Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-02-2017, 21:43   #65
Uzuu
 
Uzuu's Avatar
 
Reputacja: 1 Uzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skał



Argos, wysoka orbita planety Avalon - Tula Moorie, Aurelia Zavisha, V5890, Nae "Tek" Tinnoe


Nadzieja. Nadzieja Albionu okazała się poniekąd rozczarowaniem. Odnalezienie okrętu przyniosło dużo więcej pytań niż odpowiedzi. Nie było nikogo czającego się na grupę abordażową w ciemnych korytarzach uszkodzonego okrętu. Nie było ciał czy śladów walki, które świadczyłyby o zaciętej obronie statku kolonizacyjnego. Bo jeśli to faktycznie meteor czy inny kawałek skały tak bardzo uszkodził okręt czemu nie było żadnych odłamków w pomieszczeniach, które uległy zniszczeniu. Czemu załoga ewakuowała okręt jeśli generator działał i kto go uruchomił tym samym ujawniając Argosowi położenie wraku. Co w końcu stało się z Excaliburem. Czy spotkał go podobny los przypadkowej asteroidy, bo przecież nadawał aż do momentu przybycia okrętu kolonizacyjnego. Czy… Pytania mnożyły się ale nikt nie wydawał się być bliżej prawdy niż na samym początku.

Pomysł Nae na ściągniecie koordynatów lądowania modułów okazał się doskonałym rozwiązaniem. Nie minęło wiele czasu, aż V przekazała dane na Argosa, by ten znów mógł namierzyć przypuszczalny punkt uderzenia. Z dwunastu kontenerów dziesięć wylądowało w jednej okolicy gdzie dwa inne zrzucone zostały kilkaset kilometrów od przypuszczalnego miejsca lądowania. Osadnicy musieli mieć bardzo dużo szczęścia albo czasu, by na uszkodzonym okręcie dokonać tak precyzyjnych obliczeń nie licząc na zniszczenie czy uszkodzenie mienia Fundacji. Dwa stracone moduły nie wydawały się więc aż tak wielką stratą.

Wszystkie przygotowania na Argosie znów skupiły się na jednym zadaniu - uratowaniu rozbitków. Wszystkie wcześniejsze zajęcia, które zwyczajnie wydawały się teraz tylko zabijaniem czasu zeszły na drugi plan. Mieli niecały dzień by się przygotować zanim Argos znajdzie się w optymalnej pozycji, by wysłać okręt zwiadowczy. Cisza w eterze też nie wróżyła nic dobrego, bo choć załoga Argosa nasłuchiwała na wszystkich częstotliwościach to nie dało się uchwycić choć skrawka informacji, że ktoś inny próbuje nawiązać kontakt.

I wszystko było gotowe. Najemnicy tym razem, byli wspierani przez oddział marines z okretu wojennego wyposażonych w dwa potężne pancerze wspomagane oraz kilku lekarzy i techników. Choć tym razem wydawało się być trochę ciaśniej na pokładzie Pinezki to nadal pozostawało sporo miejsca by wyciągnąć nogi. Drugi transportowiec, który należał do samej Fundacji był załadowywany dodatkowym ekwipunkiem, na sam koniec miał być do niego podłączony pierwszy z kilku modułów, które do tej pory cierpliwie czekały na to, kiedy w końcu zapadnie decyzja o ostatecznej lokalizacji obozu.





Pinezka praktycznie spadała, a przynajmniej tak się wydawało gdy ściany transportowca zaczęły nagle drżeć. Skutki wysokiego przeciążenia były widoczne na co drugiej twarzy. I nagle wszystko się skończyło.
- Spodziewany czas przybycia, pięć minut. Zapnijcie pasy bo może trochę trząść, jesteśmy w burzy. - wesoły głos Conalla Blakesley odezwał się z głośników kontenera w którym zamknięci byli pasażerowie.
- Głupi dzieciak. - wyszeptała wysoka kobieta na tyle jednak głośno, że dało się ją usłyszeć poprzez cały hałas. Ubrana była w pełny rynsztunek bojowy i nosiła insygnia sierżanta.
- Słuchajcie, to wszystko jest proste. - Juno Hope mówiła wystarczająco głośno by dało się ją słyszeć nawet na samym końcu kontenera. - To jest misja Fundacji. My jesteśmy wsparciem i zabezpieczeniem gdyby coś poszło kompletnie nie tak. Cywile zostają z nami dopóki zwiad nie da znać, że jest czysto. Ze zwiadem idzie jeden lekarz i jeden technik. Lądujemy około 100 metrów na południe od celu. Pamiętajcie, że jest to misja ratunkowa. Nie otwierajcie ognia dopóki nie będzie to stuprocentowe zagrożenie dla kogokolwiek z nas lub okrętu transportowego. Nie wiemy jaka jest tam sytuacja na dole, więc zachowajcie wysoką ostrożność. Zespół Fundacji wspomoże nas swoimi dronami w zwiadzie ale nie liczcie na to, że odwalą za was całą robotę. - Sierżant spojrzała na grupę cywilów jak by nie była pewna czy sprostają zadaniu. Na dodatek warunki atmosferyczne zdawały się znacząco pogarszać sprawę. Juno jeszcze raz przyjrzała się Aureli i jej podkomendnym, kobieta w czarnym pancerzu miała takie samo, jak nie większe doświadczenie niż ona, a teraz zdawała się zajmować zwykłą pracą na kontrakt. To nie był jej problem, każdy ewidentnie ma w swoim życiu inne priorytety. Sierżant skinęła Aureli głową, jakby mimo wszystkich różnic jakie mogły je dzielić powodzenie misji było tym na czym im obu zależało.




Carl Llevelyn Cabbage




Carl llevelyn Cabbage siedział w swoim fotelu powoli sącząc lokalny likier. Uśmiechnął się do swoich myśli przypominając sobie jak jeszcze dobrych kilkanaście lat temu, zaczynali to wszystko wraz tymi nielicznymi przyjaciółmi. Do dnia dzisiejszego Kevin Walker odzywał się regularnie, cały czas próbując namówić wszystkich znajomych do jednego wielkiego spotkania. Czasem mu odpisywał, czasem zwyczajnie nie miał na to czasu. Gubernator planety stanął przy wielkim przeszklonym oknem ze wspaniałym widokiem na całą pierwszą kolonię. W oddali, na niebie widać było białą smugę ciągnącą się za jednym z wielu już teraz lokalnych statków powietrznych. Kto wie, może za kilka lat uda im się skonstruować nowy okręt międzygwiezdny i wrócić w przestrzeń, Cabbage zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma ku temu najmniejszej potrzeby. Był to raczej luksus, którego zwyczajnie jeszcze nie potrzebowali. Populacja planety była tak mała, że surowców starczyłoby jeszcze na wiele pokoleń spokojnej eksploatacji. Gubernator wspomniał stare czasu gdy za młodu pogoń za karierą, za ideałami jego nacji była czymś wymaganym, czymś oczekiwanym. Wszystkie te lata temu, mężczyzna miał problem przypomnieć sobie kiedy dokładnie to wszystko się działo i co sprawiło, że znalazł się właśnie tutaj. Może kiedyś znów wrócą do gwiazd, może kiedyś.

Codzienną rutynę gubernatora przerwało pukanie do drzwi. Tylko jedna osoba pozwalała sobie na ten sposób przedstawiania swojej obecności. Jego stary przyjaciel. Lata temu gdy jeszcze na okręcie kolonizacyjnym roztrząsali wszystkie aspekty nowej kolonii. Gdy po raz pierwszy oglądali zdjęcia planety i razem wybrali lokalizację miejsca lądowania. On zawsze był przy nim, zawsze wspierał radą i dobrym słowem. I choć jak sam Cabbage mógł zostać i rzucić się w wir pracy i obowiązków, ten jednak postanowił odejść. Wracał jednak tak jak i dziś, gdy działy się rzeczy ważne dla kolonii czy jej mieszkańców.
- Witaj przyjacielu! Nie wyobrażasz sobie jak dobrze cię znów zobaczyć - Carl wyszedł naprzeciw gościa. Uścisk dłoni nigdy nie był dla nich wystarczającym oddaniem więzów przyjaźni jakie ich łączyły dlatego padli sobie w ramiona.
- Zbyt długo. Zdecydowanie zbyt długo. - strapiona i zmęczona twarz towarzysza, choć obleczona uśmiechem przypomniała Carlowi, że ten nie nawykł pojawiać się nigdy ze zwykłymi odwiedzinami.
- Napijesz się czegoś? Powinieneś spróbować tego nowego trunku. Jeszcze brakuje mu odrobinę tej cierpkości, do której przywykliśmy w domu ale może zwyczajnie to coś co będzie właśnie naszą miejscową specjalnością. - Cabbage próbował odsunąć rozmowę, która zaraz go czekała. Chciał nacieszyć się przyjacielem zanim ten znów wyruszy w sobie tylko znanym kierunku.
- Carl, wiesz po co tu jestem. Proszę, nie przedłużajmy tego niepotrzebnie. - Obydwaj mężczyźni usiedli w wygodnych fotelach.
- Separatyści Carl, znów uderzyli...
- Tak, wiem. Mamy z nimi problemy od jakiegoś czasu. Mają te swoje śmieszne żądania i wizje ekspansji. Póki co nie zrobili nic groźnego. Trochę siniaków i kilka guzów. Trochę zniszczonych instalacji czy mienia publicznego. Nie warto się nimi przejmować. - Cabbage rozsiadł się wygodniej, jeśli to miał być główny powód spotkania gubernator nie miał się czego bać. Wszystko miał pod kontrolą.
- Carl, myślę, że to był duży błąd ignorowanie ich. Na południu planety to wygląda inaczej. Dużo inaczej. Im dalej od centrum tym ludzie mają mniej cierpliwości Carl. Były zamieszki, było sporo ofiar... - spokojny głos mówiącego zdawał się skrywać całą burzę emocji.
Carl Llevelyn Cabbage dopiero zorientował skąd wziął się u niego ten piekący ból w klatce piersiowej. Gardło samo ścinęło się gdy w płucach zabrakło powietrza by wymówić słowa cisnące się na usta.
- Mój syn… - zdołał wyszeptać cicho.
- Przykro mi…
Cabbage słyszał te słowa jakby przez mgłę, palący ból w klatce piersiowej powalił go na podłogę. Dużymi haustami próbował łapać powietrze ale płuca nadal nie pracowały jak powinny. Tylko niewyraźnie słyszał kobiecy głos wołający lekarza i ciepła dłoń przyjaciela trzymającą go za rękę.




Frank “Dante” Jaeger


Frank Jeager otworzył oczy. Światło dnia powoli wdzierało się do sypialni sprawiając, że dłuższe leniuchowanie z góry skazane było na porażkę. Przez długi okres swego życia przyzwyczaił się do wstawiania razem z pierwszymi promieniami słońca. Teraz jednak , już zresztą od długiego czasu doceniał te dni, gdy mógł nacieszyć się tą chwilą spokoju i samotności o poranku. Przez zamknięte drzwi słyszał już harmider jaki musiał dziać się w kuchni. Poczucie winy pozwoliło zostać w łóżku jeszcze tylko przez chwilę zanim podniósł się ciężko. Zastanawiał się czasami aktywna służba, z której zrezygnował dobre kilka lat temu, nie była łatwiejsza od tego co miało go zaraz czekać.

Przekrzykiwaniom się nie było końca. Jak zwykle cała rodzina Jaeger dość głośno oznajmiała całemu światu, że oto nadszedł nowy dzień.
- Tata! - dwoje dzieci rzuciło się na ojca zostawiając na wpół niedojedzone śniadanie na talerzach. Żona uśmiechnęła się z politowaniem ale i ciepło na ten przejaw dziecięcej miłości.
- Tato, tato, tato… - okrzykom nie było końca. Każde z jego pociech próbowało dojść do słowa, przekrzykując się nawzajem w próbie opowiedzenia snu, porannych przeżyć, planów na cały dzień czy obietnic na spędzenie wolnego czasu gdy będą miały dzień wolny od szkoły.
- Ja lecę do pracy a ty nie zapomnij, że miałeś się spotkać z Alferdem. Poza tym Kevin znów się dobijał i próbował namówić mnie bym cię puściła na waszą wielką wyprawę. - kobieta roześmiała się perliście jak by był to wieczny temat ich wspólnych żartów.
- I zjedz coś normalnego a nie znów będziesz dojadał po dzieciach. Uciekam, pa. - całus na pożegnanie i już jej nie było.

Kilka godzin później Frank siedział z Alfredem Peyravernay na tarasie swojego domu, z taką samą przyjemnością sącząc popołudniowego drinka jak i widok który rozpościerał się przed ich oczyma. Długo wspominali stare dobre czasy, znajomych i przygody, które wspólnie przebyli od kiedy razem wylądowali na tej planecie.
- Szkoda, że go tu nie ma. - przyjaciel Franka odezwał się ciszej.
- Twojego ojca? Tak pewnie nie miałby nic przeciwko szklaneczce czegoś mocniejszego. Heh, pamiętasz jak złapał nas jak podpijaliśmy z jego składziku a potem siadł i zmusił byśmy opróżnili całą butelkę sami. - Obydwaj śmiali się głośno i długo, wspominając nie tylko to ale i fakt, jak bardzo chorowali przez następne kilka dni.
- Zawsze cię lubił Dante. pamiętam jak mówił, że może i jesteś chuchro ale za to z charakterem i jeszcze on zrobi z ciebie żołnierza.
- No nie żartował, choć kilka razy przyznam, że zdawało mi się, że chce mnie raczej zabić.
- Pewnie chciał. - Obydwaj mężczyźni znów roześmiali się na wspomnienia wspólnych treningów w trakcie podróży statkiem kolonizacyjnym. Wtedy Frank zaczął charczeć. Padł na ziemię łapiąc się za gardło i próbując haustami łapać powietrze. Alfred rzucił się na pomoc próbując udzielić mu pierwszej pomocy.
- Spokojnie, wszystko będzie w porządku chłopcze. - ciepły głos mężczyzny słyszalny bardzo dokładnie nie pasował wcale do twarzy jego przyjaciela.




Pinezka ciężko osiadła na ziemi by po chwili wypluć ze swego wnętrza uzbrojony oddział. Dwa drony szybko wyfrunęły z wnętrza kontenera i poszybowały w stronę zabudowań by ostrzec zbliżający się oddział Aureli o ewentualnym niebezpieczeństwie.
- Nae, nie ociągaj się! Pomóż doktorowi, biedak ledwo daje radę iść. - Głos pani dowódcy był karcąco kpiący, jakby nadal nienawykła do niańczenia cywili. Szczególnie gdy coś tak łatwo mogło pójść nie tak. A doktor faktycznie zdawało się nie zwykł sobie odmawiać niczego. Adrian Tran wyglądał jakby sama podróż na pokładzie telepiącego się stateczku była dla niego wystarczającą przygodą na całe życie, a po przejściu kilku metrów zatrzymywał się zaspany próbując złapać drugi oddech.
- Może trzeba było wziąć dwóch medyków na wszelki wypadek, gdyby pierwszy padł na zawał. - rzuciła od niechcenia Adrana Gadhavi, która właśnie docierała do pierwszych budynków.




Melathios Sofitres




Znów wszystko poszło nie tak. Wyniki kompletnie nie zgadzały się z jego oczekiwaniami. Tylu naukowców w jego placówce, tyle umysłów pracujących nad jednym małym problemem i nawet po kilku miesiącach testów nic nie odkryli. No cóż, Melathios Sofitres nie był jednak znany z tego, że łatwo się poddawał. Ciężko pracował na to, by mieć pod sobą cały ośrodek naukowy nowo powstałej kolonii. Jeśli kilkanaście lat można uznać za coś nowego. Zdążył się już tutaj zadomowić jak i większość mieszkańców planety. I nie chwaląc się jego nieustanna praca przyczyniła się do wielu przydatnych odkryć, zarówno z zakresu fauny i jak i flory planety. Ale to wszystko to były tylko pomniejsze sukcesy. Niewiele znaczące w porównaniu do tego co udało im się odkryć niecały rok temu. Dokładnie jedenaście miesięcy i dwadzieścia trzy dni. I tyle samo zmarnowanego czasu, bezowocnie zmarnowanego na wszelkiego rodzaju testy i próby jakie tylko mogły przyjść do głowy jemu i jego zespołowi. Obiekt pozostawał niemy na wszelkie próby kontaktu czy ingerencji podjęte przez naukowców.

Melathios siedział w swoim biurze pogrążony w przeglądaniu danych z zeszłego tygodnia. Był pewny, że coś przeoczył. nawet nie zauważył gdy do pomieszczenia ktoś wszedł i rozsiadł sie wygodnie na jednym z wolnych foteli. Gość czekał dobre kilka minut dając szansę naukowcowi, by ten go zauważył. W końcu jednak zabrał głos.
- Widzę, że praca nad nowym projektem całkowicie cię pochłonęła? - szeroki uśmiech skwitował wypowiedź starszego mężczyzny.
- Wybacz, tak, tak, nawet nie zauważyłem jak wszedłeś. Nie wierzę, że aż tak odpłynąłem. - Melathios wstał by przywitać swego gościa.
- Mamy sporo do omówienia, przyjacielu.
- Mam nadzieję, że masz w takim razie wystarczająco dużo czasu. - zażartował główny naukowiec planety.

Mężczyźni rozmawiali bardzo długo. nie było w tym zresztą nic dziwnego, łączyło ich przecież tak wiele. Wspólne początki na planecie i odkrycia, w których jego towarzysz nie raz i nie dwa przyczynił się do znacznych przełomów. I te długie rozmowy o domu, który opuścili, zastanawiając się czy kiedykolwiek jeszcze przyjdzie im go ujrzeć z powrotem. Zastanawiając się czy kiedykolwiek znów polecą do gwiazd.
- Wiesz, zastanawiam się czasami czy dobrze zrobiliśmy lądując. Rozkładając statek na części pierwsze, pozbyliśmy się możliwości eksploracji przestrzeni na bardzo długie lata. - Melathios podjął na nowo temat, na który spierali się już dobre kilkanaście razy w przeciągu ostatnich lat.
- Ty znowu swoje. Nie mieliśmy wyboru. To jest standardowa procedura przecież. Do rozwoju i przetrwania takiej ilości ludzi potrzebujemy wszystkiego. Przede wszystkim energii do egzystencji społeczeństwa. Potem to już inna sprawa. Mimo wszystko nadal potrzeba lat by ponownie osiągnąć możliwości lotów w przestrzeń.
- Mogliśmy zostać na orbicie i stamtąd zbudować kolonię. Łatwość wydobycia surowców z potencjalnego księżyca czy asteroidów jest o wiele łatwiejsza niż poszukiwania złóż na nowej planecie i inwestowania sił w wydobycie.
- Przerabialiśmy to. To wymaga znacznego zużycia paliwa które mimo wszystko jest ograniczone. Lądowanie jest dużo bardziej ekonomiczne w dłuższym rozrachunku. Daje nam dużo więcej opcji i możliwości.
- Ale to bilet w jedną stronę. - zakończył rozmowę Melathios.
- Porozmawiaj z gubernatorem, znacie się przecież dobrze. Może dorzuci do twojego skromnego funduszu więcej zaopatrzenia.
Żart, na który obydwaj się uśmiechnęli ale który uszedł by tylko między tymi dwoma rozmówcami.
Drzwi do biura otworzyły się gwałtownie przerywając dalszy dialog.
- Panie Sofitres! Mamy przełom! Proszę wybaczyć! - młody naukowiec, który tak bezceremonialnie wtargnął do gabinetu swego przełożonego, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że jego szef ma gościa. Melathios wstał powoli i gestem wskazując swemu przyjacielowi kierunek, w którym mieli się udać dodał.
- Zaszczycisz mnie swoją obecnością w chwili mojego triumfu?
W tym samym momencie Sofitres zaczął kaszleć. Nie pomogła szklanka wody ani zatroskane spojrzenia dwójki mężczyzn. Na propozycję wezwania pomocy ten tylko machnął ręką próbując przywdziać uśmiech, by po chwili paść na podłogę w bolesnych skurczach. Dusił się, a dwóch pozostałych mężczyzn nie mogło mu pomóc. Powoli tracił przytomność ale zdołał jeszcze uchwycić ciche słowa swego towarzysza.
- Nie bój się, zaraz ci ktoś pomoże przyjacielu.




Deszcz i silny wiatr nie pomagał w tym, by szybko zorientować co jest nie tak ale po chwili, gdy grupa zanurzała się pomiędzy zabudowania stało się jasne, że miejsce które znaleźli jest całkowicie opuszczone. Na rozkaz Aurelii, Thorr i David sprawdzili dokładniej kilka pierwszych habitatów, okazały się one jednak puste pozostawiając uczucie jakby ktoś opuścił je w dużym pośpiechu. Inne budynki, które zdawały się być tymczasowymi magazynami zwyczajnie świeciły pustkami. Trawa i inne chwasty powoli zaczynały wdzierać się do otwartych na oścież pomieszczeń, a zwiadowcy wystraszyli też kilka małych jaszczurko podobnych stworzeń które zdawały się znaleźć sobie nowe schronienie w pustych pomieszczeniach kolonii.
- Znaleziono znaczne źródło ciepła. Prawdopodobne pochodzenie - maszyna. Liczne źródła ciepła w budynku dwadzieścia metrów na północ od aktualnej pozycji. Temperatura niezmienna, brak ruchu, symetrycznie ułożone. prawdopodobne pochodzenie - maszyny.
Głos V wyrwał wszystkich z dziwnego odrętwienia i rozczarowania jakim przedstawiał się napotkany obraz kolonii.




Kevin Walker


Kevin Walker poznał Ejrene kiedy ta zbierała dorodne owoce z najlepiej utrzymanego sadu na kolonii. Był to widok jaki na stałe zagościł w jego głowie. W zastępstwie za Quay’a podjechał bryką po owoce benaku. Dostrzegł ją skąpaną w blasku zachodzącej nad planetą gwiazdy. Nie mogła dosięgnąć najwyżej położonych owoców...

Teraz siedziała obok niego podziwiając widoki, jakie rozpościerały się pod nimi i latającą maszyną. Ich znajomość trwała już dłuższy czas i wciąż rozkwitała. Mimo że Kevin nie był najlepszym rozmówcą, jeśli tematem rozmów nie były maszyny, czy dalekie podróże, to rozmawiali razem wiele. Tematy same przychodziły, tak że nie mogli nadążyć. Ejrene była bardzo sympatyczną i mądrą kobietą, w dodatku wygadaną i trochę szaloną. Mimo że wydawała się trochę zachowawcza, to zawsze najmocniej śmiała się z brawurowych wybryków Kev’a.

Za skałami, jakie minęli, dostrzegli piękną, ustronną plażę. Planeta wciąż posiadała wiele mało zbadanych obszarów, ale Kev znał je wszystkie, a to miejsce wybrał spośród wielu.
- Jak tu ładnie! - Ejrene gwałtownie obróciła się w stronę pilota Kev’a z szerokim uśmiechem. - Ląduj! Ląduj! Jak w opowieściach o planecie macierzystej!

- Taki miałem zamiar. Trzym się maleńka! - Kevin u sterów latadełka zmusił maszynę by obniżyła lot.

- Czasami nie wiem gdy tak mówisz, czy mówisz do mnie, czy do niej. - kobieta nie wytłumaczyła o czym mówi, ale Kevin wyczuł doskonale, że myśli o śmigłowcu. Nie wyczuł też żadnych negatywnych emocji.

- Na świecie dwie rzeczy kocham najbardziej… - Kev mrugnął okiem do Ejrene i dokładnie w tym momencie poczuli mocne szarpnięcie lądującej maszyny.

W głowie Ejrene zaświtała myśl, że zrobił to specjalnie. Nie kryła tej myśli. Zmierzyła go pozorowanie groźnym wzrokiem.
- Kto ostatni w morzu ten wredny dupek!




Kąpali się w morzu nago. Woda była przyjemnie ciepła i całkiem... całkiem przejrzysta.
[...]

Ściemniło się i trochę ochłodziło. Zwijali już się, by wracać do kolonii. Erjane założyła swój kobiecy płaszcz z kapturem z wyszytą na piersi złotą łanią. Kiedy Kevin wpakowywał ich rzeczy do latadełka Erjane pchnęła go lekko, przypierając do kadłubu maszyny i spojrzała weń tym swoim niezwykłym wzrokiem.




- Nie wiem jak to się stało, że na statku ani razu się nie spotkaliśmy, ale cieszę się, że nie mogłam wtedy dosięgnąć do tych owoców. - Jak zwykle gdy mówiła w ogóle nie poruszała wargami. Przelewała swe myśli wprost do jego umysłu, czyniąc tę rozmowę o wiele bardziej subtelną i osobistą. Pochylili się ku sobie by wymienić się pocałunkiem, zachowując przy tym otwarte umysły.

Poczuła jak jego umysł gaśnie. Tak nagle, bez widocznej przyczyny. Najpierw poczuła echo przeszywającego bólu w jego klatce piersiowej, potem powolną śmierć jego ducha. Próbowała sterować funkcjami jego ciała, robiła wszystko co potrafiła, walcząc o jego ponowne obudzenie.




Członkowie zespołu zwiadowczego ostrożnie weszli do oznaczonego pomieszczenia. Liczne światła na kilkudziesięciu komorach kriogenicznych mrugały miarowo. Adrana podeszła do jednego z pojemników, przetarła oszronione szkło i wydała z siebie cichy okrzyk zdumienia.
- Tu są ludzie! W tych komorach są ludzie!

 
__________________
He who runs away
lives to fight another day
Uzuu jest offline