Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-02-2017, 14:12   #164
Martinez
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
Tura 16

 Sobota 3 kwietnia 1723 roku Godzina 13.00


OBÓZ MILICJI
Kliknij w miniaturkęosnowa skrzynia, którą udało się wygrzebać na szybko na farmie Miętosiów mogła robić tymczasowo za trumnę. Problem w tym, że była mała. Metr czterdzieści na czterdzieści centymetrów. Ork Verninac stał nad nią i drapał się w głowę. Jakoś musi upchnąć tu ciało Rogbuty Batull. W alternatywie była jeszcze beczka, ale niemowa nie wiedział, czy godzi się tak chować siostrę z bitwy. Pan Martin wybrał go zapewne, gdyż kto jak kto, ale pobratymiec powinien coś wiedzieć o obrządkach orków. Prawda była taka, że Verninac nie wiedział o tym nic.
Trzeba będzie połamać jej kości by się zmieściła w tę skrzyneczkę… - Pomyślał.
Milicjant zakasał rękawy i stanął nad truchłem kobiety. Westchnął ciężko. Gdyby mógł mówić, pewnie by powiedział, jak bardzo jest mu żal, że zginęła. Że z resztą chłopaków już ustalili, że po powrocie wzniosą jej pomnik. Pomnik mydlarki, która broniła Szuwarów… Że o świcie pili jej zdrowie…
Chwycił “Rab” za rękę i już miał podnosić, gdy doleciał go słaby szept.
- Zbliż się kuśko, to ci wyrwę.. to, co ci z języka w tej głupiej gębie zostało… Nie upchniesz mnie w tej łubiance…

***

Remi
Obozowisko stało skąpane w słońcu. Wyglądało inaczej niż w nocy. Pogodniej. Konie pasły się na łące tuż przy jeziorku, a dym z ogniska leniwie kreślił zawijas ku niebu. Ruch w obozie był do tej pory bardzo niewielki. Można było usłyszeć pierwszą wiosenną muchę…

Remi wyszedł z rozłożonego na prędce namiotu. Nie był w pełni formy, a spięcie w całym ciele nie pozwalało do końca odpocząć. Cały oddział miał za zadanie nabrać oddechu, ale wcale nie było to takie łatwe.
Lokaj nastroszył uszu. Zdzich przybiegł pędem przez obóz ze świeżymi szmatami.
- Szybciej! - Pokrzykiwala gdzieś w głebi Hoe.
To całe poruszenie wybiło z mikrego snu nie tylko dowódcę wyprawy. Pężyrka i Gaspard też w tych warunkach nie bardzo mogli zasnąć. Choć chwilunie wytchnienia gdzieś tam, w okolicach świtu, udało im się złapać.

Przy wozie, który robił obecnie za szpital polowy, a w którym zniknął przybłęda Zbażynów, stała niedospana grupka milicji w osobach orka Gauthier’a, Patrica, i Bruna.
Ożywili się na widok bartnika i poprawili postawy.
- Rab żyje, sir - Powiedział z uśmiechem Mosse, zdradzając powód całego zamieszania.
- Dostała w mydelniczkę, którą miała skitraną za pazuchą - Parsknął stajenny.
- Wygląda na to, że się wyliże. Hoe ją opatruje właśnie. - Zapalił cygaro Bruno i oparł się plecami o powóz.

Remi wspiął się po kilku trzeszczących stopniach i zajrzał do wnętrza. Musiał chwilę poczekać, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. W środku Hoe właśnie kończyła zakładać opatrunek nieprzytomnej Rab. Mimo odsłoniętych, gołych piersi kobety, nikt tu się nie gorszył. No, może prócz Zdzicha, którego młodzieńcze hormony roznosiły i wpędzały w zakłopotanie.
- Dokończ młody za mnie - Powiedziała Hoe i wyszła do Remiego. Spracowane, zakrwawione ręce wytarła w fartuch, a w oczach widać było zmęczenie. Pewnie sporo wysiłku kosztowało ją leczenie pana Micheaux. Półorczyca była przecież tylko zwykłą rzeźniczką. Leczyła tak dobrze, jak każdy inny z obozu.
- Jest stabilna. Chyba.. - Rzuciła krótko wynurzając się z powozu. Słoneczne, rześkie powietrze wpadło jej nozdrza i chyba sprawiło jej jakąś ulgę, bo zamknęła oczy i nabrała tlenu w płuca. Zeszła w końcu po stopniach na ziemię.
- Dobrze się spisałeś, Remi. W Szuwarach będą z ciebie dumni. Co do rannych… Quentin ma jakieś wstrząśnienie, czy coś takiego. Pełno też drobnych odłamków po granacie. Podobnie jest z tym łysym grubasem, którego tam znaleźliście. Drzazgi ma w całym tłustym ciele. Z Grégoire’m i Rogbutą jest najgorzej. Po powrocie, natychmiast się nimi musi zająć Rodolphe. Oby go nie wywiało po jakieś zioła w te bagna… Ja pewnie pojadę z Cieciółkami do Bełtów. A wy musicie się zbierać, jak chcecie powęszyć na farmie. Jutro rano powinniście chyba wyruszyć z powrotem, nie?

Pężyrka i Gaspard
Gdzieś dalej, pod okiem Pężyrki, Kichot spokojnie wcinał trawę obok szuwarowej kobyłki Dolly. Ona wydawała się taka wielka, z wiszącym brzuszyskiem a on jakiś taki mikry, o sierści wypłowiałej. Jak zwykle bardziej był zajęty żarciem niż dorodną samicą obok.
Gaspard wciągał na nogi buty. Udało mu się pochwycić swoje rzeczy zapakowane w brudny, płócienny worek gdy opuszczali farmę po nocy. Nie było tego wiele. Miał też świeże opatrunki. Niedaleko od niego, pod prowizorycznie zmajstrowanym parsolem, na rozłożonym kocyku, spoczywało wielkie ciało łysego mnicha. Leżał nieprzytomny. Był bardzo spaśony. Jego transport to było prawdziwe wyzwanie logistyczne...


- Kawka! - Przydreptał do nich młodszy z gnolli niosąc dwa metalowe kubki czarnego napoju - Niby południe, ale kawka zawsze nieco postawi na nogi. Pijcie, bo pan Remi Martin chce wybrać się znów na farmę.
Podał każdemu napitek.
- Gdzie moje maniery. Nazywam się Teobald Cieciółka. Jestem synem Rajmunda, który jest właścicielem tamtego powozu…
Gnoll wskazał wyprzęgniętą furmankę brudną od węgla i dodał:
- Wygląda na to, że każde ręce do pracy się teraz przydadzą.

SZUWARY

Tymczasem w miasteczku życie jak zwykle płynęło powoli i nudno. Choć dla wielu typowych mieszkańców Szuwarów, ostatnie wydarzenia były iście sensacyjne...

Eldrtich
Minęła pewnie godzina odkąd dzwon na wieży kościelnej wybił południe. W “Burym Kocurze” nie było wielu gości. Pan Milet sączył już pierwszego sikacza i utyskiwał na pogrzeb Brassarda. Ciało nieboszczyka miało już więcej niż 3 dni, a pochówek dopiero pojutrze… Grabarz zatem bełkotał coś do siebie i było to nawet dobre, gdyż nikt nie lubił martwej ciszy. Szczególnie w takim miejscu jak gospoda.
Przy ladzie stała pani DeVillepin i przykładała mokrą szmatę do nosa młodej Vioaline, która przyszła na praktyki z rozbitym nosem. Podobno potłukła się z kimś na mieście.
- Dzień bry panie Eldritch! - Wrzasnęła młoda energicznie, jak tylko mężczyzna wszedł do izby.
- Przyszła dostawa od sióstr Leroux dla pana. Zapłaciłam i położyłam ubrania w gabinecie. - Poinformowała krasnoludzica nie odrywając oczu od młodej asystenki i dodąła nim ocaleniec gdziekolwiek zniknął - Naukę gotowania o którą pan prosił, możemy rozpocząć od nowego tygodnia. Ta sobota i niedziela zapowiadają się bardzo pracująco...



Laura
Młodej konstuktorce udało się dziś wstać dość wcześnie. Nie miała już ochoty na zabijanie czasu książkami, rysowaniem, czy męczącymi spacerami. Musiała przyznać przed sobą, że miała coś z dziadka. Od przyjazdu widziała go parę razy, które nie były jakoś zbyt fortunne. Wciąż pracował. Tak samo jak ona, gdy była w Matrice. Wymuszony odpoczynek od pracy męczył ją bardziej niż sama praca. Nie mniej, w jej głowie zaczęły plątać się pomysły, co można byłoby usprawnić, lub stworzyć od nowa.
Po śniadaniu i krótkiej pogawędce z babcią, która szybko udała się na miasto w swoich sprawach, Laura zawitała do warsztatu dziadka.
Z nim również udało jej się zmienić tylko kilka słów, gdyż we młynie popsuły się jakieś części i pognał on w towarzystwie niejakiej Hani Zbażyn by go naprawiać.
Pośród rozłożonych narzędzi, stało tu kilka napoczętych projektów. Wisiały szkice i plany. Warsztat różnił się tym od biura dziadka Poula, czym sztab wojskowy od pola bitwy. To tutaj w glinianych pojemnikach spoczywały drewniane kliny, metalowe gwoździe, gwintowane śruby i dokładne narzędzia miernicze.
Na stole pośrodku, leżało zapisane zamówienie.

 Tarcza, ładna do powieszenia na ścianie. Do gospody. Taka, co to można w nią porzucać jak do celu. Nożami lub szpikulcami. Ku zabawie i radości gości. Żeby szybko się nie niszczyła.
~Eldrith.



Sophie
Młoda uczennica zaraz po skromnym obiedzie w "Kocurze" odwiedziła niewielki dom pani Barbary Beumanoire, nad którego wejściem kołysał się wytarty szyld znapisem "Une chambre!". Gospodyni tego miejsca, pani Amanda Roland oprowadziła wiedźmę po pokoju. Niezmiernie miła kobieta, której Sophie bardzo przypadła do gustu ze swoimi manierami.
Sam pokój okazał się sporym pomieszczeniem mieszczącym łóżko, szafkę i duże biurko oraz regał na książki i sekretażyk. Parawanikiem odgrodzona była część z kominkiem i dwoma fotelami, które rozdzielał niewielki, okrągły stolik. Ścianę zdobił obraz olejny jakiegoś lokalnego artysty, a odgrodzonym solidną ścianką pomieszczeniu mieściła się toaletka. Pokój miał oddzielne wejście z dworu oraz połączenie z korytarzem wewnatrz.
Właścicielki były starszymi kobietami które potrzebowały zarobić. Jedna z nich, z tego co panna d'Artois się dowiedziała, była bardzo chora. Nie było tu służby, wielkich wygód, ani lokaja, który naniesie drewna i rozpali w kominku. Dlatego cena była bardzo okazyjna. Za dzień, Amanda zgodziła się zejść z 7 na 5 Szylingów. Płatne z góry za 3 dni.


Było co przemyśleć, nim znów tam wróci. Tymczasem, jakiś przypadkowy mężczyzna na placu, uchylił jej kapelusza i wskazał jej kierunek, gdzie mogla znaleźć mera, którego Sophie planowała odwiedzic już od dłuższego czasu.
- Przed chwilą mijałem go, droga panienko, jak wchodził do świątyni z gosposią naszego cicerone.



Chloe i Rodolphe
Piękna pogoda wyciągnęła na dwór wielu mieszkańców Szuwar, a to zawsze wiele par oczu, które chętnie mierzą i oceniają. Szczególnie nową gosposię, która właśnie niknęła we wrotach świątyni z panem Trottier.

Sala modlitewna odbiła echem jęk zawiasów wielkich drzwi i do środka weszła para. Dziś było wyjątkowo cieplej na zewnątrz niż w tch ponurych salach kościelnych, więc od razu Chloe poczuła chłód.
Diego stał na drabinie i ustawiał więcej świec na kinkietach. Odwrócił się przez ramię i oślepiony wpadającym światłem od razu wrzasnął.
- Nie ma nikogo! Comprende? Nie wiem kiedy będzie panna Chloe, ani cicerone Glaive! Proszę przyjść później!.. Mas-tarde, plus tard... Pó-źniej!
Pokręcił głową z dezaprobatą i nabił na kolec kolejną świecę.



Theseus
Znów poranek gdzieś uciekł. Niedospane noce, jakoś musiały wpłynąć na organizm cicerone. Może to czas by odwiedzić miejscowego znachora i kupić trochę ziół na spokojniejszy sen? Albo na nerwy...
Kanton Inkwizycji.
Był zawsze owiany aurą tajemniczości, ale zazwyczaj kojarzył się z oschłymi, tępymi dryblasami, którzy szaleńczo pochłonięci tempeniem “każdego rodzaju zła”, pędzili na złamanie karku w jakieś odległe, przepełnione plugastwem miejsca. Wyprani z emocji, rządni krwi.. no w każdym razie nie drobni, płci tak pięknej i tak pachnącej… jak Chloe.
Znak gwiazdy i maska… Theseus słyszał tylko tyle o tym zakonie, że był elitarny, dla dziewcząt i nieczęsto spotykany. Nie pamiętał nazwy, ale podobno miał siedzibę w Matrice. Taki cicerone jak Theo, nie miał tam czego szukać…
Duchowny otworzył szeroko oczy i wbił wzrok w plamisty sufit.
Jeśli Chloe została mu przydzielona, to oznaczało, że służba w Szuwarach nie będzie należała do typowych, a problemów będzie tylko przybywać. Te panny siostry zakonne nie niosły ze sobą ciepłych, wełnianych kapci, woni parzonych kaw i pysznych pieczonych potraw, a bardziej swąd chajcujących się stosów i wrzasków przesłuchiwanych w lochach dzieci... Przynajmniej tak słyszał...

Przez zasłonięte okno wpadały snopy światła. Na dworzu musiało być dziś słonecznie. No i późno, skoro było już tak jasno. Theseus nie słyszał też dźwięków z korytarza ani z głębi świątyni. Było przyjemnie cicho… do momentu aż ktoś chrząknął w jego komnacie.
- O. Zbudziłeś się wreszcie. Masz coś kurka, z kota. Tylko one potrafią tak się opierniczać do południa…
Gdy zaskoczony duchowny uniósł się na łokciach, spostrzegł siedzącego na szafie gryzonia. W jednej ręce ściskał rozpieczętowaną kopertę a w drugiej list, który z uwagą studiował.
- W sumie dziś dzień kota, więc leż tam ile chcesz, ale mam sprawę. I chyba już wiem, jak się dogadamy.
Szczurze zęby błysnęły w cieniu i na futrzastym ryju pokazał się uśmiech….

 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 17-02-2017 o 14:47.
Martinez jest offline