkich co by każdy wyraził zdanie. A co ty radzisz?
- … Że nie ma powodu by mu odmówić? – zaryzykowała. Czuła że to polowanie to jeden z licznych elementów rozgrywki o przywództwo jakie Wilhelm rozgrywał z Miszą, ale nie była zbyt obeznana w gierkach Camarilli. – … I że to kto z wami pojedzie będzie oznaczało kto ci bliski? - - zamilkła na chwilę, i dodała trochę ciszej. – Um… Myślisz że to rozsądne by Jaksa z wami jechał?
-Nie wiem... może to być pułapka. Kogo ty byś proponowała?- zapytał po zastanowieniu Wilhelm.
– Jeżeli może to być pułapka, to… Ktoś z kim nie chce zadzierać? Jak Pani Honarata? - Jej primogenka cieszyła się wśród Gangreli niesławą… A gdyby tajemniczo zniknęła po wizycie u Kniazia, to Torreadorzy Smoleńscy niewątpliwie mocno by się zaniepokoili. – Um, nie wiem… Jeżeli Pan Janikowski źle Panu życzy, to… Chyba zaatakowałby podczas waszego spotkania… Nie wiem. A o kim ty myślałeś? -
-Swartka, Jaksa i Milos. To… ponoć ciężkie polowanie.- wyjaśnił Wilhelm wyraźnie zamyślony.-Obawiam się jednak, że Swartka odmówi.
- … Sprawia wrażenie takiej, co własnymi ścieżkami chodzi. – skomentowała zamyślona. – Może lepiej Pani Marta? … Pytała się czy rozmawiałeś z Panią Swartką o Pani Sarnai, tak przy okazji. – dodała.
- … I jeżeli to zwykłe polowanie… Na zwierzęta… To ja mogę ci towarzyszyć. – zaproponowała. - … Jestem dobra z łukiem. Córka leśnego, pamiętasz? – uśmiechnęła się lekko.
- Sarnai odjechała. Wątpię by chciała wrócić. Nie ma co skupiać się na niej. Mamy i bez kwestii Sarani dość kłopotów.- odparł rycerz z lekką irytacją.- Swartkę żem posłał głównie ze względu na Jaksę, bo.. sama widziałaś jak szalał po jej zniknięciu.
– Tak. Widziałam. – odparła cicho. Była powodem tego szału. I osobą na która bestia skierowała swoją furię.
Uciekła spojrzeniem, zaciskając szczękę. Czuła się winna temu co się stało… I poprzysięgła sobie że nie pozwoli na to by się to powtórzyło.
Czy Jaksa mógł powiedzieć o sobie to samo?
Odwróciła się w stronę Wilhelma, patrząc mu w oczy. I gdy teraz się odezwała, jej głos zabrzmiał pewnie i zdecydowanie.
– Nie widzę jednak by Panu Jaksie się poprawiło. Myślałam o tym co się wydarzyło na arenie Wilhelmie. Jaksa oddał się bestii. Popełnił diabelrie. Co planujesz z tym zrobić?
-Nie wiem jeszcze… Po prawdzie uczynił to w szale, więc nie do końca świadomie.-stwierdził posępnie Wilhelm.-O tym też musimy pomówić… przy okazji wspólnej narady.
Słowa Wilhelma nie zachwiały postawą wampirzycy.
– Walczenie z bestią to brzemię nas wszystkich. Czy w Wiedniu takie wytłumaczenie zadowoliłoby księcia? - drążyła dalej.
- Zależy kto byłby oskarżonym i jaka byłaby sytuacja. Jaksa niewątpliwie upadł, ale był wykrwawiony. Sama wiesz jak trudno wtedy zapanować nad głodem.- stwierdził po namyśle Wilhelm.-No i ten akt diabolizmu był poniekąd wynikiem okrutnych zasad Areny i choć jest dla mnie… i dla ciebie, oburzające. Na Arenie nie jest chyba zakazany, choć z pewnością niemile widziany. Przynajmniej ten dokonywany z rozmysłem.
– Walczył o przeżycie. Rozumiem to. Nie mogę go winić za to że odebrał życie swojemu przeciwnikowi. – zgodziła się. – Ale pobłażliwość Pana Miszki dla takich praktyk nie ma tu nic do rzeczy. Nie jesteśmy jego poddanymi. Jesteśmy Camarillą. To jej praw musimy przestrzegać.
Zmarszczyła brwi. Pomimo podniosłych słów nie bardzo wiedziała co konkretnie to oznacza.
- … I według jej praw, jaką karę powinien ponieść Jaksa?
- Diabolizm karze się krwawymi łowami. Tyle, że zwykle diabolizm jest przemyślaną zbrodnią. Tu o zbrodni mówić nie możemy, więc… kara leży w kwestii księcia. Janikowski wspomniał iż pomówi z Jaksą. Być może pogadają o karze dla niego.- wyjaśnił Wilhelm po zastanowieniu.
– Pan Jaksa jest tylko człowiekiem… Wampirem. – poprawiła się. – I ma prawo błądzić. Wszyscy mamy. Ale Diableria, nawet w szale, pozostaje Dialerią. Pozostaje zbrodnią. Musi być przyznanie się do winy. I musi być kara… A potem może nadejść przebaczenie grzechów.
Piwne oczy wpatrywały się w Wilhelma intensywnie. Proste zasady. Było w nich miejsce na łaskę… Ale na odwracanie oczu od zła.
– Lordzie Koenitz, to ty miałeś zostać Księciem. To twoich rozkazów poprzysięgliśmy słuchać… Mimo że początkowo chyba wszyscy mieliśmy swoje wątpliwości. – pomyślała o dzieciach z karocy Tyrolczyka. Czym żywił teraz, na dworze Miszki? – I w chwilach takich jak ta musisz wypełnić rolę do której aspirujesz. Księciem zostaniesz tylko zaprowadzając porządek Camarilli… Nie na odwrót.
- To nie jest prosty przypadek. I myślę że dobrze będzie karę omówić w całym naszym gronie. Żeby wszyscy wiedzieli jaka i za co. A z drugiej strony… księciem mieni się Miszka i póki tak mu się wydaje…- ostatnie słowa zaczął mówić bardzo cicho.-... lepiej nie wspominać mu, że ma kolejnego pretendenta do jego tronu, prawda?
– Nie karzesz Jaksy jako książę. Karzesz go jako jego dowódca. – przypomniała mu. - … Jak byłeś rycerzem, czy oficerowie pytali się swoich ludzi co oni myśleli przed wymierzeniem kary ich przyjaciołom? – Zapytała retorycznie, jej ton trochę bardziej szorstki niż planowała. Przypominanie jej o ich zdradzieckich intencjach przyprawiało ją o mdłości. - … Rozmawialiśmy o tym, ja, Pan Jaksa, Pan Milos i Pani Marta. Kiedy rozmawiałeś z Panem Janikowskim. Pani Marta chce, by kara była jak naj… – zawahała się, szukając odpowiedniego słowa. - … Jak najbardziej „jawna”… Wierzy, że Pan Janikowski widząc naszą dezaprobatę, uzna to za dobrą okazję by Jaksę spróbować przeciągnąć do siebie.
- Z pewnością więc powtórzy swoje zdanie podczas wspólnej debaty. Może i masz rację… jestem jego dowódcą i mogę… mam prawo go ukarać.- ocenił rycerz, po czym zwrócił się do Zosi.-A jak ty dzisiaj się czujesz i co sądzisz o naszym gospodarzu? Jakie zrobił na tobie wrażenie?
Brujah wpatrywała się w niego przez chwilę, po czym odetchnęła głęboko.
- … W porządku. – przez chwilę zastanawiała się co jeszcze mogła dodać, ale nic nie przychodziło jej na myśl. Czuła się lekko… Otępiała. Jakby codzienna nerwowość ustąpiła miejsca napędzanej strachem determinacji. Nie bardzo wiedziała jak ubrać to w słowa, więc tylko uśmiechnęła się słabo. - … Nic mi nie jest. Nie musisz się mną przejmować. I zanim przejdziemy do kniazia… Proszę, wysłuchaj mnie do końca. – zaciągnęła powietrza – Wilhelmie… Boję się, że jeżeli Jaksa zostanie z kniaziem, to… To nie wróci już do nas.
Pozwoliła słowom zawisnąć w powietrzu.
- … Po prostu… Mam wrażenie że… Z każdym dniem zatraca się coraz bardziej. Zapomina kim jest. Jeżeli dalej będzie zmuszony brać udział w tych wszystkich gierkach… Boję się tego co może się stać. On potrzebuje czasu Wilhelmie. Czasu do refleksji. Z dala od wojny i polityki. I… Jakieś… Kotwicy. Bezpiecznej przystani. Słupa o który mógłby się oprzeć… Kogoś kto zastąpi mu Panią Sarnai… Myślałam że jego ludzie do tego wystarczą, ale… Nie jestem tego teraz taka pewna.
Zamilkła, pozwalając Wilhelmowi przetrawić to wszystko.
– A chciałam ci powiedzieć to wszystko teraz, bo… Gdy staniemy razem, nie chce żeby Pan Jaksa czuł się przeze mnie atakowany… Czy też przez innych. I… Myślę, że źle by to wyglądało, jeżeli pozostali uznają że swoją decyzje opierasz na opinii inni… Czy to mojej, czy Marty, czy Giacomo. – uciekła wzrokiem. Czy nie to właśnie próbowała teraz zrobić? Wpłynąć na jego decyzje? W słusznej sprawie… Ale czy nie każdy złoczyńca tak sobie powtarzał? - … Obiecaj mi, że ostateczna decyzja będzie twoja, i wyłącznie twoja… Niezależnie od tego co radzą ci inni. – poprosiła. - Nawet ja.
-Może i rzeczywiście Jaksie przyda się odrobina spokoju. Teraz pewnie wszystko się skupi na tym polowaniu. Martę wezmę, to i Swartka pójdzie… i Milos. Wolałbym mieć przy sobie Marcela, ale on lasu nie lubi.- westchnął Wilhelm.
– Nie przeszkadzało mu to w samotnych wyprawach do niego. – zauważyła mimochodem, i wzruszyła ramionami. - … Nie musisz podejmować decyzji o polowaniu teraz. Jeżeli nie robi ci to różnicy… To możesz wpierw zobaczyć kto wyrazi chęci na uczestniczenie w nim podczas narady. A kniaź… – zacisnęła wargi. - … Wszystko co chciałam o nim wiedzieć, powiedziały mi prawa areny.
Nie rozmawiała z nim zresztą w cztery oczy, to co więcej mogła o nim powiedzieć?
- Kniaź oczekuje ode mnie odpowiedzi na uczcie. Obawiam się że nie mamy za wiele czasu na podjęcie decyzji.- wyjaśnił rycerz smutno.
- To nie powinniśmy zwlekać z naradą. – odparł prosto. Była ciekawa jak poszło spotkanie z Kniaziem, ale wiedziała że lepiej będzie jak wszystko to opowie gdy będą w grupie.
Więc zamiast tego zapytała o coś innego.
- … Wilhelmie, a ty… Jak ty się czujesz? – na jej twarzy wymalowała się ślad troski. Teraz, jak trochę lepiej rozumiała co to oznaczało być przywódcą… Niepokoiła się także o niego.
-Martwi mnie ta narada. Wydaje mi się, że przyjdzie nam podjąć kluczowe decyzje i.. nawarzyć piwa, które prędzej czy później będziemy musieli wypić.- westchnął smętnie rycerz.-Boję się konsekwencji, jeśli popełnimy błąd.
Na słowa Koenitza postawa Zosi utraciła zaciętość, którą dziewczyna utrzymywała przez cały wątek gryfity. Nuta ciepła wkradła się w jej spojrzenie, i młoda Brujah podniosła się z krzesła. Podeszła do Ventrue, i pochylając się nad nim, oplotła ręce dookoła jego szyi.
– Rozumiem to. – wyszeptała, przytulając się mocno i opierając podbródek na jego barku. - Ale musimy być silni. Zrobimy co w naszej mocy by w Smoleńsku zapanował porządek.
-Tak. Musimy.- inny mężczyzna pewnikiem skorzystałby z nadarzającej się okazji do skradzenia pocałunku niewinnego dziewczęcia. Ale Wilhelm był rycerzem bez skazy i Zosia mogła się czuć przy nim bezpieczna.
Po chwili dziewczyna odsunęła się lekko, pozwalając swoimi dłonią spocząć na zbroi rycerza.
– I, um, tak m-myślałam…
Policzki dziewczyny spłoneły czerwienią, i ta odruchowo uciekła spojrzeniem.
– Z-zauważyłam że nie sprowadziłeś dzieci… I dobrze, nie byłyby tu bezpieczne, i, um… J-jak sobie radzisz, z… N-no, głodem?
-Tu też mają pacholęta.- wyjaśnił niechętnie Wilhelm.-A ja raczej unikam sytuacji, które zmuszały by mnie do pochłaniania wypitej posoki, by wezwać wampirze moce.
– A-aha, to dobrze. – odetchnęła z zauważalną ulgą. – T-to chciałam tylko powiedzieć że… J-jeżeli kiedykolwiek pojawiłaby się taka potrzeba, t-to nie miałabym n-nic przeciwko temu byś… N-no wiesz…
Słowa stanęła jej w gardle. Czerwona z zażenowania, nie była w stanie wykrztusić z siebie ani głoski więcej.
- Bym… ukąsił ciebie?- wampir nachylił się i musnął czubkiem nosa szyje Brujah. Wciągnął jej zapach i zadrżał niewątpliwie czując pokusę głodu większą niż zwykłe pożywianie.
Odsunął się jednak dodając z uśmiechem.- Tylko jeśli będzie to konieczne. Nie chciałbym byś czuła się przeze mnie wykorzystana.
Zosia mimowolnie pomyślała o rozanielonej twarzy Marty, po jej spotkaniu z Węgrem.
– A-ależ Wilhelmie, jaka t-tam wykorzystana… Z-znaczy, to t-tylko po to byś nie uległ głodowi i nie rzucił się na jakąś bogu ducha winną szesnastoletnią dziew- Z-znaczy, b-byś potem n-nie skrzywdził swoich d-dzieciaków i n-no potrzebujemy cię s-sprawnego i opanowanego, i, i…
… Podobno gangrele mieli dyscyplinę która pozwalała im na zapadanie się pod ziemię. Może jak poprosi Martę, to ją tego przyuczy…
- No… coś w tym jest w tym rozumowaniu.- znów zbliżył oblicze do szyi Zosi i delikatnie przytknął wargi do zimnej szyi brujah. Pocałował skórę, wysunął kły lekko nakłuwając szyję.
I odsunął się dodając.-Jeśli chcesz teraz się poświęcić… Jeśli jesteś gotowa?
– E?
Wampirzyca wpatrywała się w niego tępo przez dobre kilka sekund. Jeszcze wczoraj czuła się winna że chciała przed nimi udawać uczucie którego nie czuła, ale teraz…
… Teraz kiedy przestała patrzeć na Koenitza jak na rycerza w białej zbroi, i zamiast tego skupiła się na mężczyźnie który ukrywał się pod całym tym splendorem który próbował prezentować, w końcu mogła dostrzec … Człowieka. Kogoś takiego jak ona. Kogoś kto starał się czynić to co słuszne, mimo że… Może nie był do końca na to gotowy.
– W-wilhelmie, j-j-ja- – zaczęła strzelać oczami na boki. Na Boga, gdzie był atak wilkołaków kiedy tego potrzebowała! – Ja, z-z-znaczy, to ty j-jesteś Księciem, n-nie możesz dać się związać tak o-o. Jak już to ja p-powinnam-. – O Boże przecież nie może poprosić żeby to on jej pierwszy pozwolił się ugryźć! – Albo j-jednocześnie- – To z kolei sugerowałoby że są parą! … Którą technicznie byli.
Poczerwieniała zupełnie, i desperacko próbowała zebrać myśli, podczas gdy Wilhelm czekał na jej decyzje.
- W sumie masz rację, ale wiem iż masz opory przed wgryzaniem się w ludzi. Nie chciałbym cię zmuszać do picia mej krwi.- wyjaśnił Wilhelm.-I choć twoja krew związałaby mnie.. to jeno na pewien czas. Do trwałej więzi trzeba o wiele więcej prób.
Nachylił się i.. musnął jej usta w pocałunku… delikatnym i czułym.
-Wybacz tą śmiałość, ale pewnie nawet nie dano ci było za życia nawet czegoś takiego posmakować. A picie krwi… możemy przełożyć na czas, gdy będziesz ku temu gotowa i… uznasz, że tak być powinno.- uśmiechnął się ciepło Wilhelm.
– B-był taki jeden chłopak…
Przerwała. Na niebiosa, o czym ona plotła?!
– W-wiem że do więzi t-trzeba wię-ęcej….
Myślała że miała to już za sobą, a teraz…
Czy wcześniej tylko sobie wmawiała że nic nie czuje? Próbowała tak zabić gorycz jaką odczuła, gdy zrozumiała że Wilhelm mógł nie być księciem którego sobie wymarzyła?
Czy może to jest to o czym mówiła jej opiekunka? Że wampiry przemienione za młodu czasem miewały problemy ze zrozumieniem własnych emocji?
A może i ją dotknęła Smoleńska klątwa i oszalała nawet nie zdając sobie z tego sprawy?
– Ale…
Nie potrafiła powiedzieć.
– Um… – przesunęła się do Wilhelma, ujmując go za rękę. – To nie jest tak że mam opory… Przed samym… „Wgryzaniem” się… Tylko … Nie uważam żeby picie ludzkiej krwi… Było słuszne... Jeżeli możemy tego uniknąć. – spuściła wzrok. – I… Może trochę… Boję się, że jak raz sobie pozwolę na wyjątek… T-to potem coraz łatwiej będzie mi znajdować kolejne wyjątki… – musnęła palcami po pancernej rękawicy. – I mam wrażenie że… Tak samo byłoby… Teraz…
Pozwoliła sobie na szybkie spojrzenie na Wilhelma.
– Ale myślę też że… Nie byłoby w tym nic… Złego.
Uśmiechnęła się nerwowo. Może za dużo o tym wszystkim myślała? Zaufała Wilhelmowi w sprawie dzieciaków… To czemu i tu by mu nie zaufać?
- To poważna sprawa… takie picie krwi między sobą. Jeśli masz opory ku temu, wątpliwości to… w tej chwili nie ma takiej potrzeby Zosiu.- wyjaśnił uprzejmie Wilhelm spoglądając to w oczy to na szyję dziewczyny.- Nie mamy dramatycznej sytuacji wymuszającej takie działania, więc...
Zamyślił się dodając.- Czy uznałaś mój pocałunek za przyjemny? Czy sprawił ci radość?
- Um… – uciekła spojrzeniem. – Był trochę… Zimny… – odparła w pełni szczerze, z typowym dla siebie brakiem wyczucia. – Ale… Jestem szczęśliwa… Że jesteś tu ze mną… I że nie boisz się powiedzieć tego co ci leży na sercu.
Jego przyznanie się do własnych obaw znaczyło dla niej dużo więcej niż ten pocałunek.
– I to nie jest tak że… Musi być jakaś dramatyczna sytuacja… – poczuła że serce zaczyna jej bić trochę mocniej, a kąciki ust unoszą się do góry w uśmiechu. - …Znaczy… Zawsze tak bardzo się o mnie troszczysz… Tak bardzo starasz, żeby nie zrobić niczego z czym nie czułabym się komfortowo… – przygryzła dolną wargę. - … To bardzo miłe… Ale czasem myślę… Czy aby trochę nie za bardzo…
- Hmm… nie rozumiem. Jak to.. za bardzo?- zapytał nieco skonfundowany Wilhelm przyglądając się Zosi.- Rycerskim obowiązkiem… jest opieka nad damą. Tym bardziej więc… ja winienem być… opiekuńczy wobec ciebie. Tak wyjątkowej osóbki.
- … Jestem okropną damą. – uśmiechnęła się smutno. – Nie potrafię się elegancko wysławiać… Ani ubierać… Tańczę tragicznie… Chyba złoszczę wszystkich dookoła mnie… I nieustannie targają mną strach i wątpliwości... Nawet teraz.
Zrobiła maleńki krok w jego stronę.
- … Ale czasem… Niektóre rzeczy warte są tego… By je zaryzykować… Pomimo strachu… Pomimo wątpliwości.
Rycerz ujął Zofię w talii delikatnie, nachylił się ku jej szyi, muskając językiem skórę dziewczyny i jednocześnie udostępnił swój kark jej ustom i ząbkom.
Wampirzyca zadrżała mu w ramionach. Jej oddech stał się płytki, urywany. Łaskotał lekko skórę Koenitza, która miała przed oczami. Gdyby Koenitz kiedykolwiek nosił cokolwiek innego niż zbroje płytową, z pewnością poczuł jak łomocze jej serce.
Utworzyła usta, wysuwając lekko kły. Przez kilka sekund, która dla niej trwały jak wieczność, tkwiła tak bez ruchu.
… Pochyliła się nad szyją Koenitza.
Poczuła ból.. odruchowo zacisnęła zęby wgryzając się w skórę Wilhelma. Poczuła ból i rozkosz jakiej nie odczuwała nigdy w życiu i smak najsłodszej krwi. Wobec której zwierzęca krew, była jeno nic wartym niesmacznym ochłapem. Ta rozkosz i siła rozlała się po jej ciele. A wraz z nią… bezgraniczne uczucie miłości do jej księcia.
Jej oczy rozwarły się w strachu. Jej pierwszym odczuciem była panika, gdy poczuła jak jej własne Vitae ją opuszcza. Więc tak to wyglądało...
Przerażenie szybko jednak ustąpiło ekstazie i dziewczyna oparła się o Wilhelma, czując jak rozkosz obdziera ją z sił, zarówno dosłownie jak i w przenośni. Zachłysnęła się krwi Koenitza i –
Zadrżała lekko, powstrzymując się przed dalszą konsumpcją. Krew Wilhelma… Była cenniejsza. Jak przepyszna by nie była, nie chciała jej zabierać zbyt dużo.
Koenitz też szybko, acz z wyraźnym trudem przerwał konsumpcję.
- Ja… niełatwo byłoby mi się oprzeć….- szepnął Wilhelm drżąc i opierając swe czoło o jej.-Nie powiniśmy tego czynić bez wyraźnego powodu… bo jak zaczniemy, to z czasem… nie będziemy mogli przestać. A nie chcę byś się czuła do mnie uwiązana przez krew jeno.
– Rozumiem. – ujęła jego twarz w dłonie, i złożyła na splamionych krwią ustach krótki pocałunek. – I był powód. Jesteś prawym człowiekiem, który pewnego dnia stanie się wspaniałym przywódcą… I Chciałam pokazać że ci ufam. – uśmiechnęła się ciepło. Jej oczy błyszczały, i przez tą krótką chwile, mimo bycia pospolitej urody, mogła faktycznie uchodzić za piękną.
Stali tak przez chwilę, Książe i jego wybranka, po czym Zosia trochę niezręcznie przestąpiła z nogi na nogę.
– Um… Nie chce psuć atmosfery, ale… Mamy Smoleńsk do uratowania, ha ha. – zaśmiała się nerwowo. – To… Musze zapytać… Na jakich warunkach jest z nami O… Pani Olga. – wymusiła na sobie tę odrobinę uprzejmości. – Pani Marta… Źle znosi to ile przebywa z Milosem… A i ja nie bardzo jej nie ufam. Powiesz mi jaki układ z tobą zawarła? Czy będzie na spotkaniu?
Czuła się okropnie poruszajac tą sprawe teraz, zwłaszcza po tym co się przed chwilą wydarzyło… Ale czas naglił.
- To nie jest wielka tajemnica. Ona… obiecała pomóc nam w kłopotach, w zamian za to oczekiwała na to samo z naszej strony. My chronimy ją, ona chroni nas. Miała też nam kłopotów nie czynić… i nie wchodzić między naszych dwoje kochanków. Niestety… Milos postanowił ją nagabywać z własnej inicjatywy i Giacomo węszy kłopoty z tego powodu. Ale prawdą jest, że to nie Olgi wina.- stwierdził cicho Wilhelm. -Bo przecież co niby ma zrobić? Nawet zdzielić go po gębie nie może bo Zach to nie cham i umie się przy damie zachować.
Skinął głową.- Będzie na spotkaniu. Sprawa dotyczy nas wszystkich… więc i jej. Ale nie wezmę jej na polowanie. Zresztą wątpię by ona i Marcel się zgłosili.
- … Nie wygląda na taką co kiedykolwiek brudzi własne ręce. – zauważyła kąśliwie. - … Czy mówiła co robi w Smoleńsku? Czy nie miała jechać na… Kurlandy, bodajże? Jak długo planuje z nami zostać? … Czy jesteś pewien że warto wprowadzać ją w… Niektóre sprawy?
- Ta akurat sprawa dotyczy nas wszystkich. W inne ją nie wprowadzałem, a i ona sama nie wyrażała ochoty, co by je poznać.- wyjaśnił Wilhelm.-A stoi w Smoleńsku przez wilkołaki na drogach i wydarzenia na Rusi. Nie w smak jej życie narażać na dzikich bezdrożach więc czeka na to, aż tu się wszystko uspokoi by mieć bezpieczną drogę na Kurlandy.
- … Nie powinna była jechać przez Ruś w takim razie. – odburknęła. Trasa jaką obrała Olga od początku budziła w niej podejrzenia… Jakże wygodnie dla niej że teraz nie mogła jechać dalej przez „Wilkołaki” i „sytuacje polityczne”
… Westchnęła przeciągle.
– Um… Pamietasz ja Honorata mówiła o tym jasnowidzu Malkavian? Panu Haszko? … Pytałam się go czy Olga jest… Zagrożeniem. Powiedział mi że ambicje Olgi nie leżą w Smoleńsku, i że nie zawita tu na długo… Cokolwiek jest to warte, pokrywa się to z tym co mówi… Nie żeby czyniło ja to wartą zaufania.- dodała uparcie. – To… Miej to na uwadzę, jakby niektórzy z nas nalegali po „oficjalnym” spotkaniu na zebranie w mniejszym gronie”.
- Nie widzę z tym problemu. Contessa nie wydaje się być zainteresowana zanurzaniem się w nasze intrygi.- stwierdził Wilhelm z uśmiechem, po czym dodał cierpko.-Choć… może powinienem wspomnieć o spotkaniach w mniejszym gronie z których mnie wykluczono?
– E? – zamrugała zaskoczona, i zaśmiała się nerwowo uciekając oczami. – A, t-to spotkanie… Rozmawiałeś z Kniaziem, to nie mogłeś być obecny… I, um, właściwie to nie wiem jak do niego doszło, chciałam się pomodlić w kościele, i jakoś tak się Marta z Panem Jaksą zwalili, a potem i Pan Milos przyszedł. – to akurat była pełna prawda, ale i tak czuła się głupio. – Rozmawialiśmy trochę o karze dla Pana Jaksy… Mówił że się jej podda, jeżeli uznasz za stosowne jakąś wymierzyć… I mówiliśmy trochę o Kielichu… Pani Marta chyba wie gdzie może być… O tym chyba będzie chciała porozmawiać w mniejszym gronie…
- Skoro tak mówisz… to musi to być prawda.- zgodził się z nią Wilhelm.
– I… Jeszcze jedna rzecz… Nie wiem czy Pan Milos ci to mówił, ale ma drobne… Problemy ze swoją… – Kim ona w ogóle dla niego była? Rodzicielka? Opiekunką? Kochanką? - … Z Panią Tęczyńską… Posłała za nim dwóch wampirów z… Niekoniecznie czystymi intencjami. Będzie się z nimi spotykał po naszej wizycie u Kniazia… Myślę że może dojść do rozlewu krwi.
Przerwała na chwilę.
– Wilhelmie, ty… Cieszysz się dobrą opinią u Księcia Krakowskiego… Myślisz mógłbyś się wstawić za Panem Milosem u Pana Szafrańca, żeby przekonał Panią Tęczyńską by zostawiła Zacha w spokoju? … Wiem że wciąż masz wątpliwości dotyczące Pana Milosa… Może jak zaproponujesz mu poparcie, to pomoże to zbudować wzajemne zaufanie… Poddani muszą słuchać się Księcia, ale Książe odwdzięcza się opieką i pomocą w trudnych chwilach… Takich jak ta.
- Z tego co wiem Tęczyńska to ważna persona… Na tyle ważna iże Szafraniec musi się z nią liczyć.-zamyślił się Ventrue.- Nawet gdybym wstawił się za nim u księcia, to co ten mógłby uczynić? Milos jest zdaje się jej potomkiem, toteż jego los spoczywa w rękach tej Spokrewnionej. I nawet książę nie może tego zmienić.
Uśmiechnął się dodając.-Natomiast z tymi wampirami, to rozprawimy się wspólnie. Co by każdy wiedział, iż zaczepiając jedno z nas… naraża się na gniew wszystkich.
- … Wolałabym nie robić sobie więcej wrogów niż potrzebujemy. – odparła cicho. – A los potomka spoczywa w rękach stwórcy… Dopóki ten nie uzna że czas by opuścił gniazdo. Zach jest teraz jednym z nas… Jest Ventrue Smoleńskim, a ty jesteś jego dowódcą i primogenem. Ma prawo sam określić swoją drogę, i wybrał Smoleńsk, czy Tęczyńskiej się to podoba czy nie.
Przygryzła wargę w zamyśleniu.
– Wiem że Szafraniec sam jeden nie może zrobić wiele, ale… Znacie z Giacomo wielu wampirów. Jeżeli… Przy jakimś spotkaniu wytkną Pani Tęczyńskiej, że nie wypada by wtrącała się w domeny innych primogenów, to może pomyśli dwa razy zanim zechce słać kolejnych zabójców.
-Znamy… to prawda… ale większość z nich żyje za górami co Kraków od Południa Europy oddzielają. Tutaj my bardziej obcy niż ty… - stwierdził krótko Wilhelm ucinając te dywagacje. Po czym dodał z uśmiechem.-Nie oznacza to, że Zacha na jej pastwę zostawię. Ino że będziemy musieli własnymi siłami rozprawić się z tym problemem- westchnął głośno.-Oznacza to też, iż każdy sojusznik tu na miejscu się przyda.
- … To może Pan Szafraniec nam wystarczy. – upierała się Zofia. – Poproszę jeszcze listem Matkę Agnieszkę by szepnęła słowo pokoju… I Pan Jaksa chyba się przyjaźni z szeryfem? Może i on wstawi się za Milosem… Razem może przekonają Tęczyńską by się już nie wtrącała… Wcześniej Pan Zach mówił, że jest szansa by się ugadać… To powinniśmy spróbować. Nie potrzebujemy kolejnych wrogów.
Westchnęła i stanęła na palcach by pocałować mu w policzek.
– Porozmawiaj z Zachem po polowaniu… Mamy przed sobą zbyt wiele sekretów, a musimy pomagać sobie nawzajem. – policzki spłonęły jej czerwienią, a usta rozciągnęły w lekkim uśmiechu. - … A ja powinnam już iść. Dość ci czasu zajęłam.
- Nie przejmuj się tym.- odparł z uśmiechem rycerz.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."
Aisu jest offline  
Stary 17-01-2017, 16:47   #163
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Trzy razy odmawiałaś kniaziowi spotkania. - Zach odszukał Olgę zażywającą chłodu nocy, przed kniaziowym dworem. - Obiecałem cię chronić. I korzystałaś z tej ochrony tak długo, jak było ci na rękę. Ale kiedy zamajaczyła szansa by się, sam na sam, ułożyć z kniaziem nawet mnie nie powiadomiłaś. Uważasz, że to w porządku?
- Nie nazwałabym tego szansą. Raczej rozkazem i przymusem bez możliwości negocjacji.- odparła cierpko Lasombra.- Nie myśl sobie mój drogi, że ta sytuacja była mi na rękę.
- Ktoś ci przyłożył nóź do szyi?
- Kniaź. Nie nóż a miecz raczej. Nawet jeśli był on ukryty za słodkimi słowami zaproszenia.- wyjaśniła spokojnie Olga przyglądając się Milosowi.- Tak więc… ni krztyny zaufania do mnie, co? Uczciwe postawienie sprawy. Jednakże wbrew twym wyrzutom, nadal trzymam się umowy z Wilhelmem i nie było dla mnie… szansą to spotkanie. Choć pewnie zabrzmi to w twych uszach inaczej.
- Skoro więc siłą cię poprowadzono przed kniaziowy majestat, to jaki był tego cel? Czego od ciebie chciał? - ton stracił początkową ostrość choć Węgier trzymał dystans kilku kroków.
- A przecież jesteś Ventrue.- rzekła z politowaniem w głosie Lasombra.- Winieneś więc wiedzieć, że czasem odpowiednia sugestia i dobór słów jest… bardziej skuteczny niż para osiłków z mieczami. A zaproponował mi ni mniej ni więcej tylko… zostanie primogenką Torreadorów. Prawda jaki wielki to zaszczyt?- dokończyła z sarkazmem.
- Czego chciał w zamian?
- Wierności, lojalności i szpiegowania podwładnych…- stwierdziła z ironią.- Chyba nie bardzo ufa smoleńskim Torreadorom.
- Co mu rzekłaś?
- Co tylko mogłam, by się z tego wywinąć. Nie chce mi się wchodzić w spory z Torreadorami, ani też udawać bardziej niż powinnam. No i co najważniejsze nie chcę się wiązać z miastem w którym mogę pobyć i lata… ale równie dobrze i dni.- stwierdziła zniechęconym głosem Olga.- Na razie odpuścił uznając me argumenta, że wpierw muszę poznać tych nad którymi bym miała zapanować.
- Mogłaś po mnie posłać. Bym ci towarzyszył.
- Mogłam… ale i tak zamknęliby ci drzwi przed nosem.- wzruszyła ramionami Olga.- Poniżając cię przy okazji tym czynem. Nic na tym byś nie zyskał. I ja też nie.
Zach zacisnął szczęki, bo co tu było gadać. Wkurwion potężnie, bo Laura miała pewnie rację a gdyby przed sytuacją takową go kniaź postawił to mogłoby się to skończyć ze szkodą. Raczej dla niego i Olgi niźli dla kniazia.
O ile wcześniej do Janikowskiego pałał powściągliwą niechęcią to teraz się już uczucie to przebiło we wrogość.
- Jeśli przyjmiesz ten stołek uważaj na Salome. Zazdrosna o ciebie. Przywykła do bycia najśliczniejszym kwiatkiem w tym smoleńskim ogródku.
- Och… dajże spokój. Nie dla mnie tutejsze podgryzanie sobie łydek.- westchnęła contessa z ironiczną nutką w głosie.- Gdyby nie moja odraza do czerni i brzydkich zakonnic, ukryłabym się w jakimś klasztorze. Salome więc może sypiać spokojnie. Ot… podrzućcie jej Wilhelma do pokąsania, to zapomni o jakiejś trzymającej się z boku wampirzycy siedzącej na kuperku w jakiejś podrzędnej karczmie. Albo sobie Honoratkę uwiodę i w ogóle będę trzymała się z dala od Smoleńska, gorsząc przy tym miejscowych.
- Uwiedziesz sobie Honoratę? To twarda kobieta, nie ubliżaj jej przedmiotowym traktowaniem - Węgier zaplótł ramiona na piersi. Zmarkotniał. - Jak mi będzie dane się na Smoleńsku urządzić to chętnie cię pod mój dach zaproszę.
- Och… żartowałam jeśli chodzi o Honoratę. Jesteś jakiś spięty dzisiejszej nocy… stało się coś ?- zapytała contessa ostrożnie.
- Kniaź nie powinien cię tak potraktować. Pozbawić wyboru. Mieć władzę to jedno. Ale wykorzystywać ją by upokarzać, to drugie - przylizal osełedec na bok czaszki. - A przez te wasze rozmowy w cztery oczy zrodzi się więcej spekulacji. Trzymam twoją stronę, droga Lauro i wierzę, że możemy się ułożyć. Ale nie wszyscy są tak optymistycznie ku tobie nastawieni.
- Cóż… trudno nazwać propozycję poparcia jako… upokorzenie.- stwierdziła krótko Olga i dodała przymykając oczy.- Niech zgadnę. Dwie zazdrosne damulki.. Marta i Zosia?
- Nie mówię o tym, że zaoferował ci pozycję. Mówię o tym, że kazał ci się udać na spotkanie z nim i dałaś do zrozumienia, że była to propozycja nie do odrzucenia. Gdybym poszedł z tobą i usłyszał o czym deliberowaliście, nie byłoby spiskowych teorii. A teraz aż się prosi by dopowiedzieć, że brak świadków czemuś służył.
- Kazał jest… niedokładnym słowem. Poprosił na audiencję w cztery oczy… a prośba była nie odrzucenia. I tak… pewnie próbuje nas skłócić i nastawić przeciw sobie. Rozbić ewentualny monolit.- zgodziła się z nim contessa.
- Pamiętasz jak mi się zwierzyłaś ze swoich tajemnic związanych z Sabatem? - ujął jej ramię powyżej łokcia i szeptał do ucha. - Szkoda, że nie wspomniałaś, że to żadna tajemnica. Wyszedłem na durnia sznurując usta w temacie, o którym wszyscy wiedzą.
- Och.. wybacz… nie pomyślałam o tym.- contessa szybko spokorniała przepraszając.- Nie wzięłam tego pod uwagę, by ci o tym wspomnieć. Zresztą tobie powiedziałam najwięcej, Wilhelmowi, Honoracie i reszcie tylko ogólniki. Co prawda wieści znad Morza Śródziemnego idą wolno, ale nie mam złudzeń, że moja przeszłość mnie dogoni, więc wolałam od razu wyjaśnić parę spraw, by uniknąć podejrzeń o kłamstwa później.
- Cóż, nie uniknęłaś - wypalił wprost Ventrue. - Krążą opinię, że bierzesz a nic nie dajesz. Chętnie przyjęłaś protekcję Wilhelma, choć unikasz jawnych zobowiązań. Ponoć także zawróciłaś mi w głowie, chociaż obiecałaś trzymać się z daleka ode mnie i Marty. Masz pełne warunki by być wytrawną manipulatorką.
- Na razie nic nam chyba nie grozi, prawda? Zresztą zobaczymy o czym powie Koenitz na zebraniu naszej całej grupy.- splotła ramiona razem i dodała.- I zważ jedno mój drogi… to nie ja poprosiłam cię o rękę. Tylko ty mi ją z własnej woli użyczyłeś. I nie użyłam na tobie ni więzów mej krwi, ni dominacji… jeśli naprawdę uległeś memu urokowi, to com ja temu winna… bezbronna niewiasta? Miałam cię miotłą odganiać, krucyfiksem…- uśmiechnęła krzywo contessa.- Nie związałam cię krwią, nie obiecywałam, że zwiążę… i nie zamierzam zawierać krwawego paktu Milosu. A twe wyrzuty… traktuję jako słowa Marty wepchnięte w twe usta.
- Rzekłem, że krążą takie opinie. Nie, że je podzielam. I ja ci użyczyłem mego ramienia i obiecałem w razie kłopotów służyć ci pomocą. Nie dlatego, że mi się marzy twoja krew na języku, aleś mi się wydała materiałem na sojusznika. Przyjaciela może nawet. Nie udawałem, że się dobrze bawię w twoim towarzystwie. Nie udawałem dobrych intencji. Ale po twym rozmówieniu z kniaziem, po wyjawianiu tajemnic, które tajemnicą nie są… zastanawiam się czy ty aby nie udajesz i mnie w istocie, jak sugerują niektórzy, nie zwodzisz.
- Pierwszy raz bym zwodziła kogoś szczerością.- westchnęła Olga ironicznie i pogłaskała Milosa po policzku.- Nie zwodzę. Jak obiecałam pomogę w razie kłopotów, na ile będę w stanie. To miejsce nie jest jednakże sceną odpowiednią dla moich talentów… ale gdybyś miał kłopoty, to postaram się uczynić co w mej mocy, by ci pomóc.
- Po prostu nie zatajaj przede mną niczego. I nie dawaj powodów by ci inni nie ufali. Stoję za tobą murem, ale w końcu i to może nie wystarczyć.
Skinął jednak na zgodę.
- Uciekłaś daleko od domu. Jesteś tu sama, zdana na siebie. Szanuj oferowaną ci przyjaźń, bo ta jest wątłej materii. Raz ukruszona, ciężko się zrasta.
- Niczego nie ukrywam przed tobą. Powiedziałam ci sporo.. wszystko co wydaje mi się ważne. Jeśli będziesz miał jakieś pytanie… to na nie odpowiem. Czy to ci wystarczy, byś przestał brać pod uwagę te niedorzeczne zarzuty? Nie jestem tu z własnej woli, ani też nie byłam zachwycona tym zaproszeniem na audiencję… takoż i propozycja Janikowskiego nie raduje mego serca.- mruknęła smętnie.
- Dobrze, już - musnął kciukiem jej białą bródkę. - Ale nie unikniesz podejrzliwości pozostałych. Chyba, że pozwolisz mi na kontrolowaną dominację. W obecności pozostałych, abyś miała pewność, że nie nadużywam umiejętności. Sprawdzę treść twojego spotkania z kniaziem i zdam innym relacje, że nie mówiliście o niczym ponad to, co mi rzekłaś.
- Przemyślę to… ale żądasz zbyt wiele, bym mogła się bez wahania zgodzić. Nawet jeśli czyni to dla mojego dobra.- stwierdziła po namyśle. Westchnęła cicho dodając.- Jeśli jednak wam tak wadzę, to… nasz sojusz i tak nie musi trwać wiecznie. Jak wrócimy do Smoleńska… twoja drużyna może pójść swoją, a ja pójdę swoją. A ty… sam wybierzesz swoją drogę.
- To nie jest ani konieczne, ani rozsądne. Pojedziesz głębiej w dzicz? Będziesz zaczynać od nowa? - Węgier pogładził punkt między łopatkami Laury. - Nie chcę żebyś wyjeżdżała. I dobrze, poczekamy jak będzie. Może przesadzam. Może nikt nie zobaczy potencjalnego spisku w twoich rozmowach sam na sam z kniaziem.
- Ja zamierzam kiedyś wyjechać z tego miasta. To tylko przystanek na mej drodze. Poza tym… dopóki kniaź będzie widział we mnie nadzieję na kontrolę nad Torreadorami… będę pod jego protekcją.- stwierdziła Ogla spokojnie i spojrzała na Milosa.- Nie zamierzam się korzyć się przed twoimi towarzyszami Milosu. Mówisz, że mi nie ufają? Może. Ale też nie dali powodów bym ja zaufała im…. bardziej niż to konieczne.
- Większość nie ma co do ciebie zastrzeżeń, a wszystkich nie ukontentujesz, jak to w życiu - machnęła ręką żeby nie brała rzeczy aż tak mocno do siebie. - I pamiętaj, że to poufna rozmowa. To, że Marta i Zosia ci nie ufają to informacja tylko dla twoich uszu, nie chwal się nią bo zaraz mnie gotowi zarzucić spiskowanie.
Wyciągnął do niej ramię ewidentnie już zmęczony tą rozmową.
- Będziesz mi towarzyszyć na dzisiejszym balu?
- Och… Milosu Milosu Milosu… Te dwie panny nie są subtelnymi intrygantkami. I bez twego potwierdzenia wiem, iż chętnie by mi wbiły kołek w moje… trujące jadem i złem serduszko. Czyż nie tak?- stwierdziła ironicznie contessa.- Szkoda tylko że owo serduszko bije w tak rozkosznych piersiach… szkoda je szpecić kawałkiem drewna wystającym z nich.- musnęła palcami swój dekolt dodając.- I tak.. z chęcią użyczę ci mego towarzystwa, tym bardziej że kniaź może wpaść na podobny pomysł, a ja nie miałam dotąd dobrej wymówki, by mu odmówić.
 
liliel jest offline  
Stary 26-01-2017, 13:31   #164
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Wszyscy

O tym, co w lesie siedzi, a niektórym po głowie chodzi

Zebranie w małej salce. Byli wszyscy Spokrewnieni. Był i Marcel i Giacomo… była i Honorata, Swartka i ku niechęci niektórych, contessa. Wilhelm był wyraźnie spięty i stremowany. Widać było, że to co powie za chwilę, jest ważne i zaskakujące. Stojąca na uboczu Zofia co jakiś czas posyłała mu ciepły uśmiech, próbując dodać aspirującemu księciu otuchy.
- Kniaź… zaprosił kilkoro z nas na polowanie. Przez kilkoro rozumie on mnie i trójkę z nas, najbardziej najsilniejszych, najpotężniejszych wojowników. Zwierzyną ma być… Leszy.- wyjaśnił krótko, niczego w sumie nie wyjaśniając.- Wedle słów Janikowskiego to stary i dość potężny oraz duży vozhd, należący jeszcze do rodu Tzimisce które władali ziemiami na wschodzie, a którzy zginęli po mongolskim najeździe… ponoć z rąk tamtejszych wampirów, które zwały siebie kuei-jin.
Znów przerwa, by zebrani mogli w spokoju rozważyć jego słowa.-Leszy jest jedynym co po nich pozostało. Cudeńkiem jeśli chodzi o te kreatury, przekraczającym możliwości twórcze Kościeja. Istotą równie potężną i wieczną co wampiry i bardziej szaloną niż Malkavianie. Na wiele lat popadł w letarg podobny do torporu, po tym jak Miszka próbował go “oswoić” wraz ze swoimi dziećmi… i tę próbę przepłacił ostateczną śmiercią wielu swoich potomków. Tym razem próby oswajania nie będzie. Trzeba Leszego zniszczyć skoro się już obudził i to tak, co by Kościej nie zwąchał jego istnienia i nie próbował go przejąć… co może mu się udać z racji klanowego powinowactwa do dawnych władców ziem na wschodzie. Leszy bowiem jest nie tylko potężną istotą samą w sobie, ale zawiera też sekrety owej wymarłej już linii klanu, które Kościej z chęcią by poznał. Zaproszenie… jak mi zasugerował nasz gospodarz, jest poniekąd testem lojalności dla nas.
Ze zgrzytem posunął się po polepie zydel, na którym Marta siedziała sztywno jak kołek od początku spotkania, na kolanach piastując nóż myśliwski o szerokim ostrzu i rękojeści rogowej. Gangrelka zaszeleściła suknią, przeszła do okna za plecami Tyrolczyka i wyjrzała na zewnątrz, gdzie błyszcząc zbrojami jakoby gwiazdy z nieba spadłe, Wilhelmowi rycerze trzymali dzielnie wartę. Mimo wszystko, przymknęła okiennicę, i skorzystała z okazji. Przejrzała się w pancerzu na łopatce Koenitza i widok ten ją ukontentował, bo się uśmiechnęła szybko i blado. Jakby tam w zbroi zobaczyła wcieloną własną opinię, że jej klan największą urodą się szczyci. Obiecała sobie, że nie będzie zerkać, gdzie to się Zach patrzy i czy tam gdzie wszyscy, w dekolt kolejnej z sukien contessy. W końcu, nie było to przecież nic ważnego, ani w ogóle nic takiego. Wróciła na swoje miejsce, z sakiewki wyjęła długą dratwę i przytrzymując przez skrawek skóry, rozgrzała jej koniec nad żarem. Potem dłubać zaczęła w rękojeści noża, komnatkę wypełnił ostry zapach palonego rogu.
-Fchce naszymi renkami swohje prohblemy roswionsywacz? Ja siem na to nie zgadhzam. Jesztem uczonyym nie myszliwym. Nie poluje.- wtrącił nerwowo Marcel głaszcząc oswojonego zaskrońca owiniętego wokół jego ręki. Podobny nastrój miała contessa siedząca blisko Milosa w zjawiskowej sukni koloru ciemnego karmelu podkreślającej biel jej skóry i krojem dekoltu piękno piersi. Mina wampirzycy mówiła wyraźnie, że takie testy lojalności ją niespecjalnie interesują.
Młoda Brujah wygładziła nerwowo fałdy sukni. Z każdym słowem Koenitza jej mina stawała się coraz bardziej nietęga, zdradzając niepokój wampirzycy.
Nie o tym myślała gdy Koenitz mówił o polowaniu. Chociaż… Może coś podejrzewała. Czuła że coś było nie tak, nawet jeżeli Wilhelm nie chciał powiedzieć co.
Posłała mu szybki uśmiech, komunikując że nie jest na niego zła, po czym przygryzła wargę w zamyśleniu.
– Ten, um… „Leszy”…Czym on się żywi? I czy… Jest szansa z nim negocjować? – zapytała po chwili zastanowienia. Coś w jej głosie mówiło że podejrzewała jaka będzie odpowiedź, i wcale jej się nie spodoba.
-No cóż… z tego co mi powiedział kniaź… to on żywi się krwią. Wampirów krwią i wilkołaków krwią przede wszystkim. Wysysa Spokrewnionych do cna i rozrywa puste truchła.- wyjaśnił Wilhelm powoli i wzruszył ramionami dodając.-I kniaź już próbował go przekabacić na swą stronę, wieki temu. Skończyło się to jatką.
-Po prawdzie trudno podejrzewać naszego gospodarza o talenta godne rzymskich mówców.- wtrąciła z przekąsem contessa i dodała od siebie.-Niemniej z tego com słyszała o vozhdach… nie są zbyt inteligentne bestie.
- Vozhdy zazwyczaj pozbawia sie mózgów… wszystkich lub przynajmniej większości. I dokarmia krwią Tzimisce. Ten… bardziej poluje na wampiry, niż czeka na karmienie.- wyjaśnił Wilhelm.
- Nie musiał peror uprawiać ani do wartości apelować - skomentowała spokojnie Marta do wtóry zgrzytu dratwy po rękojeści noża. - Mógł przemówić do Bestii w nim.
-Siedmiu poszło… on jeno wrócił. Taki był efekt owych przemów i negocjacji. Kniaź powiedział, że jeno najsilniejsi mają się zgłosić, bo słabi… staną za pokarm bestii i utrudnią walkę reszcie. To wszystko co mi przekazał.- Wilhelm nie podjął dyskusji z Martą ograniczając się jedynie do faktów, jakie mu przekazano.
– Żywi się krwią, jak my... A kiedy skończy się wampirza… Zacznie polować na ludzką. – dodała Zofia, chociaż były to czyste spektykulacje z jej strony.
Rozważyła w duszy za i przeciw, i…
- … Jeżeli to co mówi Pan Janikowski jest prawdą, to jest to bardziej Bestia niż człowiek. Naszym obowiązkiem jest dopilnować żeby nikogo więcej nie skrzywdził. Ja pójdę. – oznajmiła pewnym głosem, prostując głowę… Po czym posłała krótkie spojrzenie Honoracie, mając nadzieje że nie wyrazi sprzeciwu.
-To zły pomysł... przy tylu dzielnych rycerzach dziewicę pchać przed szereg. Co sobie kniaź pomyśli… że z was same tchórze co się pod spódnicę chowają?- spytała retorycznie Honorata zerkając to na Jaksę to na Milosa.
- Nie mogę ci pomóc, Wilhelmie Koenitz - oznajmiła tymczasem Marta. - Swartka takoż zostaje.
Gangrelka podniosła głowę znad swojej dłubaniny, by wzrokiem rzucić na jasnowłosą wampirzycę nudzącą się w przeciwległym kącie wierutnie, a potem na Milosa, jak przyjął nagłe porzucenie jego własnej sprawy przez Zelotkę. Nie tłumaczyła ani nie wyjaśniała powodów odmowy, ale stanowisko wyglądało na nie do ruszenia.
-Nie stawiałbym tego… w ten sposób Marto. Sprawa dotyczy nas wszystkich, więc… postanowiłem, byśmy razem uradzili co czynić.- wyjaśnił primogen Ventrue.-Książe nasz powiedział nie więcej niż trzech… mniej więc może wyruszyć.
Odłożyła z brzękiem dratwę.
- Zarzynam się dla tej wspólnej sprawy od pierwszej nocy - warknęła ostro i spojrzała wprost na wyfiokowaną hrabinę. - Najwyższy czas dać innym szansę się wykazać. Nie będę zdolna do walki. I potrzebuję kogoś lojalnego, kto mnie pozbiera do kupy jeśli plotki okażą się prawdą. Niecodziennie dostaje się wieści o śmierci rodzica. Kto jak kto, ale ty to powinieneś zrozumieć.
Węgier przeniósł wzrok na Martę. Nic nie powiedział ale zdziwion był wielce. Nie tym, że u niego szukałaby pocieszenia, ale, że tak jawnie zaznaczyła, jak ją ta ewentualna wieść o ojcowej śmierci pogruchocze. Czyż nie dopiero rozmyślali sami jak go raz na zawsze ubić? Kobiety i ich pokrętna logika potrafiły zmylić najtęższe głowy.
Poza tym Marta zawsze sprawiała wrażenie twardej, nawet jeśli pełna była czułych kruchych punktów. I teraz jej słowa zabrzmiały jak realne ostrzeżenie a Wegier uzmysłowił sobie, że go przeraża wizja złamanej, pogrążone w żalu Marty i że nie jest nawet pewien czy potrafiłby się z taką Martą obchodzić.
-Nie oczekuje, że wyruszysz na te łowy.- odparł spokojnie Wilhelm.-Jedynie twej opinii na ten temat.
- Moja opinia jest taka, że ktoś tam musi pojechać i zatłuc potworę. Jeśli chcemy liczyć na cokolwiek od Janikowskiego. Chociażby te błota i piaski, co już je nam powybierał, w swej łaskawości - warknęła w odpowiedzi. - I możliwość jakiegokolwiek ruchu na tych ziemiach.
Tymczasem Zofia zwróciła się do Honoraty.
– Jesteśmy Brujah. – odparła zdecydowanym tonem. - Jeżeli my nie walczymy, kiedy sprawa jest słuszna, to nikt tego nie zrobi.
Priomogenka miała już okazje poznać upór swojej podopiecznej, i teraz mogła się przekonać że nie dotyczył on tylko spraw błahych. Dumnie wyprostowana, z zacięta miną, jasne było że młoda Zosinka nie da się łatwo odwieść od swojego postanowienia.
… Chociaż jej ekspresja złagodniała gdy spojrzała na Martę.
- … Mam nadzieje że Pani Ojciec jest zdrów. Skąd takie straszne wieści?
- Janikowski ma… szpiegów, sojuszników. Jak zwał, tak zwał - Marta wzruszyła ramionami. - Wie, co się dzieje poza granicami jego grajdołu.
-Ale czy ty dziecko potrafisz walczyć… i co więcej, zabijać? To nie polowanie. To wojna.- stwierdziła Honorata nie przejmując się drobnym wybuchem drobnej Brujah.-I jak to by wyglądało, gdyby ciebie akurat zaliczyć do tych z najsilniejszych z nas? Ja powinnam pójść, choć nie ufam w pełni słowom Janikowskiego. Miszka powiedział pewnie tylko to, co chciał nam zdradzić. Resztę pewnikiem zataił, albo przekręcił… przypadkiem.
– Wszyscy Brujah to anioły śmierci. – odparła ponuro Zosia. Tak przynajmniej twierdzi jej stwórca… Może coś w tym było. - … Poradzę sobie. – zapewniła, choć ile w tym było ułudy a ile prawdy, Honorata mogła tylko zgadywać.
- … Naprawdę myślisz że nas okłamał? Co próbowały przez to osiągnąć? – dopytywała się ciekawsko. - … Zna go Pani najdłużej z nas wszystkich.
Jeżeli ktoś wiedział w co gra Kniaź, to właśnie Honorata.
- Gdyby nagonka całkiem przypadkiem zapędziła się na ziemie Kościejowe… - podsunęła Marta - osiągnąłby jednoznaczne postawienie nas po swojej stronie. Bo to już można traktować jako zajazd.
Skończyła wypalać wzór na rękojeści, dratwę wbiła płytko w wierzch dłoni i obserwowała rodzącą się kroplę szkarłatu.
-Obaj są siebie warci… kniazie… obaj niegodni zaufania.- stwierdziła Honorata zamyślona.-Może i on mówi prawdę… ale nie całą, to pewne.
Spojrzała po wszystkich… dodając.- Tak naprawdę… nie wiadomo jak zginęli poprzednicy Kościeja. Żadnych świadków nie ma tego… Może za sprawą mitycznych kuei-jin, o ile tacy istnieją. A może Miszka wykorzystał okazję i pomógł Mongołom.
- Prawdę zawsze można poznać. Nawet po latach - zabrał głos jednooki, który od początku spotkania stał pod ścianą z rękami skrzyżowanymi na piersi.
- W przeciwieństwie do was - skłonił się Koenitzowi - nie stawałem nigdy przeciw vohzdom. Zali rzeknij, czego można się spodziewać na owym polowaniu. Prawda to, że każdy inny? I że siłę ma dwudziestu wojów? - zaczął drążyć jednooki przyglądając się z uwagą reakcji dowódcy.
- W zasadzie to prawda. Są duże… bardzo duże i bardzo silne. Są zlepiane najczęściej z ghuli i zghulonych zwierząt. Mają pazury, kły i nie są zbyt bystre. To...jak giganty z baśni. Potężnie uderzają, ale poza uderzaniem na oślep zwykle niewiele potrafią… Oczywiście bywają wyjątki. Radovir używał żywych katapult i czterometrowych “wilków” z wrośniętymi w ciało płytowymi zbrojami. Tu też mamy wyjątek, po którym nie wiadomo czego się spodziewać. - zmiana tematu uspokoiła Wilhelma, znowu poczuł metaforyczny grunt pod nogami.
- Pan Janikowski nie opisał jak wygląda? - zagadnęła Zofia.
- Rozmowe nie zeszła na ten temat, ale z pewnością podzieli się tą więdzą z uczestnikami polowania. Przynajmniej tak zapowiedział.- wyjaśnił Wilhelm.
- Jakież więc cechy muszą mieć twoi przyboczni, co by w walce się sprawdzić? - pytał dociekliwie Jaksa.
- Muszą to być wojownicy obeznani w tym rzemiośle. Najlepsi z naszej małej rodzinki. Inni mogą zginąć i swą śmiercią wzmocnić Leszego. Tyle wiem. -wyjaśnił Wilhelm.-Takoż radził kniaź
-Chce się wywiedzieć, na których mieć baczenie powinien i jednocześnie od problemu się uwolnić. Stary niedźwiedż.- syknęła z dezaprobatą Honorata.
Przez cały czas w tle rozmowy rozlegało się ciche, miarowe stukanie. Marta nurzała koniec dratwy w swojej krwi i wpukiwała metodycznie krople w wypalone cięcia na rękojeści.
- A jakże hrabina zamierza wspomóc nas w naszych terminach? - rąbnęła znienacka i głośno. Olga od dłuższego czasu wykazywała podobną zdolność jak Giacomo. Nagle bardzo jej zaczęło zależeć na byciu niezauważoną.
Powolnym ruchem Gryfita skierował swój wzrok na zapytaną kobietę. Była bardzo ciekawą postacią świetnie skrywającą prawdziwe emocje. Jednooki nie wahał się nawet na mrugnięcie okiem sięgnąć po wampirze dary. Zanim jeszcze zdążyła odpowiedzieć zobaczył jej aurę i słuchał z uwagą. Jej blada aura była jednak trudna do przeniknięcia i Jaksie nie udało się poznać jej uczuć i intencji, może była to wina krwi Bora, a może talentów Lasombry.
-Mieliśmy się wspierać w przypadku zagrożeń podczas tej wizyty. Jak dotąd… nic nam u kniazia nie zagroziło. Czy też się mylę?- zapytała retorycznie Olga z delikatnym uśmiechem maskującym jej prawdziwe uczucia.- A może o wszystkim nie wiem? Cóż… nie muszę o wszystkim wiedzieć, jednakoż jeśli jest ode mnie oczekiwana współpraca w sprawach o których nie wiem, winnam jednak być wtajemniczona. A poza tym… - przesunęła dłonią dookoła.-Widzę między nami tyle myśliwych i wojaków, że zaczyna zastanawiać się czemuś akurat mnie sobie na członkinię łowów upatrzyła. Jedynie polowania, w jakich miała okazję uczestniczyć to te z sokołami. A i na nich to ptak wykonywał całą robotę.
- A cóż to za tajemnica? Jest potwora w lesie do ubicia. Nic o niej właściwie nie wiemy. Prosta sprawa. Ty zaś oferowałaś także wsparcie w dworskich gierkach - wskazała jej Marta precyzyjnie. - To ja światowej damie takie rzeczy tłumaczyć muszę? - zdziwiła się, wybitnie fałszywie. Znać po niej było, że niczego innego oprócz wymówek i bezużytecznego piękna się po contessie nie spodziewa.
- Dobrze… zobaczę co się w tej sprawie da zrobić, na uczcie albo po niej.- stwierdziła spolegliwie Lasombra z przylepionym do ust drapieżnym uśmiechem.
- Doskonale - pochwaliła ją Marta łaskawie i podniosła się ze swojego miejsca. - Zosiu, Jakso… Milosie Zach. W kolejnej sprawie znacie moje zdanie i powtórzycie Wilhelmowi Koenitzowi moje słowa.
Ruszyła do drzwi.
-Jaka ma sens narada… jeśli wychodzisz w jej trakcie. Czy następnym razem mam zebrać po prostu listy z waszymi opiniami?- zapytał Wilhelm starając się zapanować nad sytuacją. Młoda Brujah przytaknęła w milczeniu, a Wilhelm ciągnął dalej. -Narada to coś więcej niż wygłoszenie swego zdania i wypięcie się na resztę.
Marta wyhamowała marsz w połowie drogi do drzwi.
- Chcesz się dowiedzieć czegokolwiek o leszym przed ucztą, na której masz już mieć gotową decyzję? - rąbnęła mu bezlitośnie.
Wilhelm spojrzał na Martę i rzekł chłodno.-Kniaź nie pytał się.. czy się wybiorę z nim na polowanie. Tylko kogo ze sobą wezmę. Uważasz, że powinniśmy zbiec? Odmówić mu to głupota…. równie dobrze mógłbym go walnąć rękawicą w twarz.
- Uważam, że wiedza o tym, z czym będziesz miał do czynienia pomoże ci dobrać celniej przybocznych - Marta uniosła brwi na swobodne interpretacje Tyrolczyka. - Nawet jeśli będziemy polegać na plotkach i opowieściach. To będą plotki i opowieści z więcej niż z jednych ust. Nie chcesz wiedzieć teraz, dobrze… Niechaj się contessa wykaże, w czasie przez nią wybranym. Tyle że wtedy może być już za późno na zmianę decyzji i zabranie kogo innego. - Marta przestąpiła z nogi na nogę. Zwyczajnie nie chciała już siedzieć zamknięta w tej komnacie z perfumami Olgi.
-Uczciwe.. ale wpierw chcę wiedzieć kto jest gotów wyruszyć. Nie chcę nikogo zmuszać siłą.- stwierdził rycerz.
Jaksa postąpił kilka kroków stając przed Wilhelmem. Pochylił się przykląkł na lewym kolanie. Miecz zawieszony na plecach przetarł pochwą podłogę.
- Jestem na rozkaz - rzekł.
- … Panie Jaksa, myślę że najlepiej będzie, jeżeli w tym przypadki zostanie Pan tutaj. – cichy głos Brujah przebił powietrze. - … Musi Pan odpocząć po ostatniej walce.
… Fałsz jej wypowiedzi aż palił w uszy… Ale wszyscy podejrzewali jakie mogły być prawdziwe powody jej protestu.
- Kiedy mamy ruszyć? - odezwał się wreszcie Węgier, który co prawda stał blisko Olgi ale pogrążony w myślach gapił się w podłogę. Zdawał się nawet nie zauważyć zwady pomiedzy Lasombrą a Gangrelką. - Za dwie noce jestem ustawiony ze znajomymi pani Tęczyńskiej i nie chciałbym nie dojechać.
- Jutrzejszej nocy… kniaź kończy gościnę i chce wyruszyć na to polowanie.- wyjaśnił Wilhelm.-Nie wiem ile potrwa... Może więc lepiej, żebyś jednak wybrał spotkanie ze znajomymi. Jak poważna to będzie rozmowa. Jakiej pomocy ci przy niej trzeba.
[/i] - Bardzo poważna[/i] - podsumował Wegier. Potarł palcem zmarszczkę pomiędzy brwiami. - Nie zostawię was samych sobie. Vozhd to poważna sprawa. Najlepiej zawczasu przygotować zasadzkę. Zwabić go. Jest wielki i silny, bezpośrednie starcie nie jest rozsądne. Wilczy dół najeżony kopiami powinien go osłabić i czasowo unieruchomić..
- To dobry pomysł… przedstawię go Miszce.- stwierdził Wilhelm i zerknął na Marcela który próbował za wszelką cenę spontanicznie nauczyć się nosferackiej sztuki znikania… bez skutku.
-Ja mogę pomóc… przy tym spotkaniu ze znajomymi. Lepszy byłby ze mnie pożytek niż w głuszy.- zaoferowała się uprzejmie contessa. Wilhelm próbował przewiercić swym spojrzeniem Francuza mówiąc.-A ty nic nie powiesz?
-Nie. Jezdem uchczonym… słabchym… nie mnie stawacz do walki zvozdhem. Zginombym pierszy.- wydukał, a Giacomo dodał uprzejmie.-Więce wiary w siebie mości Lecroix.
-Wiare zostawiam ksiendzom… ja na wiehdzy polegham. A wiem sze wojak se mnie szaden.- burknął Francuz.
Jaksa zignorowany przez Wilhelma wstał z kolan i wrócił pod ścianę w miejsce zajmowane dotychczas. Wiedział, że czeka go rozmowa z Koenitzem, jednak nie w tym miejscu i nie przy świadkach. Skrzyżował ręce na piersiach, oparł się i z uwagą obserwował oddalającą się Martę, która jak widać również nie zasłużyła na uwagę zakutego w zbroję Ventrue
- Bardzo się nie doceniasz, panie Lecroix, jak na kogoś kto panuje nad ogniem. Przydałbyś się, jak już bestia będzie w dole. - analizował Zach. - Jeśli polowanie ma się odbyć jutro trzeba dziś, zamiast bezcelowej uczcie, oddać się planowaniu. Ale przede wszystkim powinieneś Wilhelmie teraz ustalić co z naszej pomocy będziemy mieli. Po wykonanej robocie nie dostaniemy więcej ponad kniaziową wdzięczność.
Zofia posłała francuzowi niepewne spojrzenie. Jego ogień by się przydał, ale jeżeli nie czuł się pewnie… Vozhdy z opowieści brzmiały jak przerażające potwory. Czy daliby radę zapewnić mu bezpieczeństwo?
- … Pan Janikowski mógł go chociaż opisać. – zamarudziła.
Obróciła głowę w stronę Gryfity, ale po chwili przeniosła oczy na Wilhelma.
– Jeżeli Pani Marta musi zbadać plotki o swoim ojcu… Oby były fałszywe… A Pan Zach porozmawiać z wysłannikami Pani Tęczyńskiej... – zaakcentowała nazwisko, licząc na to że Wilhelm pamiętał ich rozmowę sprzed godziny. - … To może powinniśmy przekonać Pana Janikowskiego do przełożenia polowania. O noc czy dwie. Nie powinniśmy za bardzo się rozdzielać.
- Myślę, że panią Tęczyńską można odłożyć w czasie. Jeśli Olga zgodzi się udać z kimś spośród nas, kto się nie przyda z vohzdem, i przytrzymać na miejscu Chudobę. Ponegocjować. Zniechęcić go w jego misji. - zaproponował Zach.
- … Polowanie może zająć kilka dni. Spotkanie z Panem Chudobą… Nie dłużej niż godzinę. - zauważyła Zosia.
-Jeśli… - zaznaczyła Marta, ciągle tkwiąca po drzwiami - mi się dziś uda, będę potrzebować pomocy Marcela. A on czasu. By wam walkę ułatwić.
- Uda się co? - zapytał Milos wprost, a Zosia podniosła się z ławy którą okupowała, i cichym krokiem skierowała do Gangrelki.
– Niech Pani zostanie, Pani Marto. Jest nam Pani potrzebna – szepnęła jej do ucha, biorąc naburmuszoną kobietę pod ramię. – I mówi otwarcie. Wilhelm ceni sobie Pani zdanie, i Pani pomysły.
Mina Gangrelki poświadczała, że Marta ma w temacie postawy Wilhelma zdanie całkowicie odmienne.
-Spróbuję przekonać kniazia o to by wyprawa wyruszyła za kilka dni i o to by nagroda była dla tych co się podejmą.- postanowił Wilhelm głośno, co by wszyscy słyszeli.
-To dobry plan. Kup nam tyle czasu, ile się da.
Marta za bardzo nie wiedziała, jak zagospodarowac nagłe bogactwo w postaci Zosi u swego boku. Poklepala zelotke po dłoni, jakby psa, co się za bardzo łasi, ale ulubiony jest i trudno go odkopac. Pytanie Węgra zignorowala doszczętnie. Wszak przyobiecala przy hrabinie nic ważnego nie mówić.
Jako że gangrelka nie zaczęła się wyrywać, to Zosia uznała swoje próby zatrzymania jej za sukces i spróbowała pociągnąć Martę do jednego z okolicznych siedzisk… najlepiej takiego, z którego nie dało się widzieć Zacha i Olgi.
- Tak będzie najlepiej. – natychmiast wsparła Wilhelma. - … Musimy się przygotować… I poznać z kim nam przyjdzie walczyć. Jeżeli ten Vozhd jest jak bestia… To ma terytorium na którym poluje… Zwyczaje. Musimy najpierw go zbadać… A dopiero potem zakładać sidła… Mogę to zrobić, jeżeli zajdzie potrzeba.
- Poczekajcie na mnie z szykowanie zasadzki. Mam doświadczenie i będę mógł pomóc. Miejsce, jak liczę, pomogą wybrać Gangrelę. Znają teren - Zach trzymał rzeczowy wojskowy ton. - I jeśli więc mamy się rozdzielić chcę wiedzieć wprost kto pojedzie ze mną na spotkanie z Chudobą i jego gangrelskim pomagierem.
– Kupimy ile czasu będzie trzeba… Wilhelm ma doświadczenie w walce z Vozhdami… Jeżeli zaleci Panu Janikowskiemu cierpliwość, jestem przekonana że Kniaź posłucha. – odparła Zosia, niezbyt subtelnie robiąc wszystko by podbudować pozycję Koenitza.. - … I jeżeli spotyka się Pan z Panem Chudobą… To myślę że autorytet Wilhelma pomoże Panu przekonać ich do… Pokojowego rozwiązania.
[i]- Dowódca ma ważniejsze sprawy niż mój osobisty kłopot. Wezmę Jaksę i Olgę, jeśli oczywiście zechcą się zaangażować.[i/]
Jednooki skłonił się na te słowa wyrażając swą milczącą zgodę na działania Węgra.
-Dobry pomysł.- ocenił Wilhelm z uśmiechem.
-Lepiej, aby Wilhelm trzymał się z boku. Nie narażal się wlasnemu klanowi. Ja pójdę też i aż nadto nas będzie - zasugerowała Marta w zosine ucho.
Oczy Zofii świdrowały Węgra na wylot.
- …To Zach jest jego klanem. – odparła szeptem Marcie, nienaturalnie chłodnym tonem. Coś w doborze Milosa rozgniewało ją wielce.
- … Została jeszcze jedna sprawa do omówienia. – dodała głośniej, przenosząc wzrok na Jaksę.
Marta w końcu uległa sile dziewczęcego uporu i klapnęła bez wdzięku na ławie.
-Ehe. Nie ma co się pieścić czy krygować. Wilhelmie Koenitz, myśmy już pogadali, co z Jaksy postępkiem zrobić. A ty co zamierzasz właściwie?
Wilhelm zamilkł i zamyślił się.- Sytuacja jest niejednoznacznia. Starszyzna i zasady są zwykle bezlitosne. Diabolizm karany jest śmiercią, ale wyjątkowe sytuacje…- tu wskazał dłonią na Giacoma.-Powodują odstęp o tych bezlitosnych praw. Myślałem o publicznym biczowaniu łańcuchem do krwi. Lub samobiczowaniu… co asceci w klasztorach praktykują.
Jaksa wystąpił przed resztę.
- Żadna to kara względem występku. Toć pozbawiłem go duszy. Zabrałem jedyne co ludzkie w jego bestii było. Na wieczne potępienie skazałem. Tedy chciałbym się we władzę waszą oddać, na tyle dekad ile dekad żył jako wampir ów Bór. W ten czas nie winnem żadnych funkcji sprawować ni dla klanu mego, ni dla Camarilli jako takiej.
W czasie wystąpienia Jaksa rozłożył dłonie i czekał z pochyloną głową. Unikając wzroku zebranych.
- Przed kniaziem udawaliśmy, żem Brujah, to i powinienem na służbę trafić do pani Honoraty. Kniaź zaś sprytem się wykazał i zaproponował mi pozycję lokalnego szeryfa. Co niechybnie ma panią Honoratę poniżyć i władzy Camarilli ubliżyć jako takiej.
Po tych słowach jednooki uśmiechnął się półgębkiem do Wścieklicy. A ona na ów uśmiech, odparła swym uśmiechem.
-Kara może i nie… ale pokuta za grzech na pewno. Dla prostych Gangreli bardziej obrazowa niż… wieczna służba.- wyjaśnił swój punkt widzenia Koenitz i zamyślił się.-Pytanie jeno, czy dla nas… naszej misji, lepiej gdy odrzucisz… czy lepiej gdy przyjmiesz to stanowisko?
Jednooki milczał, nie chcąc być sędzią we własnym procesie
- … Jeżeli Pan Jaksa zostanie szeryfem… Będzie zmuszony walczyć, czy tego chce czy nie. – wtrąciła się Zofia. Unikała spojrzeniem Jaksy, i nie podnosiła głosu. - … Może nie jest to odpowiedni czas by obejmował takie stanowisko.
… Tylko pochłonąłby kolejne wampiry.
- … A co Pani o tym myśli, Honorato?
-W czyich oczach ma być ta kara? Naszych? Krakowskiej Camarilly? Miejscowych? Te tutaj to proste chłopy… nie zrozumieją znaczenia służby. Ta zresztą wyda im się czymś naturalnym. Przeca cały żywot służą swemu kniaziowi, więc oćwiczenie się kańczugiem do krwi, nawet jeśli karą nie jest w naszych oczach, do nich przemówi.- oceniła Honorata.- Najlepiej i jedną i drugą karę zaaplikować.. i Bogu świeczkę i Diabłu ogarek, jak to mówią.
– To nie jest jakieś… Przedstawienie. – dziewczęca twarz Zosi wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie. – Istnieją zasady. I muszą być przestrzegane. – podkreśliła dobitnie.
- … Dlatego nie uważam żeby kara musiała być publiczna… Zwłaszcza jeżeli ma być taka… Brutalna. -
Zadrżała lekko. Cała ta gadanina o biczowaniu do krwi sprawiła że zaczynała wątpić we własną postawę w tym wszystkim.
Siedząca u boku Zofii Marta obracała w palcach nóż, nad którym wcześniej pracowała. Teraz Zelotka rysunek na rękojeści łacno obejrzeć mogła, kwiat na wysokiej łodydze.
- Mnie się owa służba podoba. I podoba mnie się Honorata jako owej kary strażnik i dysponent, jeśli się podejmie. Prawa Camarilli ma w poważaniu i mam do niej zaufanie. Wiem, że jakby było trzeba, to łeb urypie albo za rękę złapie, i oglądać się nie będzie, że to szeryfa namaszczonego przez Janikowskiego prawica. I to jest kara, o której możemy posłać listy do Krakowa i Wiednia. Bo posłać winniśmy. Biczowanie… ja w krześcijańskich pokutach nie gustuję, a zdanie Miszkowych synaczków w tym temacie mi zajedno, dziś oni są, jutro połowy z nich nie będzie. Jednak zdaje się, że Jaksa zakonnik, i takowymi sposoby przywykł udowadniać posłuszeństwo i wyrzeczenie się pokus ciała… toteż jak ma wolę i to czynić, bronić mu przecie nie będę ani nogi podstawiać na ścieżce wiary, którą sobie obrał wieki temu.
Gangrelka opuściła wzrok na nóż, musnęła palcami ostrze i schowała go płynnym ruchem za cholewę.
- I się z oceną Jaksy zgadzam. Po to ten ruch, by nas skłócić, I by Honoratę upokorzyć. Bardziej nawet ją niż Wilhelma. Jednakże… - obróciła się do jasnowłosej Zelotki - byłoby nam wielce na rękę, gdyby udało się ten policzek znieść. Raz, że to stanowisko ułatwi nam wiele rzeczy. Da swobodę działania na smoleńskiej ziemi. A dwa… toć kniaź mieniący się władcą prawa Camarilli właśnie chce wynieść na stanowisko strażnika tych praw diabolistę… wybacz, Jakso, że cię jak cielaka na łańcuchu ciągamy, ale… czy my się poważnie zastanawiamy, czy pozwolić czy też nie pozwolić Janikowskiemu tak pięknie się wyłożyć pyskiem w błoto, jak się sam podkłada i daje o sobie świadectwo?
-Więc zostawmy karę między nami, co najwyżej kniazia w materię wtajemniczając.-
zadecydował Wilhelm. - Choć jestem pewien, że nie ucieszy się wiedząc iż jego szeryf w ramach pokuty jest na służbie primogenki.
- Może nawet cofnąć propozycję. Janikowski zasady Camarili wydaje się traktować bardzo instrumentalnie. Raczej nie ucieszy go szeryf nad którym to kontroli nie ma.-
wtrącił milczący dotąd Giacomo.
Młoda Brujah świdrowała Martę spojrzeniem. Skrzywiła się lekko, jakby właśnie zjadła coś zgniłego.
– To powinien był wybrać kogoś innego dawno temu. – wtrąciła ostro, odwracając się od gangrelki. - … Służba i kara fizyczna wystarczą. Nie obchodzi mnie czy ktoś wtajemniczy Miszkę w szczegóły.
Jeżeli Honorata nie wyrażała sprzeciwu przed sprawowaniem pieczy nad Torreadorem, a nikt inny chyba nie chciał już zająć stanowiska…
- Hmmm.
Martusia się zasępiła nad słowami Italczyka. Ponownie noża dobyła zza cholewy i rysunkowi na rękojeści się przyjrzała.
- Jeśli jest obawa, że się wkurwi na tyle, by karty wyłożone na stół z powrotem w rękaw obsmarkany chować… to ja mogę strażnikiem być. Tę gulę Janikowski winien łatwiej przełknąć.
-Jeśli uznać że… Jaksa zapomniał napomknąć Wilhelmowi, to podczas rozmowy z kniaziem nasz rycerz mógłby napomnieć o pokucie u Honoraty. I robić wielkie oczy, gdy Janikowski wspomni o swoich planach. Wtedy kniaź nie uzna, iż cały plan ten służył, by pokrzyżować mu plany. I otwiera to drzwi do negocjacji między Wilhelmem, a naszym gospodarzem w tej sprawie.- zaproponował Giacomo.
-Jaksa to żołnierz - mruknęła Marta - Nie zapominają żołnierze o sprawach takowych rzec swojemu dowódcy, Giacomo. Niemniej, jest to jakaś myśl. Jeśli Wilhelm czuje się na siłach, a Honorata jest zainteresowana… Mógłbyś pójść do kniazia, Wilhelmie, i wprost wygarnąć, że Gryfita o propozycji rzekł, lecz ciążą na Jaksie obowiązki wobec primogenki i nałożona już pokuta. Jednakże ty możesz podjąć się negocjacji, w celu uwolnienia przyszłego szeryfa spod kłopotliwej kurateli. Zaczęłabym wysoko. I nie zeszła poniżej zezwolenia na potomka dla Honoraty.
- Możemy spróbować.-ocenił Wilhelm.-Im więcej ugramy tym lepiej. Z czasem… im silniejsza będzie pozycja Miszki, tym mniej hojny będzie.
- Wszak kniaź wiedział, żem przysięgą krwi z Honoratą związany, gdy propozycję dawał. Musieli mu donieść, żem krew jej pił na uczcie przed walką. Czyż nie oznacza to służby samej w sobie? - W końcu przemówił sądzony żołnierz. - To Wilhelm winien zostać szeryfem, choć trudno będzie go w obecnej sytuacji osadzić na tym stanowisku.
- Z pewnością ma swoje powody…- stwierdziła Honorata z przekąsem.-Zobaczymy zresztą, jak zareaguje gdy jego plany zostaną obrócone wniwecz.
Wpatrzona w leżące na jej kolanach ostrze Marta potarła lewą skroń. Choć nie wyglądała na tak znudzoną jak Swartka, narada, a właściwie tylko towarzystwo niektórych jej uczestników, zaczynała ją już nużyć.
- Wolałabym uniknąć tego, że głowa naszej grupy obejmie stanowisko, przez które popadnie w bezpośrednią zależność od Janikowskiego. Mimo wszystko pamiętaj, Wilhelmie Koenitz, że sam tytuł szeryfa , to nam poręczny i potrzebny. Ważne też, ażebyś ty lub hrabina poruszyli jeszcze jedną kwestię. Skoro ma kniaź fanaberię zabrać najsilniejszych z nas na łów, reszcie koterii zapewnić winien obstawę w postaci swoich synaczków, do granic domeny. Powiem wprost. Sama przez las ze Swartką przy tych problemach z lupinami bym poszła. Ale nie z najsłabszymi z naszej grupy pod wyłączną pieczą, bez wsparcia nijakiego. - Miała niejasne przeczucie, że nim słoneczko wzejdzie nad moczarem, dostanie na odlew wywarczaną przez zęby propozycją zostania szeryfem zamiast Jaksy.- Rozmówiliście się z kniaziem oko w oko. To jak go oceniacie, Wilhelmie? Gryfito?
-Miszka głupi nie jest. A ma się za sprytnego…. choć wydaje mi się przeceniać swe talenty do intryg.- zastanowił się Wilhelm.-Dużo obiecuje… to pewne. Wydaje się kreślić prosty podział… on tu w lesie, a nam Smoleńsk i okolice zostawi do gospodarowania jako wiernym lennikom. Torreadorami ze Smoleńska gardzi i im nie ufa.
- … Chyba nie będą szczęśliwi jak zaczniemy się panoszyć w Smoleńsku… Inne klany jakoś nie miały dużo sukcesów osadzają się tam… Tak myśle, Krasicki coś o tym mówił, nie pamiętam już.
Zawierciła się niespokojnie. Cała ta gadanina o wierności i lojalności źle na nią działała.
– To, um… Tak właściwie co będzie robić reszta jak ruszymy na polowanie? Wróci do posiadłości Honoraty, czy zostanie na dworku? I myślałam że z problemem wilkołaków… Że nie ma już ich więcej. – dokończyła oględnie.
- Jaźwiec twierdzi, że problem wyje tu po lasach. Acz on akurat problem określa mianem rozrywki… - odpowiedziała Gangrelka, zrazu sucho. - Jaźwiec, wiecie… Rosły jak dąb, bycze karczycho, wielkie pięści i niemała siła. Sypia w nieheblowanej trumnie, a bieliznę trzyma w skrzyni razem z czaszkami ubitych wrogów. Więc, rozrywek mu tu nie brakuje…
Słowa niby były drwiące, ale w tonie głosu dźwięczały nutki podziwu. Mości podstarości Martusi imponował.
[i]- Zamierzamy tu osiąść, więc i tak będziemy się panoszyć… kniaź już jakieś ziemie mnie na własność darował.-[i] wyjaśnił Wilhelm.-Myślę, że ktoś winien je obejrzeć w moim imieniu i zagospodarować.
- … Trzyma bieliznę razem z czaszkami swoich wrogów? – Zosia spojrzała z niedowierzaniem na Martę. To wydawało jej się dużo istotniejsze niż jakieś nudne włości
- … Skąd Pani w ogóle Pani wie gdzie Jaź- Nieważne, nie chcę wiedzieć.
- Zajrzałam - odpowiedziała Marta niezrażona, acz kontynuowała ciszej i tylko do Zosinego ucha, żeby plotki o Borsuczych peniuarach nie wcinały się Wilhelmowi w perory wodzowskie. - Na wierzchu czerepy. Pod spodem giezła bielone.
A potem nachyliła się jeszcze niżej, tak że wykarminowanymi wargami musnęła uszko Zelotki.
- Zdaje się, że nie mordobiciem władzę zdobył.
– Ale- czyli co, musi każdego wieczoru najpierw wyjąć czaszki, a dopiero potem bieliznę? To- To chyba niezbyt praktyczne? – odparła Zosia równie cichym tonem.
-Samo się prasuje pod ciężarem - wskazała Marta szeptem. - I zdaje się, że nie każdego zmierzchu zwykł się odziewać podstarosci.
– Że niby…
Policzki Zofi przewinęły się przez całą gamę czerwieni.
– Przyjrzenie się ziemiom Miszki to wspaniały pomysł! – pisnęła głośno. – M-może Pan Borucki powinien się tym zająć? Pani Halszka mogłaby mu towarzyszyć! Ja- Ja obawiam się że zupełnie się na tym nie znam, a nie chciałabym zawracać głowy Honoracie, ahaha, aha!
Strzeliła oczami po zgromadzonych, starając się wybadać czy ktoś przysłuchiwał się ich rozmowie.
Jaksa jak zwykle milczał przydługo. Jakby dobierając w głowie słow, które miały oddać charakter ich gospodarza.
- Kniaź jest prosty. Nienawykły do wielkiej polityki, toteż prostymi rozwiązaniami się chroni. Intrygi jakie tworzy jednak nie są przez to mniej groźne. Na każdy nasz krok musimy zważać. Hojnie rozdaje tytuły. Mianując mnie szeryfem chce upokorzyć Honoratę i pokazać, że on ważniejszy. Nad Camarillę. Prosząc najsilniejszych spośród nas na polowanie na vozhda, liczy na śmierć ostateczną co poniektórych. Bo cóże nas bardziej mogłoby osłabić? Oto wszyscy zgodnie myślimy, żem grzechu winien. A Kniaź mnie nagradza. I choćbym dla was wszystkich był wielkim przyjacielem,- potoczył wzrokiem po twarzach Italczyka i Węgra, - to zawiść się pojawi. A cóż zrobimy, gdy kniaź rzeknie na polowaniu: “Wilhelmie, tyś doświadczony, prowadź.” A lord Koenitz podzieli los towarzyszy miszkowych przez Leszego pożartych? Toć połowa zbrojnych bez dowódcy nas opuści. Intryga trywialna w swej prostocie, a jednak brniemy wprost w nią.
Żołnierz zacisnął szczęki. Nie był charyzmatycznym mówcą jak przedstawiciele klanu Ventrue. Widać było po twarzy jednookiego, że kolejne zdania go męczą.
- Pewnikiem moglibyśmy odmówić, ale wtedy wyjdziemy na tchórzy niegodnych zaufania. A tu się tchórzami gardzi…- zamyślił się Koenitz pocierając podbródek.-Jakąkolwiek drogę wybierzemy… dobra ona nie będzie. Jedynie mniejsze zło możemy wybrać.
- To i wybraliśmy - podsumowała Martusia w zapadłej grobowej ciszy.
 
Asenat jest offline  
Stary 30-01-2017, 17:58   #165
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Już Martusia przy drzwiach stała, gotowa, by smyrgnąć na zewnątrz za znikającym w części siedliszcza dla miłych gości przeznaczonej Marcelem. Doszło ją z tyłu jakieś wołanie, niemrawe nader, lecz ewidentnie Wilhelmowe. Zamierzała je właśnie zignorować, gdy poczuła drobne ramię dookoła własnego. Obracając się dostrzegła promienna uśmiechniętą Zosię, jej ręka luźno, aż zdecydowanie trzymającą wampirzycę w miejscu. Młoda Brujah rzadko prezentowała klanową siłę, ale nie było wątpliwości że jej uścisk w każdej chwili mógł zamienić się czystą stal.
– Gdyby mogła Pani jeszcze chwilę zostać, Pani Marto. – poprosiła ją uprzejmie. Dziewczyna wydawała się dziś trochę zbyt entuzjastyczna w usługiwaniu Wilhelmowi. Było to lekko niepokojące. Jak dziecko trzymające tasak, wesoło informujące rodziców że idzie pokroić warzywa.
-Po cóż? - sarknęła Gangrelka, potrzeby wielkiej dalszych narad szczerze nie czując.
- W sprawie kielicha… starałem się udawać niezainteresowanego, więc wiele nie dowiedziałem, acz… kniaź pochwalił się iż zdobył wiedzę o podejrzanej grupie kupców, którzy byli ghulami jakichś wampirów na południu Europy. I o tym, że ich kupiecką karawanę napadli bandyci pod wodzą lupinów.- wyjaśnił Wilhelm.-Stąd kniaź wie tak wiele… i może tą wiedzę wykorzystać za zanętę dla nas, jeśli uzna iż… się tym bardzo interesujemy.
- Bardziej by mnie zanęcił dzierżawiąc mi pewną Górę, niż tymi ochłapami - oceniła Martuś zimno. - A co ty myślisz o kielichu tem, Giacomo?
- Postanowione, że na Leszego i tak idziem. Niech w wyrazie dobrej woli powie gdzie kielich - zasugerował Zach. - Wilhelm niech nakłamie, że się nim interesujemy w sprawie uśmiercenia ghula. Kniaziowi nic więcej gadać nie wolno bo i sam go obierze za obiekt zainteresowań.
Ksiądz zamyślił się wyraźnie lekko przymykając oczy.- Musimy być ostrożni w swych działaniach, ale tak wielki skarb z pewnością jest wart poświęceń. Gdyby udało się dotrzeć do tego, co kniaź wie, a co… zmyśla.
- Spodziewam się, że o tym będzie chciał pogwarzyć ze mną po uczcie. Na audiencji, co to audiencją ma nie być - Marta nie za bardzo czuła różnicę. I była jej to kwestia obojętna, choć podejrzewała, że kniaź przyjmie ją półnagi, mocząc nogi w miednicy, i rozkazy przeplecie zaszczytami w postaci próśb o podanie ręcznika i skrobaczki. - Boć to nie jest raczej primogen, co wzywa by palcem pogrozić z ojcowską troską i wychować łagodnie z dala od oczu i uszu obcych. No, no, żeby mi to było ostatni raz. Te poniewieranie moim ghulem, i bicie jego pustym łbem o mojego syna. Te polowania bez zezwolenia w mojej domenie i szwendanie się od granicy do granicy bez nadzoru.
Jednooki stał w milczeniu. Wszak kwestia kielicha interesowała go bardziej niż zamki, tytuł, czy knowania Miszkowe.
- Gdy postanowił mnie tytułem szeryfa obdarować, rzekłem mu, iż trza mi swobody podróżowania po lasach. Odciął się natychmiast. Toteż i glejtu uzyskać mnie się nie udało - powiedział w końcu Gryfita zerkając w podłogę.
- To jeszcze nieprzesądzone - wskazała Gangrelka. - Wszak Wilhelm Koenitz pertraktować idzie. I jeśli koniec końców Janikowski cię wyniesie, to swobodę działania przynajmniej w okolicach miasta będzie musiał potwierdzić. Szeryf, jak bardzo by w tym splendoru nie upatrywać, to książęca miotła do wymiatania brudów. Żaden pożytek z miotły, gdy nie wolno jej się z kąta ruszyć
Wsparła się plecami o ścianę, ramiona na piersiach krzyżując, i Italczykowi spojrzała w oczy.
- Smoleńsk lubi kniaź posiadać, ale gospodarować w nim już nie. Niby Torrreadorów smoleńskich nie cierpi, a przeca miasto w ich rękach, zaś kniaź jeno przez ghula tam rozkazuje.- przypomniał Giacomo.-Sądzę, że w nasze rządy w mieście wtrącać się nie będzie dopóki jego zwierzchności podważać nie zaczniemy.
Rozmowa rozpływała się na boki jak surowe ciasto chlebowe uciekające spomiędzy palców piekarza. Żadnej tu sprawy zresztą za pysk Wilhelm nie trzymał od początku do końca. Marta wykrzywiła wargi w irytacji, obcasem buta zaczęła miarowo w drzwi stukać.
- O kielichu takowym tzimiskim czy też assamickim słyszał ty kiedy, Giacomo? Czy to bajdurzenia z palca brudnego wyssane?
-Nie.. natomiast słyszałem o Graalu, drzewie z krzyża świętego… o całunie pogrzebowym i chuście z odbiciem faciem Dei… a ten kielich... skoro pochodzi z Ziemi Świętej, taką relikwią być może. Relikwią. A nie wytworem wampirzej magii.- odparł z pasją w głosie Giacomo, co nie zdziwiło Jaksy, który wszak znał obsesję Kalwina na punkcie relikwii przeznaczonych przez Boga dla Spokrewnionych.
- Jak zwał, tak zwał… - Marta za to nie rozumiała ni w ząb. - Co za różnica…
-Duża różnica. Duża!- wrzasnął głośno Włoch.-Kielich jeśli jest prawdziwy to znakiem od istoty wyższej, potężniejszej od nas jest. Jeśli w nim jeno magia wampirza… czy inna, to… kolejna zabawka Magów naśladujących Stworzyciela. Kuglarska sztuczka będąca obrazą aktu stworzenia.- splunął na koniec z pogardą. Najwyraźniej dla niego miało to znaczenie.
Marta przyglądała się księdzu z zaciekawieniem, jak żukowi wywalonemu na grzbiet. Gdzieś w tyle czaszki kołatało się jej wspomnienie, że te wszystkie dziwaczne pludrackie wiary to nie uznają relikwii… co było wielce niestosowne. Marta bardzo pochwalała kult relikwii i opakowywanie ich złotem i klejnotami.
- I jak niby odróżnisz, jedno od drugiego? - drążyła spokojnie.
-Jestem uczonym, badaczem, teologiem…- odparł dumnie Włoch.- Zbadam przedmiot, historie o nim. Porównam z moją wiedzą. Ewentualnie pan Jaksa pomoże, przy… aurach… Albo któryś z Torreadorów w Smoleńsku.
- Zamierzasz uciąć sobie pogawędkę z kniaziem, Księże? - Martuś wyszczerzyła zęby drapieżnie.
-Wolałbym nie.. To barbatus. Nie uszanuje ludzi nauki, wiary… tylko wojowników i siłę.- Giacomo speszył się wyraźnie słysząc to pytanie.
- Niewiasty też nie uszanuje… wszak to mężowie rządzą światem - Gangrelka uniosła brwi do połowy czoła. - Gówno prawda, Giacomo.
- Gówno czy nie… obaczym po uczcie i rozmowie z tobą. Może i mężczyźni nie są jedynymi władcami stworzenia na tym padole. Ale to nie oznacza, że on uważa sobie niewiasty za równe. Żadnej Gangrelką dotąd nie uczynił.- odgryzł się Giacomo, a Wilhelm krzyknął głośno.-Dość. Takie rozmowy między nami nic do sprawy w nie noszą… poza urazami.
Marta roześmiała się swobodnie. Głośniej, niż miała w zwyczaju. I wreszcie spojrzała na wodza wyprawy i wprost do niego coś rzekła, nie w ścianę gdzieś obok niego.
- Toteż co zamierzasz wnieść, aby sprawa w ogóle… była?
-Dobrze by było wypytać ostrożnie jego przybocznych, nie jego samego. Watpię by wieści o kielichu tylko do jego uszu trafiły. Tu by się przydała Olga, ale skoro contessę wykreśliliśmy z naszych planów.- stwierdził Wilhelm wzruszając ramionami przy dźwięku naramienników.
Rozczarowanie i gniew bić zaczęły z Gangrelki jawnie i namacalnie.
- Zaiste, przepadniem z kretesem bez oparcia w jej wielkich… talentach - warknęła obcesowo. - Bo wszak ona jeno pośród nas języka używać potrafi.
Przestała oczekiwać po Wilhelmie i od Wilhelma czegokolwiek, bo jak widać strata to była czasu i nadzieje próżne. Rzecz jasna, Olgę cenił już sobie wyżej niż sojuszników, co się z nim od Krakowa wlekli i sojusz okupili krwią własną i własnych ludzi.
- Zanim zaczniesz jej bronić, bo to po rycersku a ona urocza taka, to sobie przypomnij, żem jej wroga nie była ni wstrętów nie czyniła nijakich. Kreskę dałam na to, by jej ochronę w karczmie przed kniaziem zapewnić. Zasłużyła na brak zaufania własnymi czynami. Z Siwym sama sobie pogawędzę. A jak się pozbieram po żałobie, jeśli żałoba będzie, to tropem lupińskim jadę - poinformowała, bardziej żeby jej nikt w drogę nie właził niż z potrzeby uzgadniania z Tyrolczykiem czegokolwiek. - Za kielichem goni ktoś z naszego rodzaju. Mąż w habit mnisi odziany. Nie boi się ognia. - rzuciła odstręczająco, po czym gębę zawarła, aż szczęki stuknęły o siebie.
- Nie bronię. Stwierdzam fakty.- odparł spokojnie rycerz unosząc lekko dłoń.-Nie masz co się unosić z tego powodu.
I splótł dłonie razem.-Samotnie chcesz ruszyć za lupinami? Czy to... nie lekkomyślne? Nie dość że one agresywne ponad miarę, to i kniaź niechętny samowolnym podróżom na obszarze, który za swą własność uznaje.
- Bynajmniej nie samotnie, nawet jeśli samowolnie. - odpaliła mu Martuś, a zgrzytnęła przy tym zębami, aż iskry niemal poszły.
- Kniaź wnet za wyraz nieposłuszeństwa to odbierze - powiedział niskim głosem jednooki wciąż podpierający ścianę.
-Strasznie drażliwy jest na punkcie swej władzy.- oświadczył Giacomo zgadzając się z krzyżowcem.-I swych reguł.
Gangrelka splotła ramiona na szczupłej piersi. Nie skomentowała owych mądrości, bo rzec by musiała, że samowolność nie tyczyła się ewentualnego braku zgody kniazia, a braku zgody Wilhelma Koenitza.
- Się zobaczy - oznajmiła z godnością i tonem zamykającym dyskusję.
Milos Zach cały ten czas stał z boku jakby go kolejna narada zmęczyła nim się na dobre rozpoczęła.
- W kółko i w kółko mielimy jęzorami i nic z tego nie wynika - głos miał ciężki od rozczarowania. - Trzeba określić co od kniazia chcemy uzyskać i tego zażądać w zamian za pomoc z Leszym. Negocjować chociaż, a nie dawać się rozstawiać po kątach jak służebne dziewki. Niech nam da glejt i kniaziowe błogosławieństwo i informacje o kielichu. Jak odmówi to my odmówimy pomocy. I nie będzie to kwestią tchórzostwa, a braku satysfakcji z oferowanej zapłaty. Za darmo nawet parobki nie robią. I ja też nie zamierzam.
-Jest w tym… problem, bo kniaź nie zażądał naszej obeności. A zaprosił na łowy. Niby jako zaszczyt to było. A bardziej chyba test na lojalność. Możemy odmówić… ale wyjdziemy na niepewnych sojuszników. Możemy się targować, ale Torreadory się targowały ponoć i… kniaź im pogrom zwierzyny urządził przy okazji, a jednego omal nie spalił.- wyjaśnił cicho Giacomo.-Więc sprawa nie jest aż tak prosta.
- Kniaź nauczon do innych porządków. Że tu każdy jego własność - ciągnął Węgier. - Ale tu ma zachód iść. Camarilla. I nowe zwyczaje. Jak będziemy cicho i grzecznie siedzieć, jakbyśmy byli częścią jego synowskiej gromadki, to jak ma on nas poważnie traktować i się liczyć z naszym zdaniem? Mówisz, że to było zaproszenie? - spojrzał na Wilhelma. - Tedy każde zaproszenie można z wyrazami ubolewania odrzucić. Bo obowiązki. Bo rozkazy z Camarilli. Bo głowa boli. Ja cię mam negocjacji uczyć? Jak pójdziemy za darmo i będziemy życie narażać to zaraz się pojawi drugie zaproszenie. I trzecie. Jak nam tak ładnie poszło z Leszym to czemu się nie wybierzemy razem na Diabły? Kniaź nie jest bogiem. Rzec mu “nie” nie trzeba wprost. To się nazywa polityka.
- Tedy twe zdanie... odmówić?- zapytał Wilhelm spokojnie.- Po to się tu zbieramy, by swe opinie wyrazić. Ja spróbuję coś utargować… choćby wiedzę, ale muszę wiedzieć na co wy zgodę dajecie, a na co nie.
-Tu nie Wegry mości Zachu...Tu Litwa. Jak się takie wprowadzanie zachodu udało Krzyżakom na Żmudzi udało, to ci pani Marta może przed snem opowiedzieć. Jasne… my tu Camarilla, ale siłą porządków nauczyć nie zdołamy. Przynajmniej dopóty, dopóki i Miszka i Kościej nie stępią swoich mieczy. Póki czują siłę… póty rządy Camarilli na cienkim włosku wiszą.- wtrąciła Honorata.
- Ja nie mówię żeby kniaziowi wyzwania rzucać - odpowiedział Honoracie. -. Ale potulnie i bez zastrzeżeń przyjmować każdą jego sugestię to dość poniżające. Przyjechaliśmy na Smoleńsk jako trzecia, niezależna siła i jako taka powinniśmy negocjować. Jak mamy przez kniaziem na kolanach łazić to po co w ogóle do Kościeja jechać? Bo mnie się zdaje jakbyśmy już stronę obrali i się jej pokornie słuchali.
-Ja przez długi czas byłam taka. Dumna przedstawicielka Camarilli i jedyne co siem dorobiła to przydomku Wścieklica. Tak nie można.- machnęła ręką Honorata.- Miszę trzeba rozmiękczyć jakoś. Owszem… część z nas może być porywistym koniem wierzgającym pod nim, ale niektórzy powinni być tym miękkim podbrzuszem… co by uśpić jego czujność. Wiem, że Szafraniec chce w nas widzieć trzecią siłą, ale ci tutaj… i Kościej i Miszka widzą w nas bardziej posiłki dla swych wojsk. - wyjaśniła smętnie.
-Ja bym radził a vozdha pójść, by… potem w razie napaści na Kościej mieć właśnie ową pomoc za wymówkę od tego.- poradził Giacomo.
- A ty księżę - pod wąsem zadrgał grymas rozbawienia - radzisz tak, bo sam się, rozumiem, rwiesz żeby z potworem w szranki stawać? Czy sobie w teorii szafujesz cudzym nieżyciem. Wy kościelni macie w tym zdaje wprawę.
- Ty się wyraźnie… mylisz. My kalwini odrzucamy katolicką herezję i papieża.- stwierdził dumnie Giacomo. Po czym dodał.- A jaki interes ugramy na stawianiu się kniaziowi okoniem w tej sprawie? Ot, to nie jest działanie przeciw Kościejowi, pozwoli nam zajrzeć w głębię lasu. Poznać nie tylko vozhda możliwości ale i Miszki. Targowanie się… i stawianie sprawy na zbyt wąskim ostrzu… jest zbyt ryzykowne.
- Zaproszenie dostaliśmy, nie rozkaz - mruknęła przypominająco Marta. - I cokolwiek byś sobie o kniaziu, synaczkach jego i ich manierach nie myślał, to prawda jest taka… że wielce tu o nas na razie dbali. Obchodzili wkoło i całowali w czoło. Przymykali oczy na uchybienia, a mogli, tak, mogli do cholery “negocjować” i kazać płacić. Chociażby mnie, za to co Swartka wykręciła. Kniaź ani żaden z jego pomiotu w niczym żadnemu z nas nie uchybili. Za to my wyjdziemy na chamów, prostaków i kombinatorów, co chcą do Kościeja prysnąć, a tu tylko umocnienia zjechali obejrzeć i zbrojnych policzyć, jeśli się od tego polowania wykręcać zaczniemy. Ja tak to widzę, a kniaź z mego klanu i pewnikiem kombinuje sobie podobnie.
Obróciła się do Koenitza.
- Wytarguj czasu. Nagrody dla tych, co żywotem ryzykować będą. I najważniejsze. Prawo do trofeum. Zwłok, znaczy. To jest bardzo, bardzo ważne - zakończyła z rozmysłem.
Wilhelm skinął głową i spytał jeszcze Milosa.- A więc to pewne… idziemy. Czy ciebie brać pod uwagę Milosu, gdy kniaź zapyta o to z kim pójdę… gdy już się z nim dogadam?
- Wyraziłem swoje zdanie. Co nie znaczy, że bez względu na to co postanowisz służę pod tobą i pójdę tam gdzie mi powiesz bym szedł. Lepiej ja niż dzierlatki - skwitował.
Zofia przysłuchiwała się bez słowa toczącej się dyskusji, jej ramie nadal dookoła ramienia gangreli… Co mogło być jedynym powodem dla którego Marta jeszcze nie czmychnęła.
- … Weźmiemy udział w polowaniu, bo tak jest właściwe i bo nie możemy odmówić bez urażenia Pana Janikowskiego… A Pan Janikowski nagrodzi nas, bo nie będzie chciał obrazić nas po tym jak zaryzykujemy dla niego życie… – skomentowała cicho. - … Jak po rozmowie o polowaniu Wilhelm wspomni mimochodem o tym że przydałby mu się glejt, to Pan Janikowski chyba zrozumie o co chodzi… Tak myślę. – zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć wszystko co jej mentorka mówiła jej o polityce wampirów. – Um… A tak a w ogóle to do czego nas ten glejt uprawnia? Nie wydaje mi się by ktokolwiek o tym wspominał, ahaha, ha ha, ha… – zaśmiała się nerwowo.
- Tenże, o który sprawa idzie, rzecze iż posiadacz jego wolę władcy wykonuje - naświetliła jej Marta. - A jakie jeszcze dodatkowo prerogatywy kniaź da, no to już osobna sprawa. On jest i dla śmiertelników starostą. Ja bym nie pogardziła zezwoleniem na przeszukania i aresztowania herbowych panów braci… nie żeby brak tego miał mnie powstrzymać, jak będzie konieczne.
- … Czy ktokolwiek tu zwraca na takie rzeczy uwagę? – zapytała w pełni poważnie Zocha. – Smoleńscy Torreadorzy chyba nie… Pan Haszko nie… Kościej i jego wampiry na pewno nie… – zamyśliła się. – Znaczy… Jeżeli tu swawola… To nie wiem czy powinniśmy brać dokument mówiący, że służymy Panu Janikowskiemu. – zakończyła markotnie.
- Kniaź zwraca. I kniaziowi ludzie i syneczkowie jego. Nie tylko w lesie starosta ma mir, ale i u całej ludności okolicznej. My zaś, Zofio, to nikim tu jesteśmy w oczach ludzkich. I nie my pójdziemy na służbę, by nieco władzy potrzebnej do działania uszczknąć. Jedno z nas. To z glejtem - objaśniła Marta. - Jakby się okazało, że śmierdzieć to zacznie, to smród nie przylgnie do wszystkich - wskazała zimno i z wyrachowaniem.
-Co prawda to prawda. Kniaź już sobie upatrzył wśród nas faworyta.- stwierdził ponuro Giacomo zerkając na Jaksę.
– Może w przyszłości. – ucięła kandydaturę Jaksy Zofia. - … Ale taki glejt dałby Pani Marcie dużo swobody. A Pani lubi chodzić własnymi ścieżkami. – dodała cicho do gangrelki, ale ciężko było powiedzieć czy krył się w tym wyrzut, czy tylko stwierdzała fakt. - … Zobaczymy co Pan Janikowski zadecyduje.
– A co do Pani Olgi, um… Nie wydaje mi się że powinniśmy jej ufać w tak… Ważnych sprawach jak kielich. Ale… Pani Marta wspominała coś o więźniu lochach Pana Janikowskiego? Może poprosimy ją by się temu przyjrzała? – zaoferowała.
- Pomysł wprost wyśmienity - pokiwała głową Gangrelka.
-To jej go przekażę.- stwierdził Wilhelm nie wdając się w kwestię jego sensowności.
Palce Zosi zacisnęły się odruchowo.
– Ja to zrobię. – zadecydowała natychmiast. - … Jeżeli nie masz nic przeciwko. – dodała przymilnym tonem, rozluźniając pięść.
- Nie wiem… czy to dobry pomysł. Jesteś pewna, że poradzisz sobie z tym?- zapytał ostrożnie Wilhelm najwyraźniej niezbyt zadowolony z tego pomysłu.
– Przekazuje tylko rozkazy, nie? – uparła się Zocha. – Nie musisz się fatygować z takimi drobiazgami. – zapewniła z lekko nieszczerym uśmiechem. Prędzej sama sobie wbije kołek w serce niż da Oldze okazję do przybywania sam na sam z Wilhelmem.
- No.. dobrze.- poddał się wreszcie Wilhelm i uśmiechnął.-jeśli tego chcesz… to ty przekaż owo polecenie.
“I nie pogryź się z nią”- mówiły błagalnie jego oczy spoglądając na nią.
Zosinki zmrużyła oczy w odpowiedzi.
– No co… Przecież nie jestem aż tak kłótliwa…… Nie?
Rozejrzała się w lekkiej panice po pozostałych, szukając wsparcia.
- Raczej zwyczajnie uparta - uspokoiła ją Marta, wypatrzywszy chwilę słabości i wyzwoliwszy się z czułego Zosinego uścisku. - Ale za sto lat na pewno wyhodujesz sobie owe płomienne zacięcie i niezłomność, za które tak cenimy Zelotów.
- … Myślałam, że z tego powodu się nas nie znosi. – odparła zaskoczona wampirzyca, nie wyłapując sarkazmu.
– Um… To ja już pójdę… Odpocznę trochę a potem porozmawiam z Olgą. – pomachała wszystkim i uśmiechnęła się do Wilhelma, która miał jeszcze porozmawiać z Jaksą. – Do zobaczenia przed ucztą!


***


Młoda wampirzyca wciągnęła głośno powietrze – i spuściła je powoli, kładąc głowę na stół w swoim pokoju.
Miała trochę czasu do przyjęcia… Musiała porozmawiać z Olgą, a do tego powinna się przyszykować. Przymierzać suknie, uczesać włosy… Przypudrować nos? Dobrać buty? To robiły damy przed przyjęciem, t-tak?
Poczochrała się po włosach ze zdenerwowania. Musiała się przygotować by wyglądać dobrze. Bardziej niż na poprzednią ucztę. Wtedy czuła że powinna wyglądać dobrze żeby rzutowało to pozytywnie na Koenitza. Teraz….
Teraz chciała wyglądać dobrze dla Koenitza.
Czuła jego krew w swoich żyłach. Nie był to pierwszy raz kiedy piła wampirzą krew, ale…
… Nadal pamiętała więź jaką czuła ze swoim stwórcą. Tę duszące więzy, jak pętla dookoła jej szyi. Jak łańcuchy u rąk i nóg. Ciężkie, obcierające ją metalowe kajdany. Odnawiane co miesiąc. Klatka przed którą nie było ucieczki.
… Ale pamiętała też krew swojej mentorki. Jej była… Przyjemniejsza. Jak ciepły koc w zimową noc. Dotyk dłoni przewodnika w obcym lesie. Poprosiła o nią z własnej woli – i nie żałowała swojej decyzji. Matka Dominika była dobrą kobietą, i cieszyła się z więzi jaką dzieliły. Miała nadzieje że gdyby widziała ją teraz, to popierałaby wszystko co robi.
… Natomiast krew Wilhelma…
Nie była pewna jak to opisać słowami. Przypominała jej… Jak ją ojciec poczęstował naparem ziołowym. Rozgrzewała i uderzała do głowy. Dodawała odwagi i pewności siebie. Sprawiała że czuła się… Spełniona. Jakby zaspokoiła głód z którego do tej pory nie zdawała sobie nawet sprawy.
Uśmiechnęła się do siebie głupawo, pławiąc się w tym uczuciu. Może jednak przybycie do Smoleńska nie było taką znowu złą decyzją…
Zrazu potrząsnęła głową, klepiąc się po policzkach dla otrzeźwienia. To nie był czas na leniuchowanie - miała teraz obowiązki, i musiała je wypełnić.
Niewykluczone że zależał od tego los Smoleńska.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."
Aisu jest offline  
Stary 30-01-2017, 18:06   #166
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
O pijawkach, truciu i o tem, co się komu marzy

Pośpiech Martusiowy w opuszczeniu sali, prócz duszących nawet niepotrzebujących oddychania wampierzy parfum Olgi oraz niechęci do pogwarek z Wilhelmem, miał jedną główą przyczynę. Bardzo chciała się szybko rozmówić z czarownikiem, a bała się, że jej Marcel pryśnie gdzie, znowuż kwiecie zbierać na błotach, lubo szukać godnej następczyni swej dawnej gosposi. Szczęśliwie, zamknął się w swej komnacie i nigdzie wybyć nie zdążył, nim tam wpadła, od razu drzwi ryglując za sobą.
Spojrzała koso na Tremera, który sobie akuratnie koronki na mankietach poprawiał, i nie wiedzieć czemu, z okazji jej przybycia, czy też jako oprawę własnej urody przed wyprawą na poszukiwanie jakowychś bardziej olśniewających wdzięków, na które tak był łasy.
Marta przy stole przysiadła i raz jeszcze pogratulowała sobie pomysłu obdarowania Marcela zwierzęcym towarzyszem. Przynajmniej miała ładnego co, na czym oko mogła zawiesić, gdy w arcyważnych interesach i kwestyjach wagi camarillowej nawiedzała Francuza. Podrapała zaskrończyka paznokciem po łepku.
– Sekrety owej wymarłej już linii klanu. Owych Diabłów co racice wyciągnęły za mongolskiego najazdu i nikt już tajemnic ich czarostwa nie zna. Nie mów, że cię to nie podnieca, Marcelu Lecroix. Bo skoro mnie rusza, to ciebie musi.
– Sekhrety…do którhych khlucza nie mam, nie som warte wysiku zdohbywania. Tzimisce moszeby odkhrył w zwhokach vozdha nowe szcieżki, ale dla mnie… jeden nie ruszni siem od drugiego. Co najwyszej mógbhym uszyć owego vozdha w ramach zaphaty za thajemnice Koszczeja – wyjaśnił swoje podejście Tremere, przyglądając się Marcie. – Wiesz, to jak z ksiengami. Jeszli nie znasz jesyka, w któhrym zapisano strony ksiengi, to rufnie dobrze moszesz niom w kominku palicz. Wiencej poszytku z niej bechdzie.
– Jaka zgrabna alegóra – zachwyciła się Marta. Po chwili ściągnęła usta. – Czy coś tam. Że coś jest czymś innym. Idąc jej tropem, to co jest kartkami, na których sekrety zapisano. Co trzeba by wyrwać z grzbietu poczwary?
Pozwoliła wężykowi odpełznąć do jego pana i spojrzała z ciekawością w oczy czarownika. – Flaczki? Wątroba? Serca?
– Nie chwiem… – westchnął z rezygnacją Tremere. – Mosze to co wychmieniłasz. Mosze cosz innego. Ja nie znam siem na tworach Tzimisce. Nie robiłchem nigdy i nie wiem jak siem garghulce tworzy. Nie wiem co jest waszne, a co nie. Moge zbadacz alchemicznie zwoki, ale szadnych sekrethów z nich nie wyciszne. Vozdhy som tworzone wampirycznym talentem… to nie golemy oparhte na alchemii i boskim piszmie.
– Ale pokroiłbyś z ochotą, co? – wycelowała w niego palec. – No, nie kryguj się. Sama bym czemuś takiemu pazurem w wątpiach pogrzebała.
Oparła twarz na dłoniach.
– Moc trucizny umiałbyś wzmocnić?

– Zaleszy jakiej truchcizny i na co … a co do krohjenia, to tak… Masz racyje – potwierdził z uśmiechem Marcel. – Acz… wole khroicz to co siem nie rusza. Szywy vozdh i to jeszcze tak strahszny… to nie jest to co chciabym zobaczycz, zwaszcza tusz przed swojom ostatecznom śmierciom.
– Chyba wiem, co byś obaczyć chciał – oznajmiła Marta wolno i wyszczerzyła szybko zęby. – Czasy złe i niepewne… winieneś sobie foremną parę w butelce w denaturacie zabezpieczyć i w torbie nosić, żeby na ostatnie zerknięcie mieć jak znalazł. Parę cycków… nie licz, że ci ktokolwiek w obliczu zejścia ostatecznego pokazywać będzie, mistrzu brewerii. A trucizna – Marta skubnęła palcami umalowane usta – no, na wampiry taka.
– Na wampihry? Tobie siem Graal maszy – zaśmiał się Marcel splatając ramiona razem. – Nie isztnieje taka thucizna chyba. Bo co marhtwe othrute bycz chyba nie mosze.
– To się marzy księżuli naszemu – uznała Marta z pewnym powątpiewaniem, przypominając sobie, co Italczyk o relikwiach gadał, a i Graala też wymienić w przeszłej naradzie mu się zdarzyło. – Mnie się marzy przywitanie naszych po polowaniu wracających w takiej liczbie, i takim, z grubsza, stanie, jak ich pożegnamy, na łów wyprawiając. Trucizna, Marcelu Lecroix. Na wampierze. Taka, jaką Wolf Gryfitę potraktował. Jeśli na krew nieumarłą coś działa, to ghul też moc tego odczuje. Kwestyja tylko taka, ażeby mocno odczuł. I… – zaplotła białe palce razem – … że owego jadu tajemnego nie mamy. Ale to drugie nie twoim zmartwieniem.

– Aaaaa to… to nie byha thrucizna… z definichji thrucisna zathruwa ciaho i zabihja. Jakhsa zasz pothraktowany zostah lekarstwtfem. Koagulant nie jest z defhinicji thrujący. Pijafki wszak uszywa sie do wielce leczniczego spuszczania krhwi z chorych. Dwieszcze pijafek i przygotuje pare uncji tego – wyjaśnił nieporozumienie Marcel.
– No, no… – pokiwała głową Martusia. Robiło się coraz ciekawiej. – Twierdzisz, że nie muszę wyduszać jadu z Gangrela, a jeno ludziom kazać portki podkasać i po moczarze pobrodzić? A tak nie z definicji, a z praktyki, Marcelu. To czy dasz radę zrobić tę bebłotę tutaj i jak szybko. I jakie będą skutki, spodziewane, zadania jej vohzdowi.
– Bez próbki jego jahdu nie mogem zrobicz identyczney substancyji. Ale nie musze robicz. Zamiennik o podobnych włachszciwoszciach zrobie sam. Tyle sze ponocz, na nic siem ten zamiennik zdał… skoroh Jaksa wygroł – stwierdził w odpowiedzi Marcel.
– Co się z czym zamienia? – pogubiła się Marta doszczętnie. – Po niemiecku.
– Nie wiem jakiej trucizny użył Wolf na Jaksie. Ale znam efekty jakie wywołała, ergo potrafię stworzyć własną substancję o identycznym skutku na wampirzy organizm. Jestem w końcu wybitnym alchemikiem.– odparł dumnie Francuz.– Potrzebuję tylko pijawek, dużo pijawek… i czasu i miedzianego kociołka.
– Oczywiście – potwierdziła Martuś z powagą wybitność Marcela. Powieka jej nawet nie drgnęła. – Czyli bebłota Wolfa jest zbędna ci, czy mam go cisnąć? Bo widzisz, czarowniku, o to rozchodzi się, aby efekta nie były identyczne. Idzie o to, ażeby były mocniejsze. Taki vohzd to wielkie bydlę. W wielkim bydlaku siedzi masa krwi. Dużo więcej niż w nawet najrośleszym krzyżowcu.
– Powierzchnia styku jest ograniczeniem. Jeśli chcesz wykrwawić duże bydlę, wystarczy ci trafienie w tętnicę. Najlepiej szyjną lub udową… choć u vozhda trudno mówić o ludzkiej anatomii. Nawet najlepsza trucizna na niewiele się zda, jeśli ranka będzie zbyt mała by upływ krwi był duży.– wyjaśnił Francuz.– Lepiej to pewnie wyjaśni Wilhelm. On z nimi walczył. Ja nie.
– Ehe.
Marta nieszczególnie odczuwała ochotę na pogwarki z Wilhelmem Koenitzem.
– To rzeczesz, żeby Wolfowi odpuścić jego specyfik?
– Hmm… – zamyślił się Francuz. – Raczej… nie potrzebujemy go za wszelką cenę. Zdobyć zawsze warto, ale możemy się bez niego obejść.
– Uhm – zgodziła się. Nie skomentowała, że pojawili się nagle jacyś "my". Szarpać się z wolą ojcową w tej kwestyi nie planowała. Spojrzała czarownikowi w oczy. A potem jego pupilowi, który akuratnie wystawił łuskowany łeb zza bielonego kołnierza Tremera. Patrzyli w podejrzanie podobny sposób. – A skądże ty to wiesz wszystko, skoro gdy się walka toczyła, tyś na bagnie krwawniki zbierał?
– Mam uszy, które słyszą. I rozum, który potrafi wyciągać wnioski. O walce Jaksy tu się sporo rozpowiada. Nawet służebne gosposie deliberują o tym. Więc znam jej przebieg, a reszty mogłem się domyślić opierając się na tym co inni wiedzieli i swojej wiedzy na temat natury Spokrewnionych. Pijawki lekarskie nawet znachorki po wioskach stosują… Wolf raczej nie ma dostępu do potężnej alchemii… ergo.. zastosował najprostszy możliwy sposób. Jakiś specyfik do puszczania krwi – wyjaśnił nie bez dumy Francuz.
– Musimy ci szybko znaleźć jakowyś dom. Szkła, cobyś zajął się i w nich swoje czarne ropy ze smarkami mieszał, i gosposię, byś miał co obracać, gdy eksperimentum samo będzie bulgotać. Ciebie trzeba z dala trzymać, ty jesteś niebezpieczny – pogroziła mu palcem, ale uśmiechnęła się zaraz i podniósłszy się, ku drzwiom ruszyła.
– Jużem mówił, że po przemianie straciłem apetyt na gosposie – sarknął po niemiecku Marcel, acz z żartobliwym tonem.


O sposobach przedziwnych, któremi miłowanie krwią pędzone oczom postronnych się objawia

Łepetynki odcięte leżały sobie w rządku na ławie w sali wieczernej, krwią już nie kapały, bo skrzepła, ale nadal patrzyły się zaciągniętymi bielmem ślepiami, karnie czekając na swoją kolej. Wyławiał je z szeregu palec Wolfa, a wtedy słudzy, szast–prast, porywali wybraną głowinę, na desce udekorowanej świeżymi gałęźmi świerczanymi osadzali i wieszali na ścianie, w miejscu ponownie przez głównodowodzący palec Gangrela wskazanym.

A byłyż tam łby wilcze, czerepy niedźwiedzi, głowy niby ludzkie, ale zapewne w istocie swej wilkołackie, a także morda samotna, szpetna i Marcie nieznana, jakiś ni pies, ni wydra, z zębami jakoby szable dzicze rozpychającemi paszczę. Musi być, że vohzd. Marcinym zdaniem, nie miał Kościej talentu za grosz. Foremniejsze pyski widywała zaiste w wiejskich kapliczkach u drewnianych świątków, przez półślepych i na wpół sparaliżowanych wiejskich dziadów z kłody wyrezanych za miskę cienkiej polewki.

Spodziewała się, że skoro do takiej roboty przy przyozdabianiu sali na ucztę Wolfa zagoniono, bardziej białki niż woja godnej, to zastanie go wściekłego, żółć z urazą żującego za gęstwiną brody. Tymczasem Gangrel promieniał satysfakcją jak gwiazda zaranna. To gałązki kazał gęściej nadźgać przy jednej głowinie, to dwie następne ściągnąć i w innym porządku powiesić, bo mu się koncepcja całości odmieniła. Podpierał się przy tym pod boki, a gdy nie pokrzykiwał na sługi ludzkie, to podśpiewywał sobie pod nosem. I tak tą pogodną wesołością i zadowoleniem z siebie, losu czy teź bliźnich Martę zadziwił, że zrazu jeno przystanęła sobie z boczku i popatrywała, jak czerepy układa na ścianie, skrzętnie i uważnie niby druhna kwiatki w wianku ślubnym. Po chwili po ciekawości vohzda złapała za nozdrza i brodę i pysk rozwarła, zaglądając do środka w potworną gardziel.
Zajęty swoimi obowiązkami i być może skupiony na knuciu planów Wolf, o zgrozo, nawet nie zauważył Marty jak i jej działań. Ot sobaka, nie umiał docenić tego co mu niemal pod nos podsuwano.

W każdym razie nadal skupiał się na dekoracji sali jak przyszła teściowa pilnując sali weselnej dla swej córki. Martuś nie przeszkadzała mu na razie w dowodzeniu na tym szczególnym polu bitwy. Prędzej czy później będzie musiał do niej pysk rozewrzeć. Wszak stała przy napocześniejszym trofeum, którym kniaź chciał się pochwalić gościom. Tymczasem spróbowała juszki ze szpetnej łepetynki utoczyć do fioleczki albo na chustkę choć kropel parę. Gadał jej kiedyś Szafraniec, że niektórzy Tremerzy z krwi wiele sekretów wyczytać potrafią, a w tej mordzie paskudnej zastygła jucha Kościejowa. Potem oddała się poszukiwaniu tajemnic w vohzdzie schowanych. Skoro w gardzieli nic nie było, to może pod językiem… Sprawdziła. Potem w uszach i nozdrzach palcami wiercić zaczęła, damą nie była i za nic miała, że niewiastom w pewnych miejscach grzebać nie wypada. W końcu się znudziła. W vohzdzie sekretów nijak nie było, albo schował je Kościej w tej odciętej części, co w lesie gdzieś została, zwierzynie dzikiej za żer. Zaczepiła pierwszego sługę.
– Rzeknij Wolfowi, że jak tam chce powiesić ową maszkarę gdzie teraz miejsce szykuje, to z ławy gości widać potworzyska całkiem nie będzie.
To w końcu zwróciło uwagę Wolfa, który podszedł do drobnej Gangrelki.
– Widzę iż vozhd przypadł ci do gustu. Zamierzasz więc na łowy na niego się wybrać?
– Na tego co Leszym go zwiecie? – pokręciła głową. – Nie… Szkoda, że nie obaczę. Ponoć większy i urodniejszy, i straszliwszy niże te Kościejowe. – Rękę oparła na łbie Psowydra. – A jak się kniaź z Tyrolczykiem z nim za łby wezmą, toć już po nim. Pytanie jeno, czy szybciej czy później, i ilu padnie naszych i waszych po drodze. Ty idziesz?
– Tak. Kniaź wybierze najtęższych wojaków. Inni byliby zawadą i pożywką dla potwora – wyjaśnił Wolf z wyraźną dumą. Jakby go wielki zaszczyt w zadek kopnął.
– To po temu takiś wesół i rad? – Puściła szpetny łeb, by go słudzy zabrać mogli i do desek przybić. – Że jest szansa fawory zdobyć? – podrapała się po policzku i posmutniała.
– Ty już nie zrozumiesz – machnął ręką Wolf, ale Marta rozumiała aż za nadto patrząc w jego oczy. Błyszczały nienaturalnie. I Gangrelka była pewna, że Miszka dał mu trochę swojej juchy do posmakowania.
– Kiedyś zrozumiałam – warknęła ostro, żeby mu się przez błogostan sens przebił. – I wyżej mnie to wyniosło niźli ciebie. Czemu niby nie miałabym zrozumieć i teraz.
– Wyżej? –odparł z powątpiewaniem Wolf i splótł ramiona razem, dodając.– Walka i bitewny zew to sens życia wojowników. A taki vozdh jest okazją, by udowodnić swą siłę.
– … oraz roztropność. Wybierając te walki, w których zwojować można najwięcej – zaplotła ramiona w identycznym geście. – Jednakże, skoroś pewien, że pójdziesz i fortuny swojej w tym upatrujesz, to przecie wsparcia ci udzielę – wbiła wzrok w skrzące po jusze oczy – nawet jeśli nie będę stała obok.

– A to niby jak planujesz mnie wesprzeć i przeciw komu? Twoi chyba z Jaźwcem stoją, nieprawdaż? – zapytał Wolf z uśmiechem.
– Nie sądzę. To rodzic wasz jest dla nich ważny. Ot, wielkomiejskie klany – wzruszyła ramionami. – To jak? Bierzesz, czy drżysz, że ci przypną łatkę bawidamka, co z niewiastą paktuje, hm?
– Kniaź jest ważny dla wszystkich, a ciebie za odstępczynię mogą wziąć.– stwierdził wampir krótko. – A wsparcia nie odmówię.
– Już ci rzekłam. Wszystko, co warte zachodu, niesie za sobą ryzyko – rozplotła ręce i oparła się o stół. – Kiedy twój ojciec mnie wezwie, powiem mu, żeś sposób na osłabienie stwora wyknuł. I że najpewniej masz rację.
– Jakiż to sposób?– zapytał Wolf zaintrygowany jej słowami.
– Wykrwawić – mruknęła.
– Cóż… bardzo śmiałe. Ale trudne do przeprowadzenia. Mają zwykle grubą skórę, ciężko je przebić… a czymkolwiek je chcesz wykrwawić zetrze się z oręża nim dotrze do krwi. To nie takie proste – wyjaśnił Wolf po namyśle.
Przysiadła obok na ławie. Ręce złożyła na kolanach jak panienka czekająca, aż jej młodzian wianek wyłowiony z rzeki przyniesie.
– Tego łba, to nie na ścianie wieszać winieneś. Potwornego tego. Ładnie by mu było pod tronem, obok kniaziowej stopy – wtrąciła. – Jaka skóra gruba? Jako pancerz na rycerzu? Z kuszy przestrzelić można napierśnik. A z półhaka z bliskiej odległości napierśnik, rycerza i wrota stodoły za nim.
– Na broń palną nie ma co nakładać. A z kuszy… jeno z bliskiej odległości… może. O ile zdołasz wycelować i trafić, tak by krwawienie wywołać. Co nie jest łatwe u vozhdów. Najlepsza kusza wałowa ku temu, ale nie każdy ją podźwignie. Nawet jeśli Gangrel – wyjaśnił fachowo Wolf i zamyślił się, przyglądając tronowi. – Może masz rację.
– Tak mi się właśnie zdaje – Marta zagapiła się na tron. – Każ ludziom przymierzyć… ale niech pokażą tę główkę no jeszcze raz mi z bliska – rzekła nagle.

Wolf przywołał skinieniem dłoni jednego ze sług i gestem przekazał mu swe polecenie przyniesienia trofeum. Z szacunkiem Marta podwinęła rękaw i zupełnie bez szacunku ponownie palce w pysk potwory wepchała.
– Ten takoż pancerny jako usarz był?
– Ten mniej… to jeden z tych nieudanych. Wiesz… jak Kościejowi jakiś nie wyjdzie to puszcza go do naszych lasów nie dbając czy przeżyje czy nie.– wyjaśnił wampir z sarkazmem.
– Wymarzony sąsiad. Ja się nie dziwię, że ojciec mój tłukł Diabły bez litości.
Wytarła palce o wams sługi i znak dała, że skończyła i Wolf może realizować się toreadorsko.
– W pysku każdy zwierz miętkszy niźli gdziekolwiek. Wokół oczu takoż.
– Vozdhy nie są psami, nie są ludźmi, nawet ghulami są tylko w teorii. Vozdhy to machiny wojenne Tzimisce. Nie przykładaj do nich miary natury, bo ten klan naturą gardzi.– odparł cierpko Wolf.
Uśmiechnęła się do niego mądrze i słodko jak miód.
– A tobie to natura tak ślepia zapaliła jak gwiazdy. Natura ci dała umrzeć i żyć dalej. Może żem nigdy przeciw takowym nie stawała. Ale co do wojny stworzone, ma w sobie bestię. Co poczynione przez wampierza, pędzi się krwią. Rodzic twój musiał opowiadać ci o boju z Leszym, pewnie więcej niż innym. Co zaszło, tak właściwie? Odpędził go wtedy. Stwora poszła spać.
– Leszy okazał się być więcej niż zwykłą bestyją. Miał takie długie… ogony, które oplatały braci i…–Wolf przez chwilę szukał dobrego określenia.– Jak minogi… wgryzały się i wysysały… nie… bardziej. To trochę jak diabolizm. Sucha skorupa zostawała po takim ataku. Ostateczna śmierć. Ojciec z początku wygrywał, ale jego dzieci posłużyły bestii do wzmocnienia swych sił i Ojciec w końcu odpuścił widząc że najedzona Bestia ruszyła do swego leża, by wpaść w letarg. Nie odważył się podążyć za nią sam, a potem był z nią spokój przez lata. Dopiero ostatnia ruchawka lupinów wybudziła Leszego ze snu.
– To znaczy? Oni do niego zleźli?
– Nie wiem. Wiem natomiast, że zamiast spać w swej grocie wylazł z niej i poluje na lupinów, ghule i Spokrewnionych – stwierdził bezradnie Wolf.
– Dobrze. Skąd ogon wie, co ma złapać? Czy ogon… ma oko? Czy łapie to, co rusza się?
– Tego nie wiem. Naprawdę. Nigdy go nie widział – zaśmiał się Wolf i zamyślił.– Po prawdzie nikt go nie widział. Poza Ojcem.
Obróciła się, by mu w oczy zajrzeć.
– Na pewno tym, co pójdą, powie wszystko, co konieczne. Są sprawy, o których powinni wiedzieć tylko wybrani, prawda?
Uścisnęła mu rękę. By pogratulować, że się w owym towarzystwie znalazł.
– To chciałeś z Gryfitą uczynić? Co teraz z leszym? Wykrwawić? – spytała cicho.
– Widziałaś co się działo na are… a tak… nie było cię tam. Gdzie byłaś? Swartka cię przywołała jakoś do siebie? Czy wpadłaś na nią przypadkiem?– zamiast odpowiedzieć Wolf zasypał Martę pytaniami wyraźnie zaciekawiony odpowiedzi.
– Odpowiem. Gdy i ty odpowiesz.
– Jest Brujah. Brujah są szybcy, ale za bardzo przez to polegają na mocy krwi w swych żyłach. Czyż więc logicznym nie było pozbawić go jego przewagi?– stwierdził ironicznie Wolf.
– A ostrze czym w tym celu wymalowałeś? Co, oczywiście, starło się bez śladu… – uśmiechnęła się leciutko.
– Starą mieszanką ziół… przepis sprzed wieków. Czemu pytasz? Chcesz go użyć na vozhdzie? Ciężko będzie uzyskać aż tak dużo wywaru, by był skuteczny – ocenił sytuację Wolf.
– Znajdę sposób. Ale ułatwisz mnie, jak podasz recepturę. Tudzież nakapiesz do fiolki – wyciągnęła rzeczoną z sakiewki w pasie – jeśli zostało ci co. Ja pomyślę, jako to ugotować. Ty dumaj, jak leszemu podasz, ażeby przyjęło się. A powiedz mnie… czy starosta rzekł, czy sie Leszy zdążył nażreć już po przebudzeniu?
– Między nami mówiąc, to chyba nie wie tego.– szepnął cicho Wolf, biorąc fiolkę. I dodał głośniej.– Później ci ją zwrócę.
– Niewiele czasu mamy – przypomniała, a potem zamyśliła się na nowo. – Ileż leszy miał, tych ogonów? Długie pewnikiem a giętkie?
–Tego też kniaź nie powiedział, a my nie spytalim. Przed wyprawą pewnikiem będzie wojenna narada dla jej uczestników. Tam wszelkie wątpliwości wyjaśnione będą – wyjaśnił wampir dając znać, że nic już więcej nie wie na ich temat.

– Ano – zgodziła się. – O kielichu tym, co wspomniał, rzekł więcej co? Czy rację Jaźwiec miał, że już Kościej sobie nową zabawkę obraca w szponach i użyje przy następnej okazji?
– O kielichu nie rzekł nam nic.– rzekł Wolf dość szybko i bez wysilania pamięci.– Nas on nie dotyczy.
Miał rację. Miszka raczej nie traktował swych dzieci jak równorzędnych partnerów, to i po co miał im opowiadać o kielichu?
– Mnie to martwi – przyznała Marta równie szczerze, co niechętnie. – Magia. Zwłaszcza ta po drugiej stronie pola bitwy. Czarowników we własnych szeregach jestem skłonna akceptować – pokryła przyznanie się do obaw bladym uśmiechem.
– Kielich zaginął lasach pewnikiem. Nikt go nie odnajdzie na bagnach. Może w błota trafił?– pocieszył ją Wolf i napiął mięśnie dumnie.– A ja się magii nie boję. Tzimisce już wiele razy ze swą magią i potęgą na nas nacierali. I co? Psińco.
– Hm. Opowiesz na uczcie naszemu Francuzowi? Może Kościeja magowanie to para w gwizdek i cała moc to robienie wokół paru sztuczek szumu i napędzenie stracha? – zasugerowała. – Mam dla ciebie podarek.
– Podarek? Jaki?– jego oblicze się nieco rozpromieniło, bo kwaśna mina zdobiła je na wspomninie owej propozycji Marty. Nie dość że Francuzem gardził jako mięczakiem i tchórzem, to… jeszcze ciężko było go zrozumieć przez te jego łamańce.
– Zwyczajowy – Marta skrzyżowała ramiona na piersi. – I właśnie dumam, czy dać teraz, czy jak sami będziem. Bo jeśli ten tak jak pierwszy odrzucisz, to ci go w odpowiedzi tureckim sposobem w zadek zatknę – wykrzywiła się z urazą, co po pogardzeniu Borowym ogonem jeszcze się tliła. Tak się Marta wszak postarała, by równo chwosta przyciąć.
– Sami raczej… chyba że chcesz się z naszym małym sojuszem afiszować, z Jaźwcem zadzierając.– zaśmiał się chrapliwie Wolf.
– On świetnie wie – westchnęła Marta pobłażliwie – ale może i racja, że za wcześnie, by wiedzieli wszyscy i obnosić się. Zatem później. A łeb… podsuń bliżej tronu. Jak ojcu twemu łydka ścierpnie od siedzenia jak kołek, będzie miał podnóżek jak znalazł.
– Takoż uczynię –zgodził się z nią Wolf.


O grzebaniu tam, gdzie damom nie wypada, bynajmniej nie w nosie vohzda, i prostych Gangrelach

– Chcę truciznę na leszego uważyć i potrzebuję, tych tam, pryszczy z ropuchy i tym podobnych – oznajmiła Marta podstarościemu od progu.
Jaźwiec zaskoczony jej słowami zezwolił, zanim do stołu zdążyła podejść. Poradził też za bardzo w głąb bagien się nie zapuszczać, bo zdradliwe są i mogliby się barankowie Marcini potopić.

– Idziesz tłuc tę leśną cholerę? – zaciekawiła się, jak już pozwolenie otrzymała. – Wolf aż nogami przebiera, doczekać nie może się.
– Tak… Ojciec mnie wybrał, jako jednego z niewielu godnych – odparł z dumą Jaźwiec.
– To dobrze – kiwnęła głową i na znak, że rozmowa dłuższa będzie niż chwila, przysiadła sobie na krawędzi stołu koło podstarościego. – Nic tak sojuszy nie buduje jak bitka ramię w ramię. Wilhelm Koenitz nasz co prawda mało obrażalski jak na Patrycjusza, o byle co nie nabzdycza się jak dzieweczka, ale zawiedzion by był, jakbyś został.
– Dla nas wyprawa przy Ojcu to zaszczyt. Wielu jest zawiedzionych, że Ojciec zamierza ich pominąć – wyjaśnił Jaźwiec z uśmiechem.
– Domyślam się. Też kiedyś przy ojcu byłam – mruknęła Martusia, na poły ze smutkiem i sentymentem a tęsknotą, na poły z ulgą, że stan ten nie trwa już. – To moc was idzie, bo nas starosta tylko czworo zaprosił.
– Ja, Wolf, Siwy, Bjorn, może Bies… o tylu wiem – wyjaśnił Jaźwiec zamyślony.– Przy czym Bies… to moje przypuszczenie, a nie pewnik. Nie wiadomo też czy pójdzie, czy tylko w pobliże doprowadzi.
– Zatem iście wyprawa – w głos Marty wkradły się nieproszone nutki zazdrości. Gangrelka zakołysała stopami. – Czemu żeś blagę Tyrolczykowi sprzedał? – wyskoczyło zza umalowanych ust.
– Nie wiem, o czym waćpanna mówisz. Zarzut poważny stawiasz, więc go sprecyzuj – odparł z zadziornym uśmiechem Jaźwiec. – O którąż to z blag chodzi?
– Pozwoliłeś mu myśleć, że pięścią i ostrym wyrąbałeś sobie obecną pozycję – nakreśliła mu Marta posłusznie.

– Ja jestem tylko prostym Gangrelem z lasu, gdzież mi zgadywać jakie to wnioski wysuwa i co myśli światowiec Ventrue.– odparł z kpiącym uśmieszkiem Jaźwiec. Po czym wzruszył ramionami dodając.– Możliwe żem trochę podkoloryzował sytuację, ale nie byłbym pierwszym po Ojcu, gdybym nie był najsilniejszy… taka jest prawda.
– Ja jestem prosta dziewka z bagien – odwdzięczyła mu się Marta – gdzież mi rozsądzać o prawdzie i hye… rarchii. Jak żem była pierwsza, to po prostu byłam – wzruszyła ramionami. – Ojciec z jakiegoś powodu uznał, że tak ma być. Nie powiedział, ale kręgosłupa o kolano nie złamał i pozwalał stać za plecami – potarła palce dłoni o siebie. – Więc… Wolf postanowił, iże sekretny sposób, którym Gryfitę potraktował, użyje na Leszym. Tak mnie tym ucieszył, że aż mu pomogę, ażeby coś z tego wyszło. Bądź uprzejmy nie przeszkadzać.
– Nie ufałbym Wolfowi… i ty nie powinnaś. Jeśli cokolwiek knuje, to nie wszystek zdradza postronnym. Widziałaś jak Bora użył? A przecież to był jego wierny poplecznik – stwierdził z wyraźną niechęcią Jaźwiec.
– Zaufanie – żachnęła się Marta – to rzadki ptak, prosty Gangrelu z lasu. Rośnie latami. Zdycha nader łatwo. Nikt tu nikomu nie ufa i nie będzie ufał. I ty też mojego zaufania nie masz. Ale masz szacunek. Zawsze coś, prawda?
– Szacunek moich braci, moich popleczników. U Wolfa… nie zauważyłem szacunku – odparł ironicznie Jaźwiec.– Ale nie będę mu przeszkadzał, tak długo jak zachowa swe knucie na Leszego.
– Czasem wystarczy posłuszeństwo… przez ciekawość, czemuś nie związał go? Byłoby po sprawie.
– Znaczy krwią? Myślisz, że by się dał po dobroci? A siłą… Ojciec nie toleruje takich waśni poza Areną – wyjaśnił Jaźwiec.
– Nie siłą – odparła Martusia przeciągle i przymrużyła oczy. – Lecz teraz to już nieważne. A wiesz ty, po co przylazłam, głowę ci zawracać? Podarek ci przyniosłam – zakołysała gwałtownie nogami – żeby się przez ciżbę nie przepychać, jak cię twoi i moi na uczcie obsiędą jak wrony najwyższy dąb w okolicy.

– Podarek ? Ależ nie trzeba było.– odparł zaskoczony jej słowami Gangrel. – Goszczenie was to przyjemność. Dług mam, za utarcie nosa Wolfowi.
– Nie-nie – pokiwała mu Marta palcem. – Obyczaj. Tak samo dawny jak prawo gościny. Nie trzymam się obyczajów, robię się nieprzyjemna w obejściu. Bo czuję, że robię źle – zeskoczyła ze stołu, wyminęła krzesło, na którym się Jaźwiec rozwalił, i na bezczelnego otworzyła skrzynię z czaszkami i bielizną.
– Nie rozumiem cię. Nic nie masz własnego. Prócz trofeów i portek. Więc trudno było coś wybrać. Ale jest jedna rzecz, która się wszystkim podoba.
– Jakaż to?– zapytał zdziwiony Jaźwiec.
– Przysługa. Jest zacnym podarkiem. Ładnym i godnym – podkreśliła i dłonie zaplotła na plecach, zakołysała się na obcasach.
– Jaka to przysługa przychodzi ci na myśl? – zapytał Jaźwiec zaintrygowany jej panoszeniem się w jego komnacie.
– To zapewne najładniejsze w tym podarku. A nie wiem. Zdecyduj sobie. Będziesz zbyt pazerny, głupi albo okrutny, to moje ryzyko… i twoja strata. Bo razem z dopełnioną obietnicą przepadnie ci mój szacunek i szanse na zaufanie.
– To mi… zagięłaś parol. Mam teraz decydować czy dasz noc do namysłu?– stropił się Jaźwiec.
– Twoje prawo – zgodziła Marta uprzejmie. – Jeśli będę niezbyt… rozmowna, powiedz ghulowi. Jeśli przyjmujesz, powinieneś powiedzieć, że przyjmujesz – wskazała braki formalne.
– Przyjmuję… jutrzejszej nocy ci oznajmię. Może być?– zaproponował w końcu. Kiwnęła głową, że może być. Uśmiechnęła się. I odwróciła, by na powrót skrzynię otworzyć. Jedną ręką wieko przytrzymywała, a drugą trąciła jedną z czaszek, żeby się przetoczyła, może coś na wierzchu pod czerepami podręcznego było schowane.
– Lecz jedno pytanie. Dla siebie będziesz myślał. Czy dla ojca?
– Dla siebie? – spytał bardziej niż stwierdził wampir.
– Tak byłoby zapewne ciekawiej. Niemniej – wyjęła czaszkę i potrząsnęła nią, przyczepiona drutem żuchwa zaklekotała o górną szczękę – cokolwiek byś nie wybrał, powie o tobie więcej niż czerepy. To twoje ryzyko – wrzuciła czaszkę z powrotem.


O miłowania objawianiu się dziwnym raz kolejny, ani chybi nie ostatni

Zza drzwi dobiegł odgłos, jakby ktoś deski paznokciami drapał. I komentarz Martusiowy rzucony stróżującym racom, że rozkaz nieprzeszkadzania jej nie dotyczył. Węgier drzwi uchylił, a ludzie jego szparę na dwa palce wzięli za przyzwolenie, by Gangrelkę wpuścić. Zach powrócił na swe miejsce, usiadł na sienniku na skrzyżowanych nogach z plecami wyprostowanymi i dłońmi na kolanach.
– Aha – Marta splotła ramiona na piersi, na środku komnatki, czy też raczej celi gościnnej, stanęła w lekkim rozkroku. – Nie szykujesz się, wąsów tłuszczem z sadzą nie smolisz?
– Sugerujesz, że źle wyglądam? – uśmiechnął się blado pod wąsem, ale nie otworzył oczu.
– Pytam się, czy zamierzasz robić za bawidamka i podłokietnik, jak do tej pory – wycedziła jadowicie.
– Zaoferowałem Oldze ramię. Nie mogę teraz mieć pretensji, że się na nim wspiera – odparł z takim spokojem, jakby szeptał modlitwę.
Pokiwala głową, usta wykrzywila koszmarnie i cierpko.
–A gdy dama zapragnie zatańczyć, nie będziesz miał pretensji i posłusznie podrygiwal będziesz. I jej beztroski nie zarzucisz. Bo to… delikatna materia – podsumowała jego własnymi słowami.
– Mów wprost, o co ci chodzi. Bo o coś chodzi – powieki podniósł i gibko z posłania zeskoczył na równe nogi.
– Już ze mną nie zatańczysz – oznajmiła Marta beznamiętnym tonem. – Bo materia delikatna. Nawet gdy Nosferatu pójdzie piach gryźć, nie wrócisz do mnie. Bo na dworze Diabłów musisz robić za bransoletkę Olgi. Nie zamieszkasz ze mną. Bo ją szlag trafi. Więc z nią będziesz dzielił radości, trudy i zagrożenia… a ze mną chowal się za stodołą, jak mości dziedzic, co włościankę na miedzy zdybał i go chuć sparła!
Węgier, im dalej monologu, tym gniewniej oczy mrużył.
– Czyś ty, babo zwariowała? – za ramiona ją mocno potrząsnął. – Coś sobie w tej gangrelskiej główce wyimaginowała? Dopiero com tobie, jak żonie pod gwiazdami ślubował i myślisz, że moje słowo warte kupę gnoju i już inną adoruję? Wyjaśniliśmy sobie, że nic między nami nie będzie. Ja tego nie chcę ani nie chce ona. Czysta sprawa.
Za ramię mocno ją trzymając zaczął za drzwi wywlekać.
– Będzie jak chcesz.
Wleczeniu towarzyszył zgrzyt, bo się Marta podkutymi obcasikami o podłogę zaparła.
–Wyjmij czasem oczy spomiędzy jej cycków, a język z ucha. To ci pomoże w ocenie własnej roli!
Pod drzwiami nagle wybiła się z obu nóg, stopami z niemałą siłą odepchnęła od ściany. Spleceni, polecieli w tył.
–I odpieprz się od tych, co przy mnie stoją, gdy ty sobie pozycje budujesz na moim upokorzeniu!
– Kto tu kogo upokarza? – przeturlali się po podłodze. Węgier przycisnął ją od góry do klepiska. – Ja przynajmniej nikomu kłów w cycki nie wbijam!
Nie odpowiedziała. Chyba że za odpowiedź należało policzyć cios głową z barana między oczy, którym Węgra poczestowala.
–Ta. Bo ona teraz tobie towarzyszka, a ja worek na krew – wysyczała, zanim przygasły gwiazdy rozpalone ciosem. Odsunęła się po polepie i nagle zamilkła i znieruchomiala. Dwoma palcami złapała krawędzie rozdartego w szamotaninie paradnego zupana i do siebie je przytkała, z rozpaczliwą nadzieją, że się materia zrosnie.
Po ciosie zatoczył się w tył, ze skancerowanego nosa spadło kilka kropli krwi, ale Węgier się nie wycofał, tylko niżej nad Martą zawisł jakoby chciał mieć pewność, że każde jego słowo usłyszy.
– Widać zły to był plan, żeby rozłąkę udawać – strzyknął na podłogę krwawą plwociną. – Na ucztę ze mną idziesz, zbieraj się.
Podniósł się, rękawem nos wytarł i podał jej rękę.
– Oświecę kniaziowy dwór, żeś jest moją żoną. A jak ktoś na tobie rękę położy, to odrąbię.
Skupiona na zniszczonej przyodziewie poderwała głowę gwałtownie, zamrugała zdziwiona i uśmiechnęła się niepewnie. Przez chwilę.
–Mam ghule i Swartkę. Złapią mnie za rękę, jak stracę kontrolę – odparła szorstko. – Rób, co masz robić. Byleś coś z tego miał. Oprócz fochow, pretensji i wymowek, i z łaski sączonej pomocy, gdy się już nie da wyślizgać.
– Powinienem się spotkać z Chudobą, ale musi to poczekać. Nie zostawię Koenitza z vohzdem. Ty też nie powinnaś.
– Zrobię, co mogę, by mu pomóc… mnie tłumaczyć, co to koteria, nie trzeba.
Ujął ją pod rękę i wymusił marsz.
– Bez wsparcia na ziemie wilkołackie nie pójdziesz. Swartka nie wystarczy.
Zaparła się znowu trzewikami w miejscu.
–Nie pójdę sama. I nie w knieje. Puszczaj, bo się szew pruje.
Puścił. Poprawił osełedec, wąs wygładził i ramię w jej stronę wysunął, by mogła swoim opleść.
– Zaszczycisz mię, żono? – zapytał z powagą. – I powiedz, dokąd zamierzasz się udać.
– Teraz? – burknęła. – Po mój antałek weselny. I do Halszki po pomoc. Może mi naprawi, coś rozdarł, zanim przed wszystkich wyjdę.
– Trzeba było sukien ode mnie nie drzeć – wtrącił rzeczowo, ale się uśmiechnął. Oferowaną rękę zbity z tropu zaplótł na piersi z drugą. – Ale nie chodzi mi o teraz, w tej chwili. Gdzie chcesz gonić, gdy ja będę sprawę Nosferata rozwiązywał?
– Z drugiej strony karczmy – odparła przeciągle. – Z wielkim kołkiem. A teraz wracaj do hrabiny. Muszę sobie podumać, jak mieć a nie zapłacić.
– Nie możesz mi robić awantury, a kiedy ci ulegam, się nagle wycofywać. Pójdźmy razem, jako mąż i żona.
– Jakoś przeżyję. Jako i wczoraj i przedwczoraj – odparła sucho. – Ażeby było jakieś jutro i pojutrze. Ten leszy nie brzmi jak beleco.
– Nie, nie brzmi. – Stanął naprzeciwko niej ze wzrokiem całkiem ogłupiałym. – Czyli mam ucztę spędzić z nią, a ty się dalej chcesz truć? Ja was po prostu nie pojmuję.
Pokiwał głową na boki i zostawił ją tam, gdzie stała.
 
Asenat jest offline  
Stary 04-02-2017, 18:37   #167
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Zakończyli dwie narady… jedną wspólną. Jedną tajną. Bez Olgi. Jak to mogło wpłynąć na lojalność jej wobec reszty drużyny, trudno było powiedzieć. Milos mógł zgadywać, że w ogóle nie wpłynie. Wszak Lasombra wolała być z boku i nigdy specjalnie się interesowała planami całej krakowskiej drużyny.
Contessa wszak wyraźnie zaznaczyła, że nie zamierza się osiedlać na stałe i na wszelkie sposoby migała się przed wplątaniem w tutejsze intrygi. Zach… mógł jej zaufać, choćby z tego powodu że nie pił jej krwi i miał trzeźwy osąd co do Olgi. Inni jednak nie podzielali jego zdania. A zwłaszcza kobiety. A zwłaszcza, co go bolało, Marta.
Lasombra mogła być użyteczna, już obiecała mu pomóc w jego kłopotach. Ale ów sojusz będzie trudny do utrzymania, jeśli Gangrelka i Lasombra zaczną sobie skakać do oczu. Milos wiedział, że musi coś z tym zrobić. I to szybko.
Czy krótka rozmowa jaką przeprowadzili… czy wystarczy by uspokoić serce Marty?


Także i Zosia rozmyślała o Oldze. W chwili impulsu zaproponowała że sama przekaże Oldze polecenia jakie miał dla niej Wilhelm. Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że zrobiła to z zaborczości i zazdrości o jej rycerza. Nie było innych wytłumaczeń. Nie było żadnych pozorów.
Zosia wiedziała co zrobiła, pozwoliła Wilhelmowi pić ze swych żył i czuła smak jego krwi w swych ustach. I czuła się przez to związana z nim. Był jej… narzeczonym? Kochankiem? Przyszłym małżonkiem?
Samo myślenie o tych sprawach wprawiało jej serce w zamęt.
Zosia wiedziała więc, że za jej decyzją kryła się zazdrość… Uczucie będące wszak grzechem. Ale nie potrafiła go zwalczyć, musiała jednak opanować swój gniew.
Zawiodła by Wilhelma, gdyby nie dopełniła właściwie swego poselstwa do contessy. Wizja jego zawiedzionego oblicza sprawiała, że Zofia panicznie bała się tego iż popełni gafę. Co mogło się zdarzyć bardzo łatwo, zważywszy że przyjdzie jej rozmówić się z rozpustną i bezwstydną wampirzycą. Prawdziwym wcieleniem ladacznicy Babilonu.
Dlatego przed spotkaniem z Olgą, Zosia zdecydowała rozmówić się z Honoratą. Wampirzycą którą Zosia szanowała i z którą łatwiej jej było porozmawiać. Spotkanie na korytarzu z impulsywną Brujah było tym co pozwoliło nabrać otuchy i przygotować się na spotkanie… z półnagą contessą.
Bo gdy wpuszczona została do jej komnaty wampirzyca szykowała się do uczty nacierana przez służki olejkami. Jej alabastrowa skóra lśniła w blasku miesiąca, a jej duże acz zgrabne piersi boleśnie przypominały Zosi jej własne braki w tej materii.
Z rozpuszczonymi puklami spojrzała za siebie zerkając na wpuszczoną dziewczynę.
- Co za… miła… niespodzianka.- rzekła ironicznie.- Zakładam że tylko jakiś ważny powód zmusił cię do odwiedzenia moich komnat, prawda kwiatuszku?


Wilhelm i Jaksa spotkali się nieco później. Przy czym widać było nerwowość Ventrue który chodził po komnacie pobrzękując zbroją płytową. Nieodłącznym wręcz jego atrybutem. Jaksie ciężko było sobie wyobrazić Wilhelma bez zbroi. A choć wydawał się być oazą spokoju zazwyczaj, to nie w tej chwili.
- To była porażka, prawda? Ta cała… te całe dwie narady. Jedna wielka porażka z mej strony. - rzekł głośno przyglądając się reakcji Jaksy. Po czym dodał szybko.- Wybacz żem zlekceważył twoją deklarację, nie było w tym mej złej woli. Po prostu straciłem kontrolę nad naradą i starałem się…. starałem... - usiadł na krześle dodając.- Nie tak to sobie wyobrażałem. Powinien być książę i jego doradcy, równy pośród równych jak w Camelocie. A tu była pyskówka… z Marta jako… prowokatorką.
Wilhelm splótł dłonie razem opierając je na czole. - Ja już nie wiem Jakso. Nie rozumiem. Mamże być księciem tej Gangrelki czy jej kolejnym oblubieńcem. Bo tak właśnie się czułem podczas tej narady. Jakbym był jej kochankiem, który nie spełnił jej pokładanych w nim nadziei. Ale nie mogę nim być.
Spojrzał na Jaksę dodając.- Ja nie mogę tak… Nie mogę być jej wyśnionym księciem który spełnia jej zachcianki i zachcianki każdego z was. Tym bardziej, że prędzej czy później nastąpią tarcia interesów, które książę winien roztrząsać sprawiedliwie. -
Po tej długiej tyradzie zamilkł na chwilę. - Książę to persona stojąca ponad personalnymi animozjami i gierkami. Który musi widzieć dalej… a nie tylko kierować się sympatiami i antypatiami. Camarilla nie będzie lepsza, jeśli ostatecznie i tak… pozwolimy by uczucia, a nie słuszność i sprawiedliwość, narzucały nam osądy.-
Po czym dodał ciszej.- Ty… miałeś rodzinę zanim wyruszyłeś na wyprawę? Żonę? Dziecko może?


- I ja na tej uczcie byłem, miód i wino piłem.- kniaź zakończył kolejną opowieść, którą raczył Wilhelma i Zofię. Gości honorowych na jego uczcie. Opowieść krwawą i brutalną, opowieść pełną mordu i bohaterstwa i bitew. Kolejną opowieść o zwycięskich bojach pod jego przewodnictwem, oczywiście zakończoną zwycięską ucztą... taką jak ta.
Zabawnym było to, że opowiedział już o dwóch kampaniach w których to dzielnie odbijał Smoleńsk z łap Kościeja, nie racząc nawet wspomnieć jak ów Smoleńsk w kościste dłonie Tzimisce trafił.
Niestety Zosia nie mogła opuszczać Wilhelma i przyszło jej wysłuchiwać tych przechwałek gangrelskiego kniazia. Jedyną odskocznią były tańce.


Wtedy to Wilhelm porywał Zosieńkę w tan i mała Brujah czuła się jak kruszynka w jego ramionach. Słabiutka, delikatna, bardzo kobieca… wyjątkowa. A może to wina była jego krwi pulsującej w jej żyłach?
Francuz siedział z boku ze żmijką, nie zaczepiany przez nikogo i czujący się z tego bardzo dobrze. Tremere nie pasował do tego miejsca najbardziej z nich wszystkich i nie próbował się wpasować. Dla odmiany wpasować się próbował Giacomo… z miernym skutkiem. Przyczyna był boleśnie prosta, Gangrele i Włoch, byli jak ogień i lód. Nie rozumieli się nawzajem w ogóle. Tylko z Ryżym przez chwilę księżula znalazł wspólny język. Ale i Ryży w końcu się oddalił opuszczając ucztę.
Tak jak Milos. Niestety… wbrew szumnym zapowiedziom Olga dość szybko porzuciła jego towarzystwo i rzuciła się w wir zabawy. Jednak nie mógł mieć jej tego za złe. Nie robiła to z własnego kaprysu, ale z powodu zadania, które sami zrzucili na jej drobne barki. Lasombra nie mogła bowiem zasięgnąć języka z Milosem za plecami. Ventrue znów poczuł się niepotrzebny i chyłkiem opuścił przyjęcie.
Jaksa nie miał takiego luksusu… był czempionem, był zwycięzcą. A to wiele znaczyło dla tutejszych wampirów wielbiących siłę i sprawność w rąbaniu mieczem. Więcej niż fakt, że zdiabolizował jednego z nich na Arenie.

“Zwycięzcom korony, przegranych gryzą psy”


Tu ta zasada obowiązywała, toteż otoczony poplecznikami Jaźwca… Z imion pamiętał Szczupak i Łazuna, a wyróżniał się pośród nich dość stary wampir imieniem Soroka, który przodował w bluzgach na Wolfa i jego sługusów. Niestety w swej porywczości nie był hojny jeśli chodzi o szczegóły, ograniczając się jedynie do barwnych epitetów. A te można było przypisać każdemu śmiertelnikowi czy wampirowi.
Marta i Swartka wylądowały nieco na uboczu… podobnie jak Honorata. Tutejsze Gangrele nienawykłe do zabawiania Spokrewnionych płci pięknej, w dodatku obecność Wścieklicy ich wyraźnie deprymowała.
Zresztą czy Marta mogła się skupić na zabawie, skoro przed nią była tak ważna rozmowa z kniaziem?

Uczta już trochę trwała, nużąc co poniektórych. Niewątpliwie znużony od jej początku był Björn od początku przyczajony w swoim kącie i przyglądający się z niechęcią całej zabawie. Znużeni byli Jaźwiec i Wolf siedzący obok siebie i szczerząc do siebie zęby w wymuszonych uśmiechach. Udawali, że są w najlepszej komitywie… i kiepskimi byli oni aktorami. Jeno Siwy i Góra potrafili się bawić z dziewczętami, przynajmniej dopóki nie pojawiła się między nimi Olga. Contessa obu po krótkiej wymianie żartów okręciła wokół małego paluszka.
Starosta Janikowski klasnął i rzekł głośno.- Mam dla was niespodziankę drodzy goście. Co prawda mój kwiatuszek nie jest równy waszemu skrzypkowi z którym to zmawialiście się… niektórzy z was przynajmniej. Jako jednak, że go tu nie ma, to… mam nadzieję, że ona ją godnie zastąpi. Mój kwiatuszek.


Który odznaczał się jasnowłosą barwą włosów. Jasnowłose dziewczę wyglądała na wędrowną trubadurkę, która swym śpiewem zaczęła udowadniać iż nią właśnie jest.


I to dość utalentowaną, bo melodia była piękna i rymy zgrabne i głosik śliczny. Tylko tematyka ponura, szczególnie contessie nie odprawiała bo skrzywiła usteczka w kwaśnym uśmiechu.
A gdy kwiatuszek śpiewem wszystkich raczył, kniaź rozmówił się po cichu z Wilhelmem. Zosia będąc blisko słyszała fragmenty tej rozmowy i widziała wyraźnie niezadowolenie na obliczu kniazia. Nie spodobały mu się uniki Wilhelma, który owszem potwierdził gotowość jego towarzyszy do boju z Leszym ale…
I te właśnie ALE nie spodobały się mości Bolesławowi. I sugestia podzielenie się szczegółami na temat Leszego i zamaskowane żądania nagrody i…
- Na Boga… co z was za woje! -krzyknął na głośno.- Targujecie się jak kupcy! Gdzie dawne cnoty? Gdzie pragnienie wojennej chwały? Gdzie wampirza duma? Czyżby na Zachodzie cała odwaga zmarniała?!
Po czym uspokoił się nieco widząc, iż robi z siebie widowisko, znów spokojnie zasiadł na swym tronie dodając.- No dobrze… nagroda i tak miała być dla wojów. Nie martw się tym Wilhelmie, mam swój honor. Ino uznałem iż nie wypada mówić o nagrodzie przed walką, co by nie wyszło że was najmuję… Ale skoro duma zachodnich wampirów niewiele warta... Nagroda będzie, ale potrzebuję tęgich wojaków. Nie ma co przedwcześnie roztrząsać szczegółów dotyczących Leszego. Od tego będzie narada wojenna. Tuszę że znasz na tyle swych towarzyszy podróży, by wybrać z nich najlepszych wojów.-



Wracając Milos spotkał na korytarzu contessę. Ta owinęła się zwinnie wokół jego ramienia i z dziewczęcym chichotem poprowadziła w kierunku łaźni.
- Mam ochotę na miłe zakończenie tej nocy. I niech się twoja Martka nie boi o twą cnotę i krew. Co najwyżej nakarmimy zmysł estetyczny. Wszak już ci mówiłam, że nie interesują mnie romanse… zwłaszcza te przypieczętowane krwią.- rzekła radośnie i nachyliła się ku uchu Zacha dodając.- No i mam wieści dla ciebie i twej kompaniji. A ponieważ jestem zbyt dumna, by stanąć jak oskarżona pomiędzy nimi i opowiadać twoim towarzyszom co się dzieje, tooo.. uznałam, że ty będziesz moim pośrednikiem.
Odsunęła głowę od niego dodając.- Chyba nie sądziłeś, że pogapisz się na moje cyrki bez jakiekolwiek za to zapłaty?
Zaśmiała się wesoło i przytuliła do Milosa opierając głowę na jego ramieniu i dodając.- Powiem ci wszystko com się dowiedziała, a potem popytasz… mnie. Co byś mógł wyłapać te informacje, które mi umknęły. A potem opowiedz im. Co zataisz przed nimi, będzie tylko twoje. To mój dar dla ciebie, sojuszniku. A łaźnia… bo jeśli ktoś zechce nas podsłuchiwać czy podejrzeć, to ciężko będzie mu się na słowach skupić. To takie niewiniątka, te tutejsze Gangrele.-
Pokiwała głową ze śmiechem.- Może i dzielni z nich wojacy, ale jeśli chodzi o boje salonowe, to… dzieci, dzieci, dzieci.


Prywatna audiencja. A to Martę zaszczyt w kuper kopnął. Prowadzona przez Jaźwca wampirzyca podążała do komnat prywatnych kniazia wąskim korytarzykiem bez okien i o ścianach z grubych bali. Janikowski splendoru nie cenił, skoro jego prywatne komnaty były liche i zaścielone jedynie mniej lub bardziej wyleniałymi futrami. Półnagi brodacz lewą rękę sobie opatrywał zerkając na wchodzącą wampirzycę. Gestem dłoni odprawił Jaźwca i wskazał podobnym gestem zydel na którym miała usiąść.
- Córa Skomandowa. Myślałem że wszystek was wybito. A jednak jego krew ocalała. Kto by się spodziewał, że się tu zjawisz? Długu ojcowego nie przyszłaś tu spłacać, prawda?- uśmiechnął się kwaśno.- Wątpię…
Spojrzał na gangrelkę pytając.- Jakim cudem przetrwałaś rzeź na Żmudzi? Wiesz jak dokładnie zginął Skomand i jego dzieci? I z czyjej ręki? Różne wieści tu dochodzą, ale żadna nie obfituje w szczegóły.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 11-02-2017, 11:07   #168
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Nie udzielała się Marta w uczcie za bardzo, choć barankom swoim nie broniła, i warchoły wodziły prym przy stole, gdzie w kości grano, a nad ławami, gdzie mniej ważni Gangrele się rozsiedli, roznosił się swobodny i pijacki śmiech jej ghula–mołojca. Trzewiki zrzuciła, jedną stopę wsparła na karku obgryzającego soczysty gnat Dyjamencika, a drugą turlała leniwie wte i wewte po podłodze własny antałeczek, z którym przywędrowała na biesiadę, jak ktoś kto drewno do lasu nosi. Gdzieś zagubiła swój paradny żupan z lisim kołnierzem i została w samej sukni, ciemnej, prostej i niewystawnej, a siedząc za stołem, rozplotła misterną fryzurę, powyciągane z niej kwiatki obok siebie na ławie układając w spiralne konstelacje. Przyglądała im się czas dłuższy ze ściągniętą smutkiem twarzą, by zrzucić jednym ruchem dłoni, między rozsypane pod stołami wonne łodygi ajeru, umajone już resztkami jedzenia.

Poza szeptem przekazanymi Wilhelmowi, Zosieńce i Honoracie na samym początku biesiady informacjami o wyprawie na leszego i samym leszym, odzywała się z rzadka. Mruknięciami komentowała Swartkowe z Honoratą plotki o poszczególnych synaczkach Miszkowych i ich możliwościach na różnych placach boju. Zdawała się jednak bawić w miarę dobrze, i choć sama nie tańczyła, wrosła w siedzisko jak korzeniami, to postukiwała pustym pucharem do rytmu, a na pląsy swej jasnowłosej towarzyszki patrzyła z uśmiechem. Humor zdołał jej skwasić dopiero umizgujący się do contessy Góra, któremu nagle nawet gniew ojcowy przestał być straszny. I sama hrabina, obnosząca po sali razem z półnagimi piersiami swoje rzekomo niebywałe wyrafinowanie i dworne maniery. Te pierwsze objawiały się kurewskimi sztuczkami, a te drugie pogardliwymi uśmieszkami, jakimi wielka pani skwitowała trubadurkę kniaziową.
– Głupia krowa – mruknęła Marta pod nosem, ściągnęła z palca złoty pierścionek i Ginisowi podała, by zaniósł dziewce, z gratulacjami i prośbą, by jeszcze raz zaśpiewała to samo, bowiem podobało się wielce. Marcie piosnka do gustu przypadła, ale nawet gdyby kwiatuszek skrzeczał jak stara wrona i nie był jasnowłosą młódką, w jakich Martuś znajdowała upodobanie, zrobiłaby to samo. Nie dlatego, żeby Oldze dopiec, ale by pokazać Janikowskiemu, że jego starania spotykają się z miłym przyjęciem i nie idą na próżno. Bo się Włoszka i Patrycjusze tak obnosili, jakby nigdy w gościnie nie byli i prędzej czy później Gangrele dopiszą sobie do ich postępowania to, czym w istocie było. Lekceważeniem i wyniosłością. Toteż chociaż sadzając zadek za stołem planowała poza opowieścią i pogawędką z Siwym się nie wychylać, to najwyraźniej będzie musiała udzielić się bardziej niż jej się chciało, skoro się inni odnaleźć nie potrafili ze szczętem. Nie miała też wątpliwości, że jak tylko nieumarłe dworaki zobaczą odstrojone Diabły i Diablice obwieszone klejnotami, to im maniera wrócą w jednej chwili, i podziękowania za gościnę popłyną wartkim strumieniem, nawet gdy im ozory skołowacieją od lizania dupy Kościeja.

Gdy tylko wybrzmiały ostatnie słowa ballady, Martusia nagrodziła dziewkę po raz wtóry, łupiąc gromko kielichem w stół. A potem powstała i równie gromko wydarła się na całą salę.
– Popielski! Nie chlej cudzego za darmo! Zagrajże nam!

Popędzony krzykiem ghul wystrzelił ze swego miejsca jak kula z falkonetu, z zaciśniętej garści roniąc wygrane w ostatnim rzucie monety, które wsypał za pazuchę, otarł wąsy z miodu i uderzył w struny bandury. Chwacka to była piosnka, w której łby Diablików i kawałki vohzdów odrąbane mocarnymi ramionami starosty i starościńskiego pomiotu spadały szybciej niż zdążyłby ich narobić nawet najbardziej płodny i zdolny Tzimisce. "Męstwo" rymowało się nader często z "zwycięstwo", "rubieży" z "uderzy", "konny" ze "zbrojnym", a "śmiali" ze "ścierali". Czasem rym szedł dobrze, ale się omsknął, a czasem w ogóle nie doszedł do skutku. Jednak Popielski grał i śpiewał, a właściwie ryczał, z niesłabnącym entuzjazmem, a co najważniejsze, nie mylił imion i nikogo z Gangreli nie pomijał, a do ich wczorajszych opowieści hojną ręką dołożył własnych peanów na cześć ich wielkich wiktorii, wedle obietnicy złożonej ulepiwszy pieśń naprędce. Wzbudził tym entuzjazm i głośne okrzyki aprobaty… u tej części publiki, która była dość trzeźwa i dość rozumna, by ten pokaz talentu docenić.

Podczas tegoż występu Martusia wzuła nieśpiesznie i zasznurowała na powrót trzewiki, przeczesała palcyma smoliste włosy i ujęła po pachę swój antałeczek. Równie nieśpiesznie przewędrowała przed główny stół, gdzie Janikowski siedział razem z Wilhelmem i towarzyszącą mu Zosią, baryłkę postawiła na ziemi i dla wygody wsparła się o nią jedną stopą.
Spojrzenie kniazia i Wilhelma i… dość skonfundowanej Zosi spoczęło na starającej się przyciągnąć swą uwagę Gangrelce. Marta pochyliła lekko głowę.
– W tymże antałeczku – tupnęła obcasem w wieko baryłki – mam mocarny samogon z Korony, co najtęższym łzy z oczu wyciśnie. A w tymże samogonie dar dla cię, mości starosto, pode przewodnictwem rycerza u twej prawicy zdobyty – zagaiła.
– Zacny to łup… – potwierdził ze śmiechem wesołym stary wampir, aż mu się brzuch trząsł z tej wesołości. – Godny tej uczty… Nie… nie tej. Godny uczty zwycięstwa, na której to… triumfator będzie się mógł łbem bestii chwalić. Tej uczty zapewne.
– Któż to wie – odpaliła mu Marta, zęby wyszczerzywszy – kto z boju z głową bestii wróci, a kto własną na mchu złoży. Tedy piosnki dzisiejsze dzisiaj śpiewajmy, starosto, a opowieści nie przekładajmy na zaś. Bo mogą nie zostać nigdy opowiedziane. Jeno wybaczcie, że sama nie zaśpiewam. Za wiele bitew i głos się od krzyku zdarł. Lecz ghul mój śpiewa chwacko, i z chęcią świadectwem własnym opowieści mojej zaświadczy i ubarwi.
Popielski czający się za Martą krok postąpił, by błysnąć czarnymi oczyskami i niepowtarzalnym uśmiechem, zawsze chętny do poświadczania, i, szczególnie, ubarwiania. I jak Zosia i Wilhelm pamiętać musieli dobrze, przy potyczce z topcami wcale go nie było…
– Ja też ryczę jak zarzynana świnia, ale może nasz gość? – zapytał Miszka, zerkając na Ventrue. Wilhelm odparł skromnie:
– Ze mnie jest rycerz. Jedyną melodię, jaką potrafię zagrać, to mieczem na głowach wrogów… a śpiewać nie umiem w ogóle.
– I to jest dobra odpowiedź – zaśmiał się Miszka. – Może jednakowoż będzie z ciebie godny kompan, za parę lat… jak się tu w Smoleńsku tej kupieckiej mentalności pozbędziesz. Ona truje wszelkie klany.
Zosia zaś robiła wszystko, by wyglądać możliwie niepozornie. Za życia ze wszystkich swoich przyjaciółek to nie ona śpiewała kołysanki dzieciakom… Z dobrego powodu.
– Toć i tobie, Wilhelmie Koenitz, opowieść o starciu z lupinami hojnie zostawię – wrobiła Marta Tyrolczyka bezlitośnie. Niech się uczy obycia. Popielskiego pacnęła po kudłatej głowie, bo się już, niecnota, dobierał do antałka pod jej stopą. Po czym uraczyła zgromadzonych opowieścią o Powroźniku i jego dziatkach-topcach, a ghul wcinał się jej radośnie, gdy historia zaczynała zwalniać czy kuleć. Faktem, że nie widział starcia na oczy nie przejmował się zupełnie, podobnie jak i jego pani. Sama zaś historia z prawdą miała tyle wspólnego, co niektórych uczestników – Ku zdziwieniu Zosi, którą własna nieobecność w powieści wielce dziwiła, zaś koloryzowanie Popielskiego zauważalnie ją zniesmaczyło. Nie przeszkadzało to jednak ghulowi, który jak nic ciągnął dalej. Potomstwo Powroźnikowe w bagnie uległo cudownemu rozmnożeniu i rozrostowi, a na koniec naprzeciw Wilhelma, dzielnie walczącego mimo wchłaniającego go moczaru, stanął sam ojciec szpetnych topczyków. Bestyje zyskały na nie tylko na paskudności, ale i na rozumie i wredności, lecz kompanija opędzała się od nich tak dzielnie i z takim z ferworem, że aż dziw, że się ta potyczka w jaki marsz na większego wroga nie zakończyła z rozmachu. Popielski finalizował dorzynanie ostatnich potworów, gdy Marta wyciągnęła nóż zza cholewy, odbiła wieczko i uniosła czerep za skołtunione włosy. Smród buchnął niemożebny, z otwartej paszczy wypadł wiecheć piołunu, z upiornych nozdrzy jeden za drugim na strużce wódki poczęły wypływać goździki, przez Borutka i Popielskiego pieczołowicie poupychane.

– Paskudnie to wygląda – stwierdził z zainteresowaniem Miszka. – Wiele takich głów zachowaliście?
– Było… – zaczęła Marta, a Popielski wciął się jej gładko.
– … ich pięć. Ale myśmy są, mości starosto, porządna szlachta, i wódka się przy nas długo nie uchowa. A bez wódki to się te czerepy nam szybko spsuły…
Zamilkł, bo go Marta w potylicę łupnęła.
– Było blisko świtu i jeno tę jedną wzięliśmy – poprawił się Popielski momentalnie, brew mu nie drgnęła, ani wąs, ani po tonie rozeznać się nie dało, że poprzednio blagi, a teraz prawdę opowiada.
– Szkoda dobrej wódki na tak paskudną gębę, choć ponoć odpowiednia ilość trunku każde niewieście liczko w męskich oczach wygładzi.– zgodził się z nią Miszka śmiejąc się rubasznie.
Marta, która dotąd z wyrazem najwyższej koncentracji na twarzy pilnowała, by się sytuacyje cała nie zaczęła rozłazić i pruć, zamrugała gwałtownie i zapatrzyła się w Bolesława z jakimś zastanawiającym olśnieniem.
– Niektórym zaś nie trzeba wódki wcale, jako temu słowiczkowi twemu – rzekła po chwili. – I ja mam swoją ślicznotkę.
Huknęła na Halszkę po imieniu, a nim markietanka doszła do nich, biodrami kolebiąc, i dygnęła z wdziękiem i udawaną modestią, nachyliła się przez stół do kniazia.
– Ot, i słodki poczęstunek i towarzyszka miła na noc dzisiejszą, dla ciebie czy tego z twych synów, którego jej wskażesz. Skromna odwdzięka za dwie biesiady i hojność, lecz my prosto z drogi. Chyba że wojaka wolicie? – spojrzała mówiąc to na Wilhelma wymownie, że i on powinien kogoś zaoferować.
– Nie... nie… dziewka… urodna… może być dla mnie. Nie chciałbym za bardzo chłopców rozpieszczać i faworyzować jednego z nich – odparł z uśmiechem kniaź, taksując spojrzeniem Halszkę.i jej atrybuty.
Marta mogła poczuć jak piwne ślepia Zosi przewiercają ja na wylot. Usta dziewczyny ułożyły się w wąską linię, a trzymane pod stołem ręce zacisnęły się w pięść. Złość dziewczyny była wręcz namacalna, ale młoda wampirzyca nie odezwała się ani słowem – chyba po to by nie zrobić sceny.
Gangrelka skwitowała pioruny w oczach Zosinych lekkim uniesieniem jednej brwi, po czym Halszce kniazia wskazała, i życząc staroście i Wilhelmowi miłej biesiady, odwróciła się, by odejść.


Wędrująca za plecami kotłujących się przy stołach biesiadników w poszukiwaniu Siwego Marta wlazła nagle na schowanego za słupem podtrzymującym powałę Bjorna. A raczej wlazłaby, gdyby w porę nóg ze szlaku jej marszruty nie usunął, nie mając zdaje się ochoty na żaden kontakt, zamierzony czy przypadkowy. Marta mrugnęła raz i drugi. Odruchowo omiotła spojrzeniem twarz i sylwetkę Miszkowego przybocznego. Skoro tak łatwo Bestii dawał się ponieść, powinien być już wielokrotnie naznaczony, trudno byłoby ukryć wszelkie piętna zwierzęce. Winien wyglądać jak jej ojciec.

Wyglądał jak człowiek.

Siedział na biesiadzie, choć tak samo zdawał się serca nie mieć do rozrywek jako i Marta. Może i jego tak samo trzymał tu na smyczy obowiązek wobec swoich. Do tego sposób, w jaki się patrzył...

Wyglądał jak człowiek. A przy tym stróżował i gapił się jak Jaksa.

Postąpiła krok i oparła się o ścianę obok przycupniętego na zydlu, nastroszonego rudego woja, żeby mieć ten sam widok na biesiadę.
– Co widzisz? – spytała.
– Babę, co niepotrzebnie paszczę otwiera – odparł mężczyzna dosadnie. I zamilkł, ostentacyjnie ignorując Gangrelkę.
Wzrusza mnie, jak łatwo dostrzegasz we mnie niewiastę. Winnam w tobie w odpowiedzi męża zobaczyć? – Marta uśmiechnęła się półgębkiem.
– Winnaś innemu Spokrewnionemu dupę zawracać.– odparł Bjorn niewzruszony jej słowami.– Mało wam tu braciszków Gangreli, że lepicie się do mnie jak rzepy do psiego ogona?
– To przez zbroję – wskazała równie niewzruszenie. – Gangrele w zbrojach nie chodzą. A że błyszczy pięknie, to się od srok nie odgonisz.

Nic… żadna odpowiedź nie padła. Zacisnął usta w szczelinę i w ogóle nie zwracał uwagi na Martę. Tyle że jej milczenie wcale nie przeszkadzało. Na odpowiedź ojcową czasem czekała tygodniami. Toteż przysiadła sobie obok na ziemi, z sakiewki wyciągnęła grzebyk i barwiczkę, po czym ze spokojem włosy zaczęła rozczesywać, zerkając sobie na salę i coraz bardziej pijanych biesiadników.
Tyle że tym razem nie było żadnej nadziei na odpowiedź, bo Bjorn po prostu przestał na wampirzycę zwracać uwagi. Równie dobrze mogło jej tu nie być. Nieszczególnie jej to wadziło, a cisza nie ciążyła. Gdy się już uczesała, z uwagą zasmarowała wargi barwiczką. Przejrzała się w nożu, czy wyszło równo. A potem wstała i odeszła do swoich spraw, uznając, że słowa dziś nie popłyną.


Siwy łeb Siwego wypatrzyła wreszcie w jednym z ciemnych kątów sali. Chwilę potem dobiegł Martę jęk ekstatyczny i melodyjny. Gangrel w ciemnym kącie nie siedział bynajmniej sam. Zza potężnego ramienia wyłoniła się jasnowłosa główka na łabędziej szyi, szczupła rączka poznaczona kilkoma kąśnieciami wskazała Gangrelowi nieoczekiwane towarzystwo.
– Śliczny masz głos, słowiczku – rzekła Marta i opuściła wzrok na rozchełstane giezło i kubraczek trubadurki, za którym błądziła prawica Gangrela. – I instrumenta też krasne.
– Pozwoliłbym dołączyć… o ile za bardzo głodna nie jesteś. – Siwy bezwstydnie odsłonił pierś Słowiczka i ścisnął mocno, wywołując jęk rozkoszy dziewczyny. Polizał ranki po kłach na jej szyi, wywołując kolejny cichy jęk swej ofiary. Nawet bez kąsania Siwy wiedział, jak niewiastę właściwie wyobracać.
Marta uśmiechnęła się, krok dała i pogładziła trubadurkę po rozanielonym liczku, po czym suknią nogi owinęła i przysiadła obok.
– Miłyś jak i ona śliczna. Ale ja zwierzę, nie miłośnica. W takie kły zwykłam wbijać, co uciekają albo walczą, nie się łaszą. Za dużo mnie takie łagodne posiłki kosztują, a gniewna dziś jestem. Jeszcze poharatam. Inną razą, przyjacielu.
– Innym… – mruknął Siwy zerkając to na swą miłośnicę, to na Martę. Nie bardzo wiedząc, co ona planuje czynić.
– Innym – powtórzyła. – Mówię jak prostaczka, co?
Wyciągnęła grzebień, zsunęła z niego zaplątane między zębami ciemne włosy, zbiła w kulkę i pstryknęła nią w stronę świateł i stołów, po czym zachęciła Słowiczka gestem, by się na jej kolano przesiadła. Dziewczę rozkojarzone i rozanielone doznaniami zgodziło się chętnie. Przesiadło się zwinnie, choć miało problemy z równowagą.
– Nie… ino głupoty prawisz. Jeśli ty zwierzę, to winnaś wiedzieć, iż one też miłością żyją na wiosnę.– zaśmiał się cicho Siwy uwolniwszy bardkę ze swych objęć. –Więc zwierzę w tobie też miłosne.
– Ta… miłością – odparła Marta, ale dziewkę jedną ręką otoczyła miękko w talii, a grzebień wsunęła w jasne pasma włosów. – Przyszłam ci opowiedzieć, jakem obiecała. Jak się miłości nauczyłam.
– Nie bardzo… teraz byłem w nastroju na… – wskazał palcem obnażoną pierś bardki. Westchnął głośno i rzekł. – Ale niech będzie.

– Miałam z trzynaście lat… albo dwanaście. Na kupalnockę zjechali z powrotem doma drużynnicy Skomandowi. I rzecz jasna, wiele panien okolicznych poczuło przez to zaraz, jak wielkim im kamieniem ciąży dziewictwo. Też poczułam. Coś. Wiosennego niechybnie. Wszystkie wianki uplotły, uplotłam i ja. Cisnęłam w rzekę, siadłam pod drzewem, i czekałam, czy który nie przyjdzie.
Marta przerwała, rozczesane kosmyki przełożyła przez ramię Słowiczka, dłonią po piersiach trubadurki przebiegła.
– I tak sobie siedziałam, i siedziałam…
– I… co... przyszedł ktoś? – zapytał zaciekawiony wampir, siedząc grzecznie.
– A jakże. Przylazł. Z wiankiem w garści. I nie gołowąs, a jeden z wojów wodza – kiwnęła Marta krótko głową. – Z dwa razy starszy ode mnie. Jasne miał włosy, i oczy zielone jak liście. Bliznę od ucha do ust. Dzisiaj myślę, że wielce był piękny. Wiesz, co sobie wtedy pomyślałam, jak przyszedł i mi ten wianek podetknął?
– Nie… bardzo…– zadumał się wyraźnie Siwy, próbując postawić na miejscu Marty. Nijak jednak mógł. Za prosty był z niego Gangrel i zawsze silny.
– Ty pusty łbie konopny, pomyślałam sobie wtedy – Marta uśmiechnęła się blado i gorzko. – Czy tobie się naprawdę zdaje, że jak utytłasz wianek w mule rzecznym, to nie poznam, że nie mój. Czy tobie naprawdę się zdaje, że nie wiem, że pływać nie umiesz i nigdy byś do rzeki nie skoczył, choćby tam i najpiękniejsza dziewka w swojej osobie tonęła. I czy nie mogłeś po prostu przyjść i za rękę poprowadzić w krzaki?
– Dobre... – zaśmiał się wampir słysząc te słowa i zamyślił. – Aleć też może… chciał coś więcej. Zaimponować dziewoi… a nie tylko ją w krzaki ciągnąć.
– Najpewniej.
Marta obróciła delikatnie Słowiczka, schowała grzebień i wyciągnęła barwiczkę. Podetknęła dziewce pod brodę pytająco otwarte puzderko.
– Więc wzięłam ten cuchnący błockiem wianek i pizgnęłam go w zarośla. A potem wzięłam woja za rękę i zaprowadziłam w krzaki. On był miły. Cnota została stracona. Obok rosły jaskry. Potem on przyjeżdżał i chciał mnie za żonę, ale go odprawiłam. Najstarsza córka powinna zostać przy rodzicach. Koniec historii. Chcesz morał?
– Morał? A co to… morał? – zmarszczył brwi Siwy.
– Nauka, którą można wysnuć z doświadczeń – naświetliła uprzejmie.
– Aaaaa… tooo… Nooooo….– zamyślił się Siwy, znów rozważając jej słowa. Wreszcie wzruszył ramionami. – No dobrze. Mów.
– Nie ma miłości – podsumowała Marta zwięźle i na temat, zagapiła się nad ramieniem Słowiczka w stół dla gości. – Ale się i niewiasty, i mężowie godzą na wzajemne kłamstwa. I żywią próżne nadzieje. By choć przez chwilę mieć coś pięknego.
– Jam już nieśmiertelny… miłość to ludzka rzecz. Taka, jaką wspominasz. Nam zaś krótka miłostka na noc zostaje – wyjaśnił Siwy, muskając policzek Slowiczka dłonią. – I smak krwi. Gody i miłosne podchody dla ludzi są..
– Na całe życie czy na jedną noc – Marta tknęła ustami wątłą szyjkę dziewczyny – Zasada ta sama. I popatrz no, jak ci ją wypiękniłam. Zabierz, bo jednak skorzystam… – mruknęła i rozluźniła objęcia. – A z krwi, to najlepiej lupinów wspominam. Choć zaraz potem z Bestią się całowałam – uśmiechnęła się do wspomnienia. – Kniaź tutejszych, zdaje się, pod but chce wziąć. Tym kieliszkiem, co gadał, jako nas witał. Prawda-li to?
– Ano.. prawda… skoro mówił – ocenił Siwy zamyślony. – My tu od walki, a nie decydowania. Ale kniaź języka pochwycił, to wie.
– Znaczy co, że lupiny kieliszek chcą? – zmarszczyła brwi z niedowierzeniem, i biodro przesiadającego się Słowiczka pogładziła w przelocie. – Dziwne to. Nie kłamliwy jaki ten pochwycony ozór aby?
– Pies trącał lupinów i to czego chcą czy nie – wzruszył w odpowiedzi ramionami Gangrel.– Kniaź pochwycił języka i od niego wie o kielichu. A Lupiny… tu nikogo nie obchodzą.
– Jaźwiec mi czarnowieszczy, że już się Kościej tym kielichem bawi i majstruje coś paskudnego – ściągnęła usta z niepokojem. – To diabli był ten ozór, tak?
– Nie wiem... chyba nie. Ale kniaź wie – wzruszył ramionami wampir.
– Magiczne kieliszki. I magia w ogóle. Gorsze kłamstwo niż miłość – Marta potrząsnęła głową jak pies, gdy wodę z siebie otrzepuje. – To o czym mi opowiesz w odpłacie za moje wianki z błotem i morałem? O własnej cnocie, czy o ambicjach? – rozciągnęła wargi w uśmiechu.
– Cnocie chyba… bardziej. Ambicyji… nie mam – wyjaśnił Siwy z uśmiechem na twarzy. I zamyślił się.– Chcesz więc wiedzieć, jako żem cnotę utracił? To dawno temu… było… ciężko sobie przypomnieć po tylu latach.
– Twierdziłeś, że siano i hoża dziewka. To już dwa szczegóły – podpowiedziała mu Marta, bo może przez te parę godzin zdążył zapomnieć. Nie żeby była szczególnie ciekawa… ale mogła sobie popatrzeć dłużej z bliska na Słowiczka.
– No cycata była i starsza.. i rozpustna… żem ją podglądał jak na sianie chędożyła – zamyślił się Siwy, wspominając.– Jak ona miała na imię? Brygida? Jagoda? Tyle lat upłynęło.
– Ile? – zaciekawiła się Marta. Ona imienia swojego jasnowłosego woja też nie pamiętała… choć jego samego zdarzało się jej wspomnieć. – Niechaj będzie Jagoda – wybrała z dostępnych. – Słodkie imię. Z miąższem – podparła brodę na dłoniach i wysłuchała reszty opowieści. I tak jak zapowiedział przed stajnią uczciwie, tak w rzeczy samej mówcą to wielkim nie był. Ale Słowiczek była nieustająco śliczna, tedy Marta przynajmniej zupełnie na próżno w ten ciemny kąt nie przylazła. Nawet się skusić dała i pocałowała dziewkę w usta.
– A tego języka to teraz na objeździe złapaliście? – spytała Siwego.
– Nawinęła się karawana… z Moskwy bodajże i on w niej jechał. Towary bogate i małe straże, a że od naszych ziem daleko bylim... to złupilim. Ojciec go wypatrzył, pochwycił za kudły i odciągnął gdzieś na bok. Tak sobie pogadali, tak że zruszczały niemiec nagle sobie polską mowę przypomniał, choć za swe udawanie niemca oczy potracił.– zarechotał siwy. –Ojciec nie lubi jak się z nim pogrywa… a lat...osiemdziesiąt będzie. Nieee...dwie osiemdziesiątki i jeszcze dziesięć.– wyliczył na palcach.
– A to dziwne, że straże małe, gdy towary zacne. Co oni, durni jacy… to nie wiedzieli, że tu bandy zbójeckie siedzą?
– Mnie też to zdziwiło. Ale wiesz… to wcale nie byli kupcy jadący na handel. To byli uciekinierzy z miasta. I wzięli tylu wojaków, ilu zdołali nająć podczas jednego dnia. W nocy bowiem… piekło otwiera podwoje w Moskwie. Tak gadali ludzie. A co gadał Niemiec… jeden kniaź wie.– odparł z rechotem Siwy.
– Piekło tam gdzie diabły – parsknęła Marta w odpowiedzi. – A ponoć w Moskwie ich jak mrówców.
A potem jej się przypomniał fałszywy mnich chłepczący krew z płonącego kupca.
– Słuchy mnie doszły, że cię ojciec na wyprawę zabiera. To jednak muszę się napić, za powodzenie. Inaczej nie uchodzi. Poczekajcie, przyprowadzę sobie jeno coś mniej delikatnego od Słowiczka.

Nagle Martusię zaczęło potwornie suszyć.


Jeśli zaś o miłość chodzi, i wzajemne kłamstwa, to fałszywą miłość braterską Marta widziała z drugiego końca sali. Zmaterializowała się nad głowami Jaźwca i Wolfa w postaci czarnej chmury i sporadycznie strzykała błyskawicami. Podstarości coś klarował dobitnie, ciągnąc na resztkach cierpliwości, brat mu potakiwał raz za razem. Pod pasmem tatuaży za uchem prężyły się napięte mięśnie, a od uśmiechania się do konkurenta Wolf dostał trwałego szczękościsku. I nagle między nimi zafalowała zasłona świeżo wyczesanych, kruczoczarnych włosów. Marta wsparła ręce na oparciach ich krzeseł i zwiesiła własną glowę między dwa parujące ambicją łby.
– Wybacz – rzekła Jaźwcowi. – Leszy – przypomniała jego bratu zwięźle i gestem wyjście wskazała.
– Ojciec jeno go widział. Nikt poza nim. Ojciec wieści o nim skąpi, nawet swym dzieciom. Jego że silny i potężny i krwiożerczy.– rzekł wampir ruszając w kierunku drzwi powoli. –Że krew jak minog pija ino z długich ogonów.
– Wiem. Już mówiłeś. Nie pamiętasz?
– Pamiętam, pamiętam… liczyłaś, że nagle sobie coś przypomnę nowego? – zapytał wampir, uznając wszak, że sprawa Leszego na razie była zamknięta.
– Nie. Liczyłam, że z tej wielkiej wdzięczności, żem cię od Jaźwcowego boku oderwała, dasz mi flaszeczkę, którą żeś obiecał. I wyliczysz zioła, które żeś w kociołku nawarzył. Chciałam też obejrzeć te cusie, co je masz nad barłogiem. Ale skoro ci grzać ławę na biesiadzie i głową kiwać pilno…
– Flaszeczkę z tym, co mam dostaniesz… owej mikstury… ja nie warzę. Zakupiłem. Jest starucha na bagnie… wiedźma co i leczy i truje. Od niej mam – wyjaśnił Wolf, co miało sens. Nie wyglądał na takiego co nad garnkami ślęczy.
– Tu na moczarze waszym? A kędy? – zaciekawiła się Marta, nie przestając maszerować. – Do ciebie idziemy? To czemu kościółek na horyzoncie? Do kościółka to mnie nie prowadź.
– Nie mogę wyjść na dłużej z uczty. Bo despekt Ojcu uczynię i Jaźwca pozycję wzmocnię.

Objawiło się rychło, czemu do domu bożego. Najmniej chyba uczęszczanego miejsca w osadzie. Wolf podszedł do ściany kościółka i podważył jedną z deszczułek niskiego dachu. Wysunął spod niej mały gliniany dzbanuszek mocno zapieczętowany.
– Masz. Tego chciałaś?
Mały dzbanuszek zniknął w jednej z sakiewek przy pasie Marcinym. Brzęknęło głucho szkło, oznajmiając, że ma tam jakieś tajemne towarzystwo.
– To się okaże. A ciebie wszak ojciec dzisiaj wyróżnił, nieprawdaż? – rozciągnęła usta w miękkim uśmiechu. – Do krwawicy dopuszczając.
– Cóż… – uśmiechnął się tajemniczo Wolf potwierdzając ten fakt miną.
– Więc jeśli ci teraz podarunek dam, to nie zdzierżysz i pójdziesz pokazać?
– Nie… Nie muszę. Ojca mego szanuję ponad miarę, ale rabem jego przeca nie jestem. Ino synem.– odparł dumnie Gangrel.
Kiwnęła głową. Że oczywiście. Nie ma innej możliwości.
– Pytałeś, czy mi Swartka znać dała, że idzie. Nie dała. Nie ona sama. Poszłam, nie wiedząc. Jestem z Jaćwieży, mieliście tu współplemieńców moich. Myśmy wierzyli, że ci co krew dzielą, są jednym. Spleceni jak drzewa, korzeniami i gałęźmi. I jeśli twoja ręka idzie do głowy… to to czujesz. Dreszcze masz, gdy kawałkowi ciebie może stać się krzywda – objaśniła i potarła czoło. – Jestem cieniem mego ojca. Ale też zdarza mi się poczuć. Dostać znak tajemny. Hm. Nie wierzysz, co?
Nachyliła się do buta po nóż.
– Nie tyle nie wierzę, co…– wzruszył ramionami Wolf.– Nie obchodzi mnie to. Diabły mają swoją magią, twoi towarzysze mają swoją, ty swoją… czy działa czy nie. Nie od mej wiary to zależy, a poza tym nie zamartwiam się tym, co nie jest mi pomocą bądź przeszkodą.
– Dobre podejście. Bardzo… lackie – kiwnęła głową raz jeszcze i nóż mu podała, trzymając za szerokie ostrze. – Nie jako znak sojuszu – zastrzegła. – Choć pewnie żeś na to liczył. Ale jako jego początek. Na rękojeści jest moje imię i moja krew. Więc jeśli poślesz z tym kogoś do mnie… to wysłucham uważniej i chętniej.
– Będę pamiętał – odparł zamyślony wampir, biorąc owe ostrze w dłonie.
 
Asenat jest offline  
Stary 14-02-2017, 09:25   #169
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Drepcząca za podstarościm Marta rozmyślała intensywnie. O pijawkach i minogach. I krwi.
A pod samymi drzwiami alkowy kniaziowej okazało się, że jej najdostojniejszy z dostępnych w siedliszczu przewodników rozmyśla o tym samym. Spojrzenie Jaźwca było rozmaślone w sposób wyjątkowo wymowny. I patrzał się na Martę tak jakoś zupełnie inaczej niż do tej pory. Jakby planował zawiązać jej nogi i ręce w kokardy i rzucić ojcu pod nogi. Za drzwiami zaś oczekiwał starosta, opatrując wielce wymowną ranę na ręku, w alkowie unosił się nęcący zapach krwi. Nie było czasu przyglądać się czemukolwiek. Starościński palec zarządził wyposażeniem, czyli Jaźwcem, zydlem i Martą. Gangrelka odprowadziła spojrzeniem znikające plecy podstarościego, zydel zaś zahaczyła stopą i szurnęła po podłodze bliżej Janikowskiego. Przyklękła sobie na jednym kolanie na siedzisku dla wygody i wyciągnęła ręce po końce szarpi, z którymi zmagał się kniaź. I dzięki temu udało się jej ogarnąć i zmusić ściśnięte gardło, by przepuściło dźwięki mowy.
– Nie było mnie przy ojcu. Wieści miałam różne o nim, lecz żadna o śmierci nie mówiła. Pierwszy z twego pomiotu mi rzekł. Rzecz to pewna?
– Wszelkie wieści dochodzące do mnie w tym jednym się zgadzają, że on zginął i jego wszystkie dzieci, które były przy nim. Detale się zmieniają… lecz to pozostaje niezmienne – wyjaśnił Miszka i westchnął. – Wielka to strata, ale odszedł tak jak żył… nie godząc się ze zmianami tego co go otaczało.

Marta nic nie odrzekła. Głównie dlatego, że zęby zaciskała tak mocno, aż z trzaskiem pękł któryś z trzonowców. Całą uwagę zdawała się poświęcać zakładanemu opatrunkowi, a szarpie zaciągała tak ciasno, aż po bokach ciało zaczęło wyłazić jakby u baleronu.
– Przykra to dla ciebie wiadomość. Rozumiem to – uśmiechnął się smutno kniaź.– Pewnikiem o jego długu nie wiesz, więc… uznam go za spłacony. Jednakowoż… czemu chciałaś audiencyi u mnie?
Poderwała głowę gwałtownie, a wyraz jej twarzy zmienił się momentalnie. Wypisało się na nim, że opcja obskoczenia pięścią po pysku dla starosty jest sprawą otwartą. Mimo posiadanych tytułów, siły własnej i syneczków, i sztyletu ze znakiem ojca na stojaku. Marcine rączki zadzierzgnęły końcowy supeł opatrunku z taką mocą, że napięta tkanina przecięła skórę.
– Nie biorę na się nowych zobowiązań – wycedziła Marta wściekle – kiedy żałoba umysł mąci. Opłaczę ojca i braci, i wtedy przyjdę zapytać o dług.
– Długu nie ma już… śmierć wszystkie wymazuje – machnął ręką łaskawie Miszka i uśmiechnął dodając – Ano… widać w tobie Skomandowe rysy. Nie powiem. Ino on taki gładki na licach nigdy nie był.
Był, był, był, zadudniło Marcie w uszach i zęby wylazły z ust.
– Bóg, wódz i wojownik zawszeć piękny.

Wciągnęła oddech w płuca. Czuła, jak się rozklejają, zeschnięte, nieużywane worki. Ale ruch powietrza uspokajał.
– Ostatnie wieści mówiły, że w Prusach nasłali na Skomanda papieskich łowców. Co mówiły twoje, rikis?
Stary tytuł przeszedł Marcie gładko przez gardło. Pan na ziemi. To się liczyło. Wszystkie inne były tylko błyskotkami.
– Że go zdradzono, że dopadł go stary wróg. Krzyżowiec sprzymierzony z Sabatem, albo z Camarillą. Skomand uwierał obie strony… więc może to być prawdziwe – wyjaśnił Miszka spokojnie. – Jedni mówią, że zginął w bitwie, drudzy że we śnie… tak czy siak, zdajesz sobie sprawę, czym był jego zgon dla jego potomków oraz wyznawców. Jeśli ginie bóg, to jak potężny jest jego pogromca?
– Jako kto, mam odpowiedzieć – mruknęła Marta i zagapiła się na nasiąkający krwią opatrunek. – Wyznawca? Córka? Wódz u jego boku… a może ta, co sama na niego podniosła rękę? Którą też czczono jako bóstwo, hm?

Machnęła dłonią i wyciągnęła nóż zza paska, wsunęła ostrze ostrożnie pod zbyt ciasno zawiązane szarpie.
– Jaźwiec mówił, że był ci Skomand druhem. Ile ty masz lat, rikis? Bo bóg, którego pamiętam, nie miał przyjaciół.
– Hmmm... niech policzę… jakieś trzysta czterysta przed… a po… który to mamy? A tak … więc wychodzi około… dwa tysiące? Nie… mniej… ale gdzieś koło tego. Byłem tu przed krześcijanami – zadumał się kniaź, licząc na palcach. – To była wtedy dobra ziemia dla takich, którzy chcieli wykrawać własne domeny.
Nie skomentowała, trawiąc, co jej zapodano. Przecięte okrwawione szarpie przez chwilę trzymała w ręku. Bezwiednie przywiodła je do nozdrzy, a potem, za bardzo nie wiedząc co ze szmatami zrobić, wepchnęła je do rękawa i od kraju halki urwała pasmo lnu na nowy opatrunek. Odezwała się dopiero, gdy zadzierzgnęła ostatni supeł.
– Czy pakt wasz z ojcem znaną był sprawą? Może wpaść na jego trop ktoś… obcy? Nie stąd? – spytała wolno.
– Czemu pytasz o to?– zdziwił się Miszka, przyglądając się podejrzliwie Marcie.
– Dociec próbuję, czy jadą po twój żywot. Czy po mój jeno.

Wstała z niewygodnego przyklęku na zydlu i podeszła do kominka. Pogrzebacz ujęła ostrożnie i najpierw miejsce między polanami zrobiła, a potem bandaże cisnęła w żar i pilnowała, by się spaliły ze szczętem. Wokół w popiele poniewierały się nadpalone resztki pergaminów, nie do rozczytania już.
– Jeśli ktoś, kto pokonał boga jedzie i po ciebie, to winieneś krwi swojej pilnować. Są tacy na zachodzie, co z jednej kropli tajemnice potrafią wyczytać. I inne rzeczy uczynić.
– Jednego takiego przywiodłaś ze sobą. To jedna tych nowych linii. Zwą siebie Tremere, tak? – odparł zamyślony Janikowski i uderzył dłońmi o swe uda. – O mnie się bać nie musisz. Kościej pilnuje, bym zawsze był gotowy.
– Marcel Lecroix. Tak. A także książęta Wiednia i Krakowa.
Pogrzebaczem podgarnęła resztki pergaminów pod polana.
– Oni siebie zwą Tremere. A inni ich Uzurpatorami. Jakkolwiek zwał. Francuz jest mój i głupot robić nie będzie. Ale nie odpowiadam za cały klan… co nie bez powodu żmiję ma w herbie.
Zapatrzyła się w ogień hipnotycznie, przesunęła ręką na granicy odczuwania ciepła płomieni.
– Z Krakowa za nami ruszył Krzyżak. Myślałam ja, że moim tropem, za jakiś kasztel spalony czy potomka rozerwanego między dwoma brzózkami. Kto go tam wie jednak. Może i krew Skomanda wyplenić chce. A może i ciebie rikis, nawiedzić. Za dawne krwawe zasługi.
– Niech spróbuje… Tanio skóry nie sprzedam – zaśmiał się głośno wampir. – No i ja nie jestem otoczony wrogami… choć po prawdzie, to mnie nie lubią. A ciebie pewnie ucieszy, że Camarilla planuje rozłożyć zakon czarnych krzyży od środka. Zapewne spełnił już swój cel… jakikolwiek on był.
Pokręciła wolno głową.
– Nie ucieszy. Moje plemię w piachu. Moje ziemie zajęte. Braci już nie mam i ojciec odszedł. Jeno ten wróg mi został.
Odłożyła pogrzebacz z brzękiem.
– O rozmowę zabiegałam przeze tych, o których list posłałam. I lupiny.
– Co z lupinami?– zapytał Miszka przyglądając się wampirzycy.
– A szalej je jaki tknął. Te, co nas zaatakowały. Tego, co go Jaźwiec złapał. Myślałam, że Kościej im we łbach namieszał i iść chciałam się wywiedzieć na ich ziemie. Ot, sobie sposób umyśliłam, by nową główkę zdobyć. I na mir zasłużyć. A teraz wychodzi, że to faktycznie diabelska magia. Diabelski kielich magiczny… – wyłamała z trzaskiem palce. – I poszłabym, bo się teraz przy Leszym i tak na nic nie zdam. Za bardzo śmierć własna łaskawa i piękna się zdaje. Jeno gdybyście poczekać mogli jutro. Dwie godziny po zmroku. Wolfowi w przygotowaniach obiecałam pomóc i mogę nie zdążyć z moczaru wrócić, jeśli od razu skoczycie – zmarszczyła brwi, i czepiła się tej obietnicy jak pogorzelec jedynego garnca, który ocalił z płonącego domu. – Wolałabym mu słowa dotrzymać. Zwłaszcza że rację mieć może.
– Możemy poczekać. Leszy nie zając… a póki siedzi na mych ziemiach, Kościej go nie zwącha chyba że… – zamyślił się Janikowski.
– Chyba że z głodu leszy pójdzie szukać wampirzej juchy bliżej granicy? – podpowiedziała Marta.
– Nie jest aż tak szybki. A Bies ma przykazane czuwać i w razie czego… poświęcić…– stwierdził z oporami kniaź.
– Zatem pośpiech jest wskazany. Wszystko mam gotowe i pójdę zaraz, jeno Wilhelmowi dam znać. Lecz czemu Kościej miałby wywiedzieć się?
– Nieważne… stare dzieje. Dam ci przewodnika…– rzekł Miszka, lecz Gangrelka uznała że ów przewodnik bardziej szpiclem będzie, pilnującym Marty. – Hmmm… Może… Soroka.

– Zdałby się. Szybciej zaczniem, rychlej wrócim – kiwnęła poważnie głową. – Obaczym, czy się uda osłabić stwora jej własną bronią. Zali tak jest, że on jako minóg żywi się? – spojrzała nieruchomo w kniaziowe oczy.
– Mniej więcej… tak – odparł wymijająco kniaź. – Ale to szerzej omówię z czempionami, których poprowadzę.
To trawiła dłużej niż przyczepienie ogona, pilnującego każdego kroku i patrzącego na ręce.
– Wiedząc jak, może byśmy wydumali, jak go zniechęcić do przysysania. Lecz rozumiem konieczność zachowania tajemnicy. By na przyszłej jesieni nie przyszło ze wschodu pięć podobnych? – zapytała płasko.
– Nie znam tajemnic tego Leszego. Zapominasz waćpanna, że ja z nim jeno walczył. Nie było czasu się przyglądać dokładnie jak on się karmi.– przypomniał ze śmiechem MIszka.
– Więc… czemu jeno tym co ruszą? – nie zrozumiała Marta doszczętnie i zmarszczyła brwi. – Zapewne nie moja sprawa – orzekła wolno. – Lecz taka natura nas wszystkich. Do tajemnic ciągniemy jak muchy do krowiego placka.
– Tak bezpieczniej… Im mniej osób wie, tym mniejsza szansa, że ktoś wypaple.– wyjaśnił Miszka krótko.
– Toć wokół pustki na wiele dni drogi – machnęła Marta ręką. – A coby zwierzaczka posłać, to trzeba…
Urwała i zamrugała gwałtownie.
– … umieć. Z nas jeno ja i Swartka umiemy. A my według prawa i obyczaju pode tobą.
– Takie myślenie… przywodzi do zguby. Ostrożnym trzeba być – odparł z ironicznym uśmiechem brodacz.
Kiwnęła głową. Że tak, że trzeba. Prawie słyszała w myślach trzask iluzorycznych szczęk, w które kniaź właśnie sobie wdepnął.
– Lecz my obedwie tu ledwie przeze chwilę. Tedy nie my powodem, dla którego ostrożność zachowujesz nadzwyczajną.
Potarła czoło zmęczonym gestem.
– Otrzymałeś list ode mnie, rikis? I… czego oczekujesz jako starszy klanu?
– Prawdy… na temat tego co znajdziesz przy lupinach. Jeśli coś znajdziesz… – zadecydował Miszka.
– Jeśli… – powtórzyła i uśmiechnęła się blado i smutno. – Nie wierzysz we mnie. Niech i tak będzie. Zawszeć to lepsze niż twoi synowie. Jeden mnie straszy. Drugi twierdzi, że i tak nie ma za czym gonić. Za prawdą zawsze warto. Będą potrzebowała znaku jakiego ode ciebie. Listu polecającego czy pieczęci. Bez swobody przejazdu niewiele zdziałam. Jest też moje jeśli.
– Soroka lub inny mój synek pójdzie z tobą. Lepszego listu wymarzyć sobie nie mogłaś.– odparł w odpowiedzi Gangrel.
– … i przewodnik w jednym. Biorę – skinęła. – Postaram się oddać, jako mi przekazano. Jeśli zaś znajdę cokolwiek, i wrócę z prawdą… Udzielisz mi synków, gdy zabójca ojca tu za mną zgoni. Żebym mogła się zabawić, jak za dawnych czasów, ostatni raz. Moi z koterii nie rozumieją.
– Jako kniaź winienem ukarać tego, kto samowolnie poluje na Spokrewnionych pod moją opieką. Takie są chyba reguły Camarilli?– przypomniał jej z uśmiechem Miszka.
– Owszem, takie właśnie są – odparła Marta śmiertelnie poważnie. – Znam je na wyrywki. Lecz czy nie obiecałam prawdy?
Bo prawda była taka, że owe prawa kniaź może sobie zastosować albo i nie.
– Jak się sprawisz… synków użyczę. Na zabawę ci pozwolę.– zgodził się Miszka.
– Natenczas… dla Swartki znajdzie się jaki las? Jeśli będę musiała ją za sobą zostawić, to lepiej nie pod miastem.
– Są jakieś lasy na południu od miasta. Może się w nich ukrywać… jeśli chce – zamyślił się Miszka oceniając sprawę. – Jeśli nie przeszkadza jej bełkoczący mnich w ruinach klasztoru jako sąsiad.
– A jemu niedźwiedź – mruknęła Marta i skrzywiła się, niezbyt chętna do wysyłania wietrznicy tam, gdzie ostatnio zaatakował zabójca z cieni.
– Dostanę prawdę?
– Jest wiele prawd. – odparł z uśmiechem Miszka.– O którą konkretnie zapytujesz?
– O twoje widzenie krakowskiej koterii. I roli dla niej.
– Tej która została w Krakowie, czy tej która przybyła?– zapytał Miszka spoglądając wprost w oczy wampirzycy.
– Zostali, przybyli. To różnica tygodni jeno – odwzajemniła spokojnie spojrzenie. – Obydwu.
– Czyżby krakowscy Spokrewnieni chcieli się tu przeprowadzić?– zażartował Miszka choć uśmiech miał fałszywy. Ta wizja go nie cieszyła.– Ci co są, ci co przybędą… to zboże przed młóceniem. Część robi to zdrowe ziarno… reszta to plewy do usunięcia. Kto się czym okaże, czas pokaże.
– Ci co przybyli? – skinęła.
– Też… to samo. Sama zresztą wiesz, że nie wszyscy twoi towarzysze to zdrowe ziarno, prawda? Nie za każdego z nich dałabyś sobie głowę uciąć.– ocenił stary Gangrel.
– To złe słowa, co ciągną złe myśli. Zbyt łatwo Jaćwież dawała sobie uciąć głowę. Ze smutku za tymi, co umarli.Bo się nie dało odnieść zwycięstwa dość wielkiego. Sami siebie wytłukliśmy… na równi z Zakonem. Niechaj moja głowa zostanie, gdzie jest.
– Tak.. nie oczekuję twej oceny twych towarzyszy. Rozumiem lojalność. No i za długo cię tu trzymam – odparł z uśmiechem stary wampir. – Jeśli chcesz możemy zakończyć tę audiencję.
Ściągnęła brwi. Miała wrażenie, że ona do kniazia o ikonach cerkiewnych mówi, a on jej w odpowiedzi o uprawie winorośli. Jego tubalny śmiech dudnił pod powałą i zaczynał drażnić. I wszystko woniało już krwią.
– Po prawdzie to sądziłam, że bez więzów koniec nie nastąpi – mruknęła i wstała. – Laba naktis.
– Kusi, prawda? – stwierdził Miszka, przyglądając się twarzy Marty. – Ale przymusu nie ma. Gdybym wymuszał, to taka lojalność tania jest. Sama musisz podjąć tę decyzję.
– Taka lojalność, o jakiej mówisz, wymaga zasług z obu stron – stwierdziła Marta sucho i ukłoniła się lekko. – Dziękuję za gościnę. I przewodnika.
– Więc poczekajmy na taki czas. Odpoczywaj, córko Skomanda – odparł z uśmiechem Miszka.

Marta drgnęła. Imię ojca podziałało jak ostroga. Krew zawsze ciągnęła i kryła sobą wszystko inne. Już rozważała Marta sobie, jakby to było, jakby się zdarzyło, i z której by tu strony starościński kark ugryźć. Z przodu się bowiem szło uplątać w bujną brodę, z tyłu nie przebić zębami przez niedźwiedzie futro na plecach. Teraz zaś myśli wróciły na dawne koleiny, odwróciła się bez słowa i wyszła, a już za drzwiami oczy jej zaszły czerwienną wilgocią. Pociec zdążyły po policzkach krwawe strużki, kiedy się zorientowała, że sama w korytarzyku bynajmniej nie jest. Jaźwiec cały czas warował pod drzwiami, a teraz stał jakby kij połknął i się patrzył. I chyba mu się zdawało, że został świadkiem jakiejś słabości. To i Marta się spojrzała przez zasłonę szkarłatnej mgły, prosto w oczy podstarościego. Wyprostowała się dumnie. Dała krok w jego stronę, choć przez to musiała głowę ku znacznie roślejszemu zadzierać.
– Lepiej widać z bliska?
– Ja żem nic nie widział?– skłamał gładko Jaźwiec.
Marta zamarła. A już miała suche, wysunięte kły obnażyć. Zbił ją z pantałyku i skonfudował, i chwila na ciskanie obelgami minęła. Dowód na to, że potrafił sobie podstarości poradzić i poza dołkiem... albo na to, że pewne charaktera nie sypną iskrami, choćby i nimi sto lat o siebie tłuc. Po Marcinym policzku przemknęła kolejna szybka krwawa strużka, a Gangrelka wolno dobyła noża. Kosmyk swoich włosów złapała w garść i ostrzem chlasnęła przy samej skórze. Jedno po drugim, czarne pasma spływały cicho pod Jaźwcowe stopy.
– Mój ojciec – rzekła w końcu niegłośno, ale dobitnie – był wodzem i wojownikiem większym niż my obydwoje i wszyscy twoi bracia razem wzięci. I nie będę udawać, ani ty nie będziesz, że nic nie stało się. To nie kundel zdechł pod płotem.
Jaźwiec cosik chciał rzec, ale swym głosem, spojrzeniem postawą.. Marta wbiła go w podłogę… metaforycznie co prawda, ale dobitnie. Bo wyglądał jakby ogon podkulił pod siebie.
– Rzeknij Soroce, że czekać ma przy łodziach.
Jaźwiec skinął tylko głową i pognał, jakby mu się zadek palił.
 
Asenat jest offline  
Stary 19-02-2017, 14:04   #170
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Nic tak nie ożywia jak szczypta kłopotów, czyli o tym jak mości Zach uległ pokusie samowolki

Zach poczekał aż Ryży wygramoli się z lepianki służącej za loszek. Wolno mu szło gdy powłóczył za sobą uszkodzonym kulasem, ale Węgier należał do cierpliwych, szczególnie w trakcie realizacji powierzonych sobie zadań.
Wyszedł z ukrycia upewniwszy się, że w okolicy nikt już się nie kręci. Podszedł pod drzwi strzeżone przez dwóch ludzi.
- Nie zwracaj na mnie uwagi - Zach machnął ręką jakby mówił o drobnostce i zajrzał głęboko w oczy tego po lewej. - Mnie tu właściwie nie ma. - dodał, gwoli wyjaśnień temu po prawej. - Nikogo nie ma. Noc spokojna. Nudy.
Przez chwilę, wydawało się Milosowi że opanowanie ich umysłów mu nie wyszło. Przyglądali mu się podejrzliwie przez moment, niemniej ostatecznie wzruszyli ramionami. I wyraźnie zignorowali obecność Milosa, który wślizgnął się do środka lochu zamykając za sobą drzwi. Musiała upłynąć chwila nim oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Loszki… były równie mizerne co reszta tego zamku, od piwniczka wykopana w miękkiej ziemi i liche drewniane kraty. Były cztery cele, z których w tylko jednej był więzień. Zmizerowany i w poszarpanym odzieniu uszytym na niemiecką modłę. I z wyłupionymi ślepiami.
- Psssst - Zach przyklęknął przy mężczyźnie, potrząsnął jego ramieniem. - Ocknij się. Mam mało czasu. - zagadał po niemiecku.
- Nie wiem nic więcej… Nie wiem... zostaw… w spokoju… albo dobij.- wyjęczał mężczyzna przechodząc pomiędzy niemieckim, a ruskim płynnie, jakby oba języki wyssał z mlekiem matki.
- Powtórz mi wszystko jeszcze raz. Dokładnie, to co powiedziałeś mojemu poprzednikowi - polecił oglądając jak poważne rany nosił na sobie jeniec.
- Ty… nie jesteś Diabłem Janikowskim? Kim jesteś? Co tu robisz? Nie jesteś jednym z jego psów, bo im nie wolno ze mną rozmawiać.- jeniec był mocno poturbowany i widać, że ktoś się z nim kiedyś obszedł brutalnie. Rany musiał sobie sam opatrzeć, ale sądząc po tym jak się goiły, karmiono go tutaj dobrze. Był kimś znaczącym, bo miał posturę bogatego kupca, a nie byle mieszczanina.
- Kimś kto może ci pomóc - odparł Zach. - Ale na razie nawet nie wiem czy warto. Kim jesteś. Dlaczego Janikowski cię tu trzyma?
- Bo wiem parę rzeczy dla niego ważnych i boi się by inni się ich dowiedzieli. Bo nie chce bym me zadanie wykonał, choć… bez oczu… jakże mogę zrobić cokolwiek.- wyjaśnił jeniec.
- Jakie było twoje zadanie?
- Coś odnaleźć… więcej nie powiem w tym lochu. Za głupca mnie masz?- odparł więzień.
- Kielich - dokończył za niego Zach pewnym siebie głosem. - Dla kogo wykonujesz to zadanie?
- Artefakt z Bizancjum przybyły…- potwierdził więzień, ale nic więcej nie dodał.
- Tropi was mnich. Zabił pewnego ghula w pobliskim klasztorze, gdzie trafił ciężko ranion. Spalił go na popiół ale wpierw wyssał do sucha. Wiesz kim on jest?
Mina jaką zobaczył Zach, zdziwiła go. Więzień wydawał się zaskoczony jego słowami. Więcej, wydawało się mu że on nie wie o czym Milos mówi.
- Wolność za to co wiem.- jeniec burknął w końcu w odpowiedzi.
- Dużo ryzykuję samym byciem tutaj. Jedyna wolność jaką mogę ci zaoferować to śmierć. Ale musisz sobie na nią zapracować mówieniem. Decyduj. To jednorazowa propozycja, ponawiał jej nie będę. Możesz też odmówić, ale miej na uwadze miesiące tortur, które ci pewnie kniaź tutaj przyszykuje. A i wtedy nie skończy się to dla ciebie lepiej niż śmiercią.
- Mogę też powiedzieć kniaziowi, że ktoś mnie odwiedził… więc czy aby na pewno mam tylko taki wybór? - uśmiechnął się ironicznie jeniec.- Uwolnij mnie to się dowiesz co wiem. Zrób mi krzywdę to… lepiej byłoby gdybyś mnie zabił, bo powiem mu wtedy, że ktoś złamał jego zakaz. Może cię nie znajdzie od razu.. ale uparcie szukać będzie.
Zach ujął jeńca za podbródek.
- Przychodzę tu, wyciągam do ciebie rękę a ty mi grozisz? Posłuchaj. Albo powiesz mi co za tajne informacje na temat kniazia posiadasz, i przemyślę czy ci pomóc. Albo brnij dalej w swoje śmieszne pogróżki, a ja utnę ci język i nie powiesz już nic. Nikomu - lodowaty ton głosu zaświadczał o powadze owych zamiarów.
- Utnij… utnij… pewnikiem Janikowski nie zauważy, że brak mi języka w gębie.- zauważył przytomnie jeniec.- Myślisz, że do znalezienia ważnego skarbu wysłano by z Moskwy byle kmiotka? Ja nie jestem głupcem, jak te psy co mnie tu pilnują. Wiem, że tu wszedłeś wbrew woli tego okrutnika. Możesz mi uciąć język… ale wtedy nie będę musiał mu mówić o twych odwiedzinach… Sam zostawisz swój podpis. No… zrób to… Zobaczymy, kto na tym lepiej wyjdzie. Ja na pewno… bo z niemowy on żadnego pożytku mieć nie będzie. A może nawet się wykrwawię?
Zach przykucnął przy więźniu.
- Masz się za sprytnego jak widzę. Dobrze, niech i tak będzie. Proponuję kompromis. Daj mi przedsmak tego, jak wiele cennych informacji posiadasz, a wtedy może rzeczywiście uznam, że warto cię stąd odbić. Albo milcz dalej i stój przy swoich pogróżkach i przekonasz się dokąd cię one zaprowadzą.
- Niech ci będzie… Za mną stoją Sałtykowie. Ważny ród bojarski, ja sam służę ich panowi i założycielowi, Siergiejowi Smokowi Sałtykowi. Ważny to Diabeł. Cień przy samym carze… wynagrodzi hojnie za pomoc.- odparł w końcu więzień, co niekoniecznie musiało być prawdą. Hojność Tzimisce na pstrym koniu jeździ.
- Ale ruscy Tzymisce są w opozycji do tutejszych. Do Kościeja. A Sałtykowie daleko, na nic mi ich wdzięczność. Przysłali cię tu po kielich. Wiesz chociaż gdzie go szukać? Uratuję cię jeśli da to stosowne profity ale nadal żadnego nie widzę.
- Smok… w opozycji do Kościeja? Tak ci ten… pyszałek powiedział?- zaśmiał się chrapliwie jeniec.- Kościej to lokalny watażka na peryferiach Wielkiej Rusi. Kościej to pchełka, która nikogo nie obchodzi. Nie… Moskiewscy Panowie nie są w opozycji do Kościeja. Moskiewscy pany nie zauważają go.-
- A tyś czemu niby cenny dla Smoka? Ghul?
- Może i nie cenny teraz...ale mogę być cenny później i jemu i tobie.- odparł jeniec. I burknął.- Chciałeś wiedzy to ją teraz masz, więcej nic nie powiem. Nie wiem kim jesteś i nie mam powodu by ci ufać. Nie wkradłeś się tutaj z dobroci serca, to pewne.
- Potrzebuję kilku dni, aby wszystko przygotować. Bądź czujny i nie daj się zabić. Wyciągnę cię stąd a wtedy powiesz mi wszystko jak na spowiedzi i oby wystarczyło by sobie kupić wolność.
- I tak pewnie sobie tu jeszcze posiedzę, więc poczekam cierpliwie.- odparł z cierpkim uśmiechem jeniec.

*
Marta znów za czymś goni, Zach znów się nie wie za czym

Widok zbójów Marcinych, którzy miast spijać resztki miodów, gorzałki i piwa w sali wieczernej zebrali się kupą i pod bronią na dziedzińcu pod ostrokołem był niepokojący. Ale nie tak jak pijanego jak ostatnia świnia Popielskiego, wyprowadzającego ze stajni osiodłanego wierzchowca swej pani. Koń znosił szarpanie i przekleństwa z godnością, jaką daje doświadczenie.

Chwilę później obrazu tego dopełniła Marta, z włócznią w ręku i karabelą u pasa, przewieszone przez ramię juki rzuciła Karautowi. Ciemna suknia wisiała na niej w strzępach, a włosy miała ścięte nierówno przy samej skórze.
Zach podbiegł do niej, może bojąc się, że wsiądzie na koń i mu umknie. A może biegł już wcześniej.
- Dokąd ty? - złapał ją za ramię by pozostała na ziemi, ale wtedy dostrzegł zmiany w fryzurze i dodał przejęty. - Kto ci to zrobił?
Poruszyła bezgłośnie ustami. Dało się rozeznać, że ‘ja sama’. Okazała przy tym ślady zakrzępniętej krwi wokół oczu, patrzyła w dal wydawała się sztywna jak martwe drzewo.
- Chodź, musimy pomówić - pociągnął stanowczo a do Popielskiego rzucił przez ramię.
- Pilnuj by nikt nie słuchał.
Wybrał dla nich pusty boks w stajni. Sam usiadł w rogu na wyściełanej słomą polepie.
- Najpierw ty - wskazał na jej głowę. - Po co to? I gdzie znów uciekasz?
Nie usiadła. Nie zaczęła też majdrować palcami po sękach i słojach belek, jak to zawsze czyniła z upodobaniem.
- Ojciec ubit. Dzieci nowe stworzył. Też ubite - rzekła ledwie słyszalnie.
- I to po nim żałoba? - chyba nie rozumiał. - Przecież mielim go razem i tak ubić. Los ci oszczędził nieprzyjemnej konieczności.
Po minie Marty ciężko było cokolwiek wywnioskować. Nie drgnął jej ani jeden mięsień na twarzy.
- We mnie trwałby nadal.
- Nie, jeśli wydaliby na ciebie krwawe łowy za diablerię.
Wstał, podszedł i ją do siebie przyciagnął.
- Opłacz go, ale nie uciekaj ode mnie. Kłopoty są. Tak jakby.
Nie doczekał się ani komentarza, ani zainteresowania, ani żadnego gestu. Jakby drewnianą kukłę przytulił.
- Marta, nie rób mi tego - gładził ją po włosach. - Dokąd chcesz jechać? Po kielich? Myślałem, że będziesz obok, jak się będę rozprawiał z Chudobą. Powiedz coś.
- Dziewanna - poprawiła. - I dwa razy powtarzać nie będę, że udzielę wam wsparcia przy leszym. Trzy - przypomniało jej się. - Żywi się jak minóg. Kilka ma ogonów, co pochwycić mogą i wyssać. Sam jest wolny. I głodny. Szuka wampierzej krwi. Poprzednio spać poszedł, bo nażarł się. Jest na ziemiach starosty. Daleko od granicy z Diabłami - wypluwała beznamiętnie kolejne szczegóły.
Ujął jej twarz w obie dłonie, wejrzał głęboko w oczy.
- Co mogę zrobić żeby ci ulżyć? - pocałował szczecinę nad czołem. - Nie pogrążaj się w boleści. Ty nie jesteś z tych, co się łamią.
- Daj coś dla ojca mego. Na drogę w zaświaty - Głos miała pusty. Jakby nieszczególnie wierzyła, że prośbę spełni, i jej też na tym nie zależało. Usunęła się pod ściankę boksu, palcami potarła miejsce, gdzie usta Węgra tknęły.
- Boi się kniaź, że Kościej przejmie Leszego. Synowi kazał sobą go nakarmić, gdyby do diabłów iść zaczął. I… boi się zdrady. Że ktoś Kościejowi doniesie, że Leszy obudził się.
Urwała i utkwiła martwe, nieruchome spojrzenie nad głową Zacha. Jakby się tam na poczerniałej belce wypisało miano przeniewiercy.
Zachowi się nie spodobało, że Marta rejteruje poza zasięg jego ramion, ale uszanował jej decyzję i za nią nie lazł. Chwilę patrzył po sobie, co mógłby wartościowego oddać w ostatnią podróż Marcinemu ojcu, choć nie do końca miał wyobraźnie co ona z tymi utensyliami pocznie, skoro ciała nie ma do spalenia ani prochów, by je na wietrze chociaż rozwiać. Ale ona miała swoją wiarę, swoje rytuały, w które Węgier nie kwapił się zagłębiać.
- Dla wojownika, na ostatnią podróż, by sobie wyrąbał drogę tam, dokąd zmierza - odpiął od pasa ciężką karabelę, pięknej roboty, którą za zasługi bitewne dostał. W oczach błysnął żal, że się z przedmiotem będzie musiał rozsatawać ale i tak ułożył go na sianie pod stopami Marty. Została mu jeszcze szabla. Na razie wystarczy, a w Smoleńsku będzie musiał się rozejrzeć za dodatkowym ostrzem.
- I by się godnie prezntował, gdy już dotrze wśród przodków. - Węgier odpiął ciężki płaszcz z aksamitu, podbity sobolami i złożył obok broni.
- Ponoć wśród Miszy synków zdrajca Kościejowy siedzi. Tzymisce potrafią z ciała lepić potwory. W ich zasięgu jest też przerobić kogoś ze swoich na podobieństwo innego. Plotki krążą, że jednego z synów mógł ubić i podstawić sobowtóra. Myślę, że to jest prawdopodobne.
Przyklęknęła, żeby sobole dłonią pogładzić, a potem policzek Zachowy. Zimnymi palcami oplotła mu kark. I powiedziała imię. Jedno przez niepokój. A drugie…
- Dla towarzystwa.
- Dowody jakieś masz? - oplótł ją w pasie. Mocno, podkreślając, że tu jej miejsce. - I coś robimy z tym?
- Dowody. Słowa jeno. Coś zrobić trzeba.
- Zaraz do tego wrócimy. Wpierw powiedz gdzie znów gnasz. I czemu chciałaś bez słowa czmychnąć.
- Nie mogłam znaleźć cię - odparła bez wyrzutu. - Na moczar płynę. Jutro wracam.
- Co tam wskórać chcesz?
- Francuzowi ingredienców do bebłoty przeciw leszemu nałapię.
Przyjął wyjaśnienie skinieniem.
- Wobec tego jedź. Ja spróbuję zdziałać coś w kwestii zdrajców. I… - schował twarz za kitą włosów ewidentnie rozeźlony - jeszcze jedna rzecz jest. Więźnia. Rozmawiałem z nim.
Coś na kształt ciekawości zapaliło się na moment w przygasłych oczach.
- Diablik?
- Ghul Tzymisce - przyznał. - Ale nie Kościejowy. Wysłany przez kogoś ważniejszego, z bojarów ruskich. Zwą go Siergiej Sałtykow. Lub krócej - Smok. Chyba się domyślasz po co jego pan go tu posłał, na smoleńskie ziemie?
- Zgubił im się wielki skarb na pewno - skinęłá głową.
- Artefakt, jak sam to ujął. Ale nie ich. Przybyły z Bizancjum. Myślałem, że ten drugi ghul, spalony w klasztorze, to jakiś jego ziomek. Że ich razem wysłali. Wspomniałem, że tamtego mnich spopielił. Wyglądał na zaskoczonego. Nic nie wiedział, ani o drugim ghulu ani o mnichu.
- Czyj zatem skarb ten? I co o nim Smok rzekł? Bo mi to się widzi, że on z Janikowskim… to stare znajomki. Poznał go kniaź w karawanie. Z pyska.
- Ghul gadać nie chce. I tak wycisnąłem więcej niż dać chciał - tu w jego spojrzenie znów wkradła się złość i cień wstydu. - Szantaż mu po kretyńskim łbie przeszedł. Że kniaziowi powie, że go odwiedziłem za tamtego plecami.
- Wyrwanie oczu może… oślepić, hm? - czerwone usta skrzywił uśmiech. Niezbyt przyjemny, i zaraz zgasł. - No i co?
- Poważnie rozważałem czy go nie pozbawić języka i nie zwalić na stróżujących gangreli, co by nie wyszła na jaw moja wizyta w lochu. Bo może i nie zezna kniaziowi kto go odwiedził, ale cień podejrzeń od razu padnie na któregoś z nas, świeżo przybyłych. Ale raz jeszcze przemyślałem za i przeciw. Ghula sam Janikowski przesłuchiwał. Nikt inny nie ma do niego dostępu, poza Ryżym, który nosi mu żarcie. Ponoć ghul ma bezcenne informacje na temat kniazia. Tajemnice, których kniaź się lęka by nie ujrzały światła. Jak ghulowi smoczemu pomogę zbiec, podzieli się nimi ze mną. Przydałaby się nam taka wiedza. Hak na kniazia jakowyś.
Kiwnęła wolno głową.
- Stary jest Miszka. Nie mądry, ale zmyślny i chytry. Nie na Wilhelma to siły przeciwnik. Lecz o tym skarbie, za którym ghula wysłano, tez rzec musi. A potem…
Wykonała szybki i niepozostawiający miejsca domysłom gest przy szyi.
- Potem będziemy myśleć co potem. Ocenimy jego wartość gdy rzeknie co wie. Twoja pomoc by się przydała. I trzeba to przeprowadzić gładko, by nikt nam nic później nie zarzucił. Ale najpierw wróć z bagien. A ja rozgryzę sprawę Siwego i Bjorna.
- Zacnie byłoby, po ucieczce zaraz… mieć winnego, co zbiegowi dopomógł zgodziła się cicho i zimno.
- Coś wymyślę - zdjął ręce z jej bioder. - A teraz jedź. Uważaj na siebie.
- Nie muszę. Uważa na mnie oko starosty. Razem z pięścią. Gdybym zwierzęta słać zaczęła.
- Których synków z tobą posyła?
- Soroka przy mnie. A jeszcze jakiś w krzakach pewnikiem. Gdybym tego jednego przekabaciła czy ogłupiła.
- Nie ryzykuj - brwi ściągnął, zamyślił się. - A jak dokładnie chciałabyś go ogłupić?
- Zazwyczaj mówiłam co mają robić, mówić i myśleć. Czasem nie musiałam mówić - wzruszyła ramionami. Pochyliła się, by karabelę w płaszcz owinąć szczelnie jak niemowlę w pieluszki.
- Rób co uważasz, byleby układ ten krwią nie spłynął - usta ściągnął w kreskę. - Nie godzę się.
- Mnie jego trup zbędny, a zaszkodzić może - odparła beznamiętnie i szczerze.
- Wiesz, że nie o tym mówię - warknął w odpowiedzi. - W amory się nie wdawaj.
- Jam w żałobie. Tedy ty sobie nie żałuj - odparła po dłuższej chwili ciężkiego milczenia i krok dała ku wyjściu z boksu.
Zach chyba chciał jeszcze coś dodać ale łeb spuścił i czubkiem buta rozrzucił źdźbła słomy.

*
Gówno, nie zaklinacz krwi czyli o tym, że Zachowi Marcel śmierdzi, a do tego nie umie nic co by miało ten stan rzeczy odmienić

- Pomówić nam trzeba - Zach wparował taranem do komnat Tremera. - Gadają o was, że z krwi czytacie jak z ksiąg. Tedy siadaj i wertuj.
Sięgnął do skórzanego mieszka przy pasie i wydobył z niego gałgan ociekający krwią. Sporo jej było. Znacznie więcej niż ze skaleczenia to i można było przypuszczać, że ten z którego wyciekła był w nie najlepszym zdrowiu.
- Khrew… ghhula…- powąchał Marcel i spojrzał na Milosa spod przymkniętych powiek.- Thedy ni potengi w niej nie ma… i shaboszci niewarthe som odczythania. Chyba sze to snów zathuta posoka, ale wtedy zostawhiłem me insthumenta u Honorhaty. A i wtedy phroces to powolhny. Zwaszcza sze nie ma tu warunkuf do badan.-
- Nie jest zatruta. Chcę żebyś się wywiedział jak najwięcej o tym ghulu i mi przekazał. To pilne.
- Pilhnie nic powieciecz nie moge. Skuhpilem siem na taumaturgii. Nie lepiej podacz tego Jakszie?- zasugerował Marcel.- Albo wphrost pszepytacz ghula? Przeciesz to nie powinien bycz prohblem dla czebie?
- Jak widać jest to mój problem. A może być nasz wszystkich. Jesteś Tremerem, do diabła. Naprawdę tylko tyle możesz z tego wyczytać? Że należy do ghula?
- Móghbym srobicz wiele w sprahwie krhwi… ale nie tu… i nie szypko. Próbhka którom mi Martha przehkazałha jest jeszcze w badaniu.. gównie z thego powodu, sze dopiero niedawno zdobyłem spehcyfiki pozwalahjonce mi jom zbadacz. To cywilizacyjne zahdupie jest.- burknął Francuz obrażony lekceważeniem jego możliwości.- Moghe poznacz jego mocne ahtuty i pszy odrohbinie szcześcia moc jegho pana, jeszli jeszcze w jego szyłach czuhć moc jego krhwi.
- Zrób to - Zach pokiwał głową. Pochylił się przez biurko w stronę Marcela. - A co do Marty… Zadziwiająco dobrze się dogadujecie, co?
- To sahmo móghbym powieciecz o tohbie i contessie?- spytał ironicznie Marcel sięgając po próbkę krwi. Polizał ją z odrazą i zamarł na moment skupiając w sobie potęgę swej magii. Nagle wzdrygnął się nerwowo.- Szuszte albo siódme pokolenie… echo słabe… ale nadahl wyraszne.
- Coś więcej możesz rzec o jego panu? - ciągnął Węgier. - A od Marty się trzymaj z daleka.
- Scehny zazdroszci zostaw sohbie na innom okazje.- burknął znów Tremere. - Gdy bendzie dla niejh powód…-
Po czym podał próbkę Węgrowi mówiąc.- Zdobondź khew którom ghul pihł to pohgadamy o szczehgólach jej pochodzenia.-
- To niemożliwe - Węgier wziął z powrotem materiał i rozsiadł się na krześle. - On daleko stąd. I jeszcze jedno. Mieliśmy kontynuować sprawę moich wspomnień. Ostatnio nie sprzyjały okoliczności. Może teraz?
- Pogrószki zazdrosznika wychbiły mnie z nashtroju do takich dżałań…. poza tym wolahłbym wpierhw opuszcić to miejhsce. U Honoraty mosze…- machnął ręką Tremere.- A co do wahmpira. Mosze i on dalekho. Ale jego khew nie. Zakładham, że to nie był ghul Miszhki? Więc pehwnikiem przyhbył z fiohlką khwi swego pana… tak siem utszymuje lojalnoszć na odległoszć.
- Zobaczę co się da zrobić - wstał więc i ruszył do drzwi. W progu odwrócił się jeszcze i wbił w Francuza palec.
- Mówię poważnie. Trzymaj się z daleka.
- To ostafcie mnie obohje w spokhoju… na nic mi tacy sojusznichy jak wy.- warknął w odpowiedzi Marcel.
- A z czymż złymi sojusznikami jesteśmy? Pomogę ci jeśli będziesz w kłopocie. I nawet cię lubię. Po prostu od kobiety mojej trzymaj z dala ręce. To żaden wymóg ponad zwykłą przyzwoitość.
Francuz tylko machnął ręką i przeszedł na jeden z języków… który najwyraźniej on znał, a Milos nie. Zakończył jedynie wszystko słowami.- Ostafcie mnie w spokhoju oboje… Doszcz mam tych nagabywań.

*

Zach się snuje po łaźni, czyli o tym, że najedzony pies nie myśli o kościach póki mu jej w pysk nie wetkną

Zach wysłuchał spowiedzi contessy i całkiem udobruchany jej zainteresowaniem pozwolił się prowadzić do łaźni.
- Mów więc cóżeś z tych dzieci wyciągnęła.
Węgier nie należał do wstydliwych. Nie wykorzystał też okazji do flirtu. Po prostu ściągał z siebie odzienie, sztuka po sztuce, a gdy nie zostało już nic do zdejmowania wskoczył do balii, rozchlapując wodę na boki niby niesforny smarkacz. Zanurkował pod wodę, a gdy się po dłuższej chwili wynurzył, rękoma oplótł brzegi balii i patrzył na Olgę jak na przedstawienie, co się ma właśnie rozpocząć.
- Kniaź natknął się na uciekinierów z Moskwy, wśród których był ghul… udający zruszczonego Niemca. Przesłuchał go dość brutalnie sam, oczu przy okazji pozbawiając i zamknął w tutejszym loszku pod strażą i z przykazaniem, by nikt więźnia słowem nie zaczepiał. Wydaje mi się że kniaź boi się zdrady i wierzy że w jego zamku są szpiedzy Kościeja… wręcz go to w szaleństwo wpędza.- oceniła wampirzyca zamyślona.
- I czyj był ten ghul? - Zach zamącił palcami taflę wody. - Nie dołączysz do mnie?
Olga rozebrała się powoli wyraźnie drocząc się z jego apetytem. Lecz cierpliwość sie opłacała, bo ciało Lasombry było małym dziełem sztuki. Krągłe piersi i pośladki, talia osy, długie zgrabne nogi. W końcu naga zanurzyła się w wodzie mówiąc.- Mam zgadywać? Pewnie któregoś moskiewskich Tzimisce wysłanym w poszukiwaniu… jakiegoś skarbu. Poza tym jednak faktów ci dać nie mogę. Jak wspomniałam Miszka lubi trzymać swoje dzieci w ciemnościach niewiedzy i żelaznej klatce posłuszeństwa.
- Udało ci się wyciągnąć z nich coś jeszcze na temat tego ghula? - Zach był wyraźnie rad, że w końcu dane mu było obejrzeć Lasombrę w całej okazałości, choć jej ciało nie zrobiło na nim wrażenia jakie niewątpliwie wymogłoby na każdym śmiertelniku.
- Że to jest tajemnica, że musiał znać go dobrze kniaź… skoro ghula w nim rozpoznał. Tyle. Jak wspomniałam… Miszka lubi trzymać swoje sekrety nawet przed swymi dziećmi i dlatego martwi mnie… ten Leszy. Ile z tego co Gangrel mówi jest prawdą, ile konfabulacją? A jeśli Leszy nie istnieje?- zamyśliła się Lasombra nie poświęcając spojrzenia na uroki Milosa. Wyraźnie ją ta kwestia martwiła.
- Trochę przesadzasz. Nie widzę powodu dla którego kniaź miałby sobie go wymyślić. Gdyby chciał nas zabić ma ku temu mnóstwo okazji tutaj, nie musi wyciągać nas do głuszy. - Węgier przyglądał się z ukosa posągowej wampirzycy. Wszystko w niej było tak nieskazitelne, że aż nieprawdziwe. Dał się porwać spontaniczej myśli, zagarnął dłonią warstwę wody i chlapnął nią w Olgę, aż jej misterna fryzura nabrała wody i oklapła, klejąc się do skroni.
- He he he - zaśmiał się jak smarkacz. - A jednak da się ciut nadpsuć to dzieło sztuki. Pewnaś, że od Tzymisce ten ghul?
- Dzieciuch…- contessa nadęła policzki jak mała dziewczynka i wystawiła język niezdarnie próbując opanować palcami rozsypującą się fryzurę. Po czym dodała ironicznie.- Nie… Nie mam żadnej pewności. Jak wspomniałam… dzieci Miszki są trzymane w niewiedzy. Dla ich dobra zapewne.
- No to na niewiele się zdały te twoje… oczęta - podpłynął bliżej i starał się poprawić to co wcześniej zepsuł, choć mokrymi rękami zdziałał więce szkody niż pożytku i w finale loki contessy jeszcze mocniej ociekały wodą. - Może do kniazia powinnaś wprost uderzyć? Jeśli ktoś coś wie, to tylko on, jak widać.
- Nie bądź… szalony. Aż tak ryzyka nie kocham. Kniaź to nie podrzędny Gangrel…- obruszyła się na taką sugestię contessa. -Jeśli coś pójdzie nie po mej myśli, to kto mi przyjdzie z pomocą.. ty? Chyba tylko ty, bo nie twa kochanica… ani opętany przez Zosieńkę Wilhelm. Co najwyżej Marcel zdobędzie się na jakiś nikły protest… i tyle.
- Nie miałem na myśli perswazji. Raczej… flirt. To chyba nie grzech, zatrzepotać przed kniaziem rzęsami? Ale masz rację, nic to nie da. - gestem nakazał aby Olga się odwróciła. - Chodź, pomasuję ci plecy. Moja matka mówiła, że mam dłonie do tego stworzone, bardziej nawet niż do szabli. - Ten ghul, mógł być częścią grupy przewożącej kielich? Jak myślisz?
- A jak powinnam? Ty mi powiedz… w końcu to wasz mały sekrecik.- uśmiechnęła się gorzko odwracając się plecami do Zacha.- Nie wtajemniczacie mnie w swoje gierki, a oczekujesz że będę miała na ich temat opinię?
- Właściwie to twoja wina. Cały czas podkreślasz, że jesteś tu tylko przejazdem. Nie chcesz się przywiązywać, nie chcesz w niczym brać udziału - Zach ułożył dłonie na ramionach Olgi i zaczął od pocierania kciukami najbardziej zbitych mięśni. - Powinnaś się zastanowić pierwej czy warto się ze mną zaprzyjaźniać. Bo ja z tych, po których się tęskni i płacze - skubnął ustami płatek jej ucha a kiedy chwila zrobiła się dwuznaczna wykorzystał moment by naprzeć na ramiona Olgi i wepchnąć ją pod wodę. Śmiał się w głos ze swojego żartu, gdy Lasombra wynurzyła się moment później mokra jak ryba wyciągnięta z rzeki.
- Wybacz, ha ha, nie mogłem, ha, się powstrzymać.
- Dzieciuch…- powiedziała nadąsana i nachyliła się ku krawędzi balli opierając się o nią rękoma i ocierając tyłeczkiem od biodra Zacha.- Poza tym… nie bierz mnie acan za jedną tutejszych dziewczątek. Światowa dama ze mnie, nie tak łatwo mnie rozkochać w sobie.
I zerknęła na niego przez ramię z kpiącym uśmieszkiem.- Nie będę tęskniła i płakała… wybacz.
- Przecież wiem. To był żart - Zach podpłynął bliżej. Uśmiech od ucha do ucha skurczył się i zniknął zastąpiony kreską przewiny. - Jesteś wytworną damą, ale chciałem ci uzmysłowić, że przy mnie nie musisz. Chciałbym, choć pewnie nie stawia mnie to w najlepszym świetle jako mężczyznę, abyśmy zostali przyjaciółmi.
- Oj… czyżbyś chciał zobaczyć tą niewinną dziewuszkę, która kiedyś patrzyła z nadzieją na świat, zanim ten świat… stał się wieczną nocą? - zapytała ironicznie contessa i pogłaskała czule po policzku. - Na to już niestety za późno. Nie udaję przed tobą wytwornej damy… jestem nią zawsze. Taką mam naturę… a co do reszty, to cóż… nie sądzę by dobrze byłoby z mej strony zbyt długo drażnić twą miłośnicę i kochanicę Wilhelma swoim widokiem. Wader już w waszej kompaniji jest w naddatku.
- Szkoda - mruknął Zach, choć nie sprecyzował czego mu żal z rzeczy wymienionych na jednym tchu przez contessę. - Czyli w sprawie więźnia, nie wiesz nic więcej ponad, że to ghul udający Niemca?
- Nie to mnie jednak martwi… - znów zerknęła przez ramię i uśmiechnęła się z politowaniem.- Milosu, Milosu, Milosu… jeśli w każdej kobiecie będziesz szukał swojego ideału, zamiast cieszyć tym czym ona jest, zawsze napotkasz rozczarowanie.
Westchnęła cicho.- Swoją drogą, jak to jest z tobą i Martą? Wilhelm twierdzić że się miłujecie, a wyglądacie obok siebie jak dwoje więźniów skutych łańcuchem… szarpiących się desperacko, by ten łańcuch rozerwać.
- Nie mówiłem, że szukam w tobie ideału. Nie mówiłem, że szukam w tobie czegokolwiek - szorstka dłoń o długich palcach wylądowała na biodrze Olgi i leniwie sunęła ku górze. - Co do łańcucha. Nie tym są w gruncie rzeczy więzi? Nie tym jest miłowanie? Ciągłym szarpaniem, bo gdy to robisz przynajmniej coś czujesz. To więcej niż większość wampirów może o sobie powiedzieć.
- Nie…. Nie tym jest miłowanie. - oceniła wampirzyca z ironicznym uśmiechem. Po czym pokiwała głową.- Choć rozumiem potrzebę czucia czegokolwiek. Im dłużej sypiasz w trumnie tym bardziej wszystko blednie i traci smak.
Zach uznał brak komentarza za nieme przyzwolenie i śmielej poczynił z rękami. Pierwsza dotarła do kobiecych zaokrągleń, druga ujęła pod kolanem nogę Olgi.
- A to? Ma jakiś smak? - zapytał poważnie zza kity osełedca.
- Blady… i słabiutki… ale to nie twoja wina.- odparła leniwie wampirzyca nie przeszkadzając mu w jego zabiegach.- Po prostu stara już jestem… Wspomnienia życia wyblakły i nie ma między nami smaku krwi, która ożywiła by mocniej ciało.
Spojrzała znów na twarz Milosa dodając.- Czy twoja Marta pozwalałaby takie poczynania wobec mnie? Zazdrosna o ciebie… choć nie wiem czemu. Wszak do niczego cię nie zachęcam, dominacją nie przejmuję ni krwią nie karmię.
- A chciałabyś? - uniósł jedną brew. Kły nieznacznie rosły w ustach, niezależnie od jego woli. - Nie… i ty też nie.- pochwyciła palcami jeden z wystając kłów bez większego problemu unieruchamiając głowę Milosa.- Potem będziesz się przed Martą kajał i dawał twarz obijać? Naprawdę tak lubisz być poniżany i raniony… przez osoby które kochasz?
Zach stężał. Ostatnie słowa wyraźnie mu się nie spodobały bo cały zawadiacki urok Ventrue prysł i stał przed nią zimny ożywiony trup, nic więcej.
- Nie masz pojęcia co lubię, a czego nie lubię - puścił jej udo, przetarł mokrą ręką twarz.
Wsparł się na brzegu balii i jednym susem wyskoczył z wody. Podniósł z ziemi koszulę i przetarł ciało.
- Jeśli tak bardzo cię martwi Marta, wiedz, że nasza więź nie przeszkadza jej darzyć uczuciem innych Kainitów. Wymienia się krwią ze Swartką.
- Być może, ale to nie zmienia faktu, że jest zazdrosną kobietą i ciebie chce najwyraźniej mieć tylko dla siebie.- odparła z przekąsem Olga i dodała z żartobliwym uśmieszkiem.- Kobiety mogą być i zaborcze i rozpustne, wiesz?- spojrzała na oburzonego Milosa dodając.- To nie tak, że twój urok nie kusi mnie… ale… to byłby błąd. I twój i mój. Dobrze o tym wiesz, tylko twa urażona duma musi ochłonąć.
- Są dwa rodzaje błędów - wciągnął szarawary, resztę ubrania wcisnął pod pachę. - Warte i niewarte popełnienia.
- Więc powiedz mi mój rycerzu. Gdy Marta i ja staniemy naprzeciw siebie z obnażonymi kłami gotowe rozszarpać się na strzępy… kogo ty byś wtedy bronił. Jej czy mnie?- westchnęła głośno Olga i dodała smutno.- I tak już mnie nie lubi. Myślisz że warto jeszcze dawać jej ku temu konkretne powody, by mnie mogła szczerze znienawidzić?
- Myślę, że nic już nie pogorszy twojej relacji z Martą - uśmiechnął się wilczo. - I nie sądzę żeby tak daleko to zaszło, żebyście miały się zagryzać. Jesteś piękna i pełna uroku, ale Marta była, jest i będzie pierwsza. Jeśli ci to nie przeszkadza możesz wrócić do tego tematu. Tymczasem, pozostańmy przyjaciółmi. W końcu ten układ sugerowałem od początku ale ty ciągle i wytrwale mnie prowokujesz, choć twierdzisz odwrotnie - uśmiech sugerował, że jej tego wcale nie miał za złe.
- Ciebie, Wilhelma, drogiego Marcela… i całą brać gangrelską. Zmysłowość jest moją naturą. Flirt sposobem rozmowy.- mruknęła niechętnie Olga.- Cenię twoją przyjaźń Milosu i staram się być przyjacielska. Wybacz jeśli doczytujesz do tego nieco więcej. To cóż… taka jest moja natura, a co do twej wybranki… to twoje stanowisko i podejście do sprawy, nie musi być jej podejściem. Wybacz, ale jakoś nie wierzę że ona widzi sytuację podobnie. A już Zosieńka droga… całkiem nie rozumie.- zaśmiała się cicho i dodała.- Jak… pytałam o Leszego to jeszcze jedna ciekawa sprawa wypłynęła. Kościej już raz umieścił tu swego szpiega. Tzimisce podszywającego się pod cudownie ocalonego synka Miszki. Narobił wiele szkód, zanim go przejrzano i ubito.
- Bardzo, bardzo ciekawe - Milos pokiwał w zamyśleniu. - Skoro Tzymisce potrafią modyfikować ciało, zapewne mogą też upodobnić się do kogoś i pod niego podszywać. Ale jednego nie zmienią - Zach postukał się w skroń. - Może Jaksa zauważyłby taki szczegół w aurach? Muszę go o to spytać.
- Nie wiem czy aury odbijają naturę klanu... chyba nie. W każdym razie nie widziałam, by tak używano tego talentu.- zadumała się contessa i dodała łobuzersko.- A ty się na mnie nie bocz… i tak dałam ci zobaczyć więcej i dotknąć się bardziej niż wielu przed tobą.
- Mężczyźni nie lubią porażek, w każdego rodzaju bitwie - podkręcił wąs ale nie wydawał się być zagniewany. - Powiedz lepiej jak dalece mogę na ciebie liczyć w sprawie wysłanników Małgorzaty?
- Będę osłaniać twe tyły. Potrafię robić krzywdę innym… nawet jeśli nie przepadam za przemocą. Negocjować nie bardzo mogę, nie znając szczegółów sprawy.- wzruszyła ramionami wampirzyca, po czym spytała.- A jaki masz w ogóle plan na to spotkanie?
- Omówimy go po drodze. Choć lepiej zakładać, że negocjacje będą krótkie i mało skuteczne.
- Jak uważasz… z nas dwojga to ty jesteś doświadczonym wojakiem.- odparła figlarnym tonem Lasombra.
- I tego się trzymajmy - zakończył autorytarnym tonem Zach. Podeszedł już kompletnie odziany do balii i wysunął dłoń w kierunku Lasombry by pomóc jej wyjść. - Odprowadzę cię do twoich komnat.
- Nie… ja jeszczę zostanę. I nie martw się o mnie.- uśmiechnęła się delikatnie głaszcząc Zacha po policzku.- Planuj to co zamierzasz zrobić w karczmie. Pomyśl co zrobią oni, przewiduj ich zamiary, strategie… bo gdy będziemy już tam na miejscu. Na planowanie nie starczy nam czasu.

*
Poszukiwanie zdrajcy, rzekłszy inaczej - proszenie o manto

Sala pełna ucztujących Gangreli. Dobry moment by sprawdzić teorię o zdrajcy? Tak samo jak każdy inny.
Zach dosiadł się do Siwego - pierwszy punkt z Marcinej listy.
- Jakiegoż jesteś klanu? - przewiercił wąpierza wzrokiem. - Kim pan twój?
Lekki ucisk dominacji nakazał odpowiedzieć szczerze.
- Gangrel! - Siwy z dumą trzasnął się w pierś. - Pan mój kniaź Janikowski!
Kilku współbiesiadników spojrzało spode łba to na Zacha to na swego brata. Na pierwszego, że zadaje tak debilne pytania, a na drugiego, że na nie bez zająknięcia odpowiada.
Węgier klepnął Gangrela po ramieniu i zmienił miejsce przy stole. Punkt drugi z Marcinej listy, ten bardziej kłopotliwy.
- Bjorn - Zach wysilił się na uśmiech gdy się dosiadał do ponurego wampirego. - Powiedz ty mi, jaki klan jest twój. I komu służysz?
Wpatrywali się jeden w drugiego jako zakochana para. Siła ventrowskiego spojrzenia rzucała uroki, a przynajmniej takie były zamiary.
Czas zwolnił.
Odpowie czy przyłoży po ryju? - zawisło w powietrzu gnębiące Milosa pytanie.
 
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172