Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-02-2017, 22:40   #121
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 25

FENOMEN BLIŹNIACZYCH SŁOŃC



Czy którykolwiek z władców tego świata mógł jeszcze pół roku wcześniej podejrzewać, co czeka tak jego, jak i cały kraj, a w następstwie cały znany świat? Czy ktokolwiek z najbardziej uczonych astronomów Północy lub Południa przewidział lub chociaż miał szansę przewidzieć to, o czym pisały w swych kronikach kolejne pokolenia? O czym przez kolejne wieki matki straszyły swe dzieci? Tak, brzmi odpowiedź na te pytania, był pewien człowiek, który znał rzeczy nieznane wtenczas innym istotom świata i które jeszcze długo miały dla nich pozostać zakryte woalem tajemnicy.

Nazywano go różnie – inaczej w każdym języku. Chwalono go lub nim wzgardzano, zależnie od miejsca, w którym się zjawił. Jednak ikonografia wszędzie ukazywała go tak samo i to tak samo błędnie – jak wysokiego, chudego starca o przebiegłej twarzy i długiej, sięgającej za pas brodzie.

Starzec siedział w swym obserwatorium astronomicznych i z utęsknieniem spoglądał w niebo. Tutaj, pośrodku pustyni, w ciemną i zimną bezchmurną noc miał idealne warunki, by ujrzeć to, czego oczekiwał od tylu już wieków. Zjawisko niezwykłe a rzadkie, zachwycające i przerażające, od wieków wprowadzające zamęt do tego i, jeśli Starzec miał rację, innych, równoległych światów oddalonych od niego o odległości, których nie sposób przebyć.

Był gotowy. Tym razem nie zmarnuje sytuacji. Pomyśleć, że cała jego egzystencja i działalność, każdy czyn i słowo podporządkowane są tylko jemu – drugiemu słońcu, którego pojawienie się zawsze oznaczało nadejście czasu kłopotów.

Już niebo rozświetliła czerwona łuna, już niektóre istoty na tym świecie zaczęły zadawać sobie pytania o ten niezrozumiały fenomen. Najlepsze miało jednak dopiero zajść i Starzec doskonale o tym wiedział. O drugim słońcu wiedział wszystko, poza…

I wtedy właśnie, w ciemności nocy, pojawił się na niebie fragment czerwonej gwiazdy i tym samym rozpoczął kolejny cykl. Jak miło, pomyślał Starzec. Napawał się tym widokiem czas jakiś, a potem, wiedziony typową dlań ostrożnością, postanowił sprawdzić, czy wszystkie amortyzatory są w najlepszym porządku.

- Twoja rola spełniona, mkulu. Przyszedłeś jak lis, rządziłeś jak lew, zdechłeś jak pies – wyrzekł sam do siebie, po czym z wykrzywionych ust kalekiego wodza Ankhanding’ono wystrzelił jak z procy bordowy słup dymu i pognał w świat, daleko za morze.

***

Dnia następnego pewien rolnik w Tenokinrze odnalazł w swej oborze dwugłowe cielę. Ubogiemu szlachcicowi z Boreios narodził się martwy syn ze zdeformowaną twarzą i sześcioma kończynami. W Ankhandwe Mzinda czarnołuski szaman zwymiotował jasnoniebieską posoką, po czym zmarł z odwodnienia, a w Jotunheimr, mimo zimy, stopniał cały śnieg i zrobiło się goręcej niż w najbardziej upalne dni lata.

Wszystkim tym istotom przyszło żyć w ciekawych czasach.



Ankhanding’ono

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Nikt w Ankhandwe Mzinda nie zdawał sobie sprawy z tego, co miało właśnie nadejść. Zapewne, gdyby wiedzieli, przezorny ród Ankhanding’ono jakoś przygotowałby się na nadchodzącą katastrofę. Nawet najmędrsi szamani nie mogli jednak zobaczyć tego, co zbliżało się spośród gwiazd. I co złamało w jednej chwili pierwszy filar potęgi ich kraju.

Zaczęło się od niepokojąco wysokich temperatur. Sadownicy i pasterze pobożnie wznosili modły do Smoczej Matki, błagając ją o zimne, wiatry znad oceanu, ta jednak pozostawał głucha na ich prośby. Ziemia parzyła w stopy – nawet tak wytrzymałe jak Ankhanding’ono. Piękne ogrody okalające Ankhandwe Mzinda, mimo regularnego nawadniania, wysychały z każdym dniem. Sztucznie zaszczepiona populacja roślin zmniejszała się. Bydło padało w jeszcze szybszym tempie, co gorsza, pierwsze padały młode, kładąc cień na przyszłą hodowlę.

Do kilku dniach dołączyło do tego zaczerwienienie nieba. Naraz zaczęły mnożyć się opowieści o gniewie Tiamat. Dlaczego jednak? Przecież Prorok spełniał jej wolę, najświętszy na ziemi Tiamat-etha-valasha niósł ogień przeciw innowiercom. Cóż się mogło Smoczej Pani nie podobać? Pytanie to gnębiło wszystkich mieszkańców pustyni także wtedy, gdy nocne niebo stawało we fiolecie.

W dniach kolejnych zauważono nieuzasadnione pękanie ścian starych budowli z centrum miasta. Pęknięcie było długie i szerokie, niemające żadnego znanego budowlańcom uzasadnienia. Kiedy runął pierwszy z budynków, stało się jasne, że proces ten, nazwany przez gmin chorobą domów może wkrótce rozsiać się na całe miasto. A niekontrolowany – pozostawić z wielkiej i wspaniałej stolicy starożytne ruiny, na kształt tych z południa.

Każdy kolejny dzień witany był z lękiem. Nie bez powodu. Wkrótce zaczęli masowo umierać szamani. Skarżyli się na nieznośne bóle głowy, słyszane znikąd szepty. Bardzo często jeśli nie umierali, to popadali w obłęd lub popełniali samobójstwa. Kasta kapłańska na równi z bydłem umierała, tak, że zaczęto ich chować pokotem ze względu na oszczędność czasu. Co ciekawe, choroba szamanów ewidentnie nie była zaraźliwa.

A gdy kolejnej nocy po purpurze nieba przeleciał ognisty rydwan, niosąc okrzyki w nieznanym, tajemniczym języku, wszyscy społem zapytali: gdzie jest Prorok? Jakże fatalne było to pytanie.

Umarł największy z żyjących

Czarnołuski szaman zapukał po trzykroć. Był niepomiernie zdenerwowany. Miał dość milczenia pierwszego spośród żywych. Tak wiele złego się działo, chaos i dezinformacja, śmierć i głód, a jak Prorok zabarykadował się w swojej komnacie na szczycie wieży kilkanaście dni temu, do tego czasu nie wyszedł. Ostatnio przestał nawet wydawać rozkazy.

- Proroku! Panie nasz! Otwórz! Potrzebujemy cię!

Otarł z czoła pot. A co jeśli i jego ta zaraz dopadła? Co jeśli na niego przyjdzie śmierć? Jedyną, która może mu teraz pomóc jest boska Tiamat, a jeśli ma ona przemówić, potrzebuje ust.

- Proroku! Zmiłuj się nad nami! Twój lud umiera!

Głucho. Zacisnął pięści. Musiał coś zrobić, musiał. Inaczej wszystkich ich czeka fatalny koniec.

- Wyważcie te drzwi. Prorok musi nam udzielić pomocy!

Przerażeni zielonoskórzy z trudem unieśli taran. Czarnołuski wybrał ich właśnie do tej roboty, jakby Prorok, ostatnio poważnie rozdrażniony, zechciał wylać na nich część kipiącej z niego złości. Lepiej, żeby ci bezużyteczni głupcy otrzymali cios niż on. Zielonoskórzy na raz, dwa, trzy wywarzyli drzwi. Czarnołuski poczuł, jak skręcają mu się wnętrzności ze strachu. Od jakiegoś czasu Prorok był bardzo nieswój wykazywał dziwnie sadystyczne skłonności, kto wie, co ich czeka po wtargnięciu do jego komnaty. Tym bardziej, że robił to w nocy, pokątnie, bez niczyjej zgody. Lecz kto miał wydać zgodę, skoro jedyną władzą był milczący Prorok?

Opadły wyrwały się z zawiasów i opadły na podłogę. Pośród olśniewających, róznokolowych podłóg wysadzanych szlachetnym kamieniem, pośród pieców i alembików, setek ingrediencji, teleskopów, globusów, astrolabiów i innych urządzeń, których nazw jeszcze długo nikt znać nie mógł, w oczy czarnołuskiego rzuciło się tylko jedno: martwe, leżące na posadzce ciało Proroka.

- Panie! – zakrzyknął w szczerym zdziwieniu. – Panie! Nie wierze! To niemożliwe! Miałeś być wieczny jak sama Tiamat!

A jednak. Największy z żyjących leżał martwy, skręcony pośmiertnym stężeniem. Szaman szybko przyjrzał się ciału. Żadnych ran, krwi, ciało niezmienione. Wyglądał jak zawsze, a jednak brakło mu ducha. On, prawa ręką bogini, który doznał tylu łask od Smoczej Pani, był tak samo martwy jak każdy śmierdzący zielonoskóry, gnijący pod murami miasta. Ta świadomość wstrząsnęła Chinjoka’magazi.

Popatrzył na dwu zdziwionych zielonoskórych, patrzących na tę scenę z nieinteligentnym wyrazem twarzy.

- Wy dwaj. Podejdźcie tu – rozkazał krótko.

Otrząsnął się momentalnie. Nawet jeśli Prorok umarł, to świat wciąż żył. A oni w nim. Nie mógł pozwolić, by to wszystko poszło w rozsypkę przez jeden nierozważny zgon.

Kryzys sukcesji

Milczenie Proroka było niezrozumiałe. Zawsze nadzwyczaj aktywny, zawsze obecny. Nie stronił ani od towarzystwa, ani od swojego imperium. Dlaczego więc milczał? Coś musiało pójść nie tak. Odszedł? Zabrała go Tiamat? Niczego nie można było wykluczyć. Jasne się natomiast stało, że skoro brakuje Proroka i nie ma żadnego smokowatego, który mógłby po nim dzierżyć władze nad ludem, władza uległa anihilacji.

CHINJOKA’MAGAZI
  • Cyniczny
  • Bezwzględny
  • Inteligentny
  • Kłamliwy
  • Pobożny


Czarnołuski szaman, który nawiedził tej fatalnej nocy komnatę Proroka, następnego dnia zwołał radę szamanów, która ogłosiła się tymczasowym organem władczym i porządkowym. Miała opanować chaos powstały wskutek osobliwego fenomenu, a przewodzić jej miał owy czarnołuski. Nie wszystkim jednak ta decyzja przypadła do gustu.

W dwa dni po tym obwieszczeniu grupa szamanów z Chitsimei Kulumikizanitsa i Kutentha Mchenga ogłosiła własne obwieszczenie, że na terenie ich miast powstanie inny organ porządkowy złożony ze wspólnej populacji szamanów z obu miast – Rada Despotatu Chit-Ku-KutMch. Jednocześnie szamani ogłosili, że akt ten nie jest aktem secesji, ale zabezpieczenia interesów miast mniejszych, które to różnią się od interesów metropolii. Założono też, że ich władza ustanie, gdy powróci prawowity władca. Do tego czasu Rada miała na swym terenie pełnić wszystkie niezbędne funkcje władzy państwowej.

Nieznane było stanowisko posiadłości zamorskich. Nic w tym dziwnego – te wieści jeszcze tam nie dotarły. Niestety, odkąd upadły portale do dalekich krain (wraz ze śmiercią Proroka), kontakty z terenami podbitymi stały się iluzoryczne. I choć sprawy mało licznych kolonii północnych wydawały się w obliczu tylu problemów rzeczą drugorzędną, roztropny Chinjoka’magazi wiedział, że mogą one znacząco wpłynąć na rozkład sił w podzielonym imperium.

Poruszenie wśród anakwyia

Zamieszanie z władzą w kraju odbiło się nie tylko na zwykłych, niezorientowanych mieszczanach. Jeszcze więcej zamętu zrodziło w umysłach prostych, nieobeznanych w polityce anakwyia. Orkowie przestali cokolwiek rozumieć. Dwuwładza w kraju sprawiła, że poddani zowonglera nie wiedzieli komu służyć – wtłaczano im bowiem posłuszeństwo wobec władzy. Władzy jednak nie ma – ani Proroka, ani smokowatego. Są dwie, autonomiczne władze, na dodatek każda bez smokowatego. Mieli być posłuszni Ankhanding’ono – dobrze, lecz co w wypadku, gdy oni sami pozostają skłóceni? Mieli służyć Tiamat – jakże jej jednak służyć, skoro nikt nie objawia jej słów. Całe to zamieszanie budziło frustrację wśród orków, a ich nieformalny przywódca i wódz ogłosił, że orkowie nie będą stawali po żadnej ze stron do czasu zakończenia feralnego konfliktu.

Kwiat myśli religijnej

Niezrozumiałe znaki na niebie, milczenie Proroka, dwuwładza w kraju – to wszystko sprawiło, ze w serca ludu wdarło się zwątpienie. A co jeśli Prorok odszedł lub co gorsza przeklął ich, zsyłając omeny? Być może Tiamat postanowiła zniszczyć świat, który nie dość gorliwie wypełniał jej zalecenia? Szybko znaleźli się orędownicy takich tez, także wśród, wydawałoby się światłych i uczonych szamanów. Wichrzyciele ci wieszczyli zagładę pustyni i nawoływali do opuszczenia skazanego na śmierć z upału południa i masowy eksodus na północ na ziemie żyźniejsze i chłodniejsze. Herezja ta znalazła duże poparcie w biednych masach, najbardziej cierpiących niedostatki. W ostatnich dniach nawet woda zaczęła znikać z podziemnych jezior, co przelało czarę goryczy i zaczęły przygotowania na wielką skalę do opuszczenia ziem ojców.

Drugim ruchem zrywającym z ortodoksją był ruch buntowników, którzy uznali, że brak jedynowładztwa oznacza automatycznie likwidację państwa. Z tego wywiedziono przekonanie, że Ankhanding’ono stali się wolnym ludem, nieznającym hierarchii ani podporządkowania. Ci nie tyle zamierzali opuszczać pustynie (choć nie wykluczali tej opcji, przez co wielu należało do obu tych ruchów), co założyć własne, egalitarne osiedle w miejscu dobrym do życia i tam rozpocząć wszystko na nowo.

Trzecim, choć mniej popularnym ruchem, był ruchem antyteistyczny. Jego członkowie, na czele z wysokimi szamanami, twierdzili, że Prorok umarł, a Tiamat zostawiła ten świat na pastwę losu, liczył się dla niej bowiem tylko Proroka. Z tego powodu ci Ankhanding’ono nawoływali do zakończenia składania ofiar niesłyszącej bogini, porzucenia koncepcji Koła Tiamat i zmiany stylu życia, porzucenia wiary, która zawiodła.

Takiej rozstroju myśli nie znała jeszcze historia Ankhandwe Ufumu.

Dar’Mor

Rasa zostaje sprowadzona do roli NPC.

Jotunn

Kapitulacja Vene cz. 1

Jar-Tan zadecydował, że czas najwyższy wezwać posiłki. Był wyraźnie niezadowolony z przebiegu kampanii. Kto by się spodziewał, że karły swoją arogancje poprą faktyczną siłą? I to nie fizyczną, lecz magiczną, w której to Jotunn nie byli szczególnie biegli. Sytuacja istotnie była frustrująca i widział to po swoich braciach, którzy stawiając czoła wrogowi, którego ich siła i wielkość pokonać nie mogła, stawali się coraz bardziej wściekli i autoagresywni. Orm wiedział, że nie jest w stanie nic na to poradzić – gotującą się krew Jotunna uspokoić mogła tylko krew jego wroga, obficie spływająca po tarczy. A te małe karakany nawet jak już padły, to nieszczególnie krwawiły.

Posiłki nadeszły po kilku dniach wzmożonego marszu. Przybyło siedemdziesięciu Jotunnów ze wszystkich rodów poza Jasmutami, którzy pogrążeni w żałobie po Olu Silnym rozpoczęli wybór nowego tana. Pojawienie się nowych wojsk poskutkowało ożywieniem w szeregach olbrzymów. Po raz pierwszy od dłuższego czasu uwierzyli w rychłe zakończenie tego konfliktu.

Nie spodziewali się jednak, że nadejdzie tak szybko.

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Przybyciu posiłków towarzyszyły dziwne znaki. Najpierw stało się nieznośnie gorąco – doprawdy, lud Jotunn nie pamiętał tak koszmarnych upałów. Mimo przedwiośnia pozostały śnieg stopniał w ciągu jednego południa, podmywając kiepskie mury Vene. Z każdą kolejną godziną temperatura rosła – widać to było zarówno po Jotunnach, jak i Ulliarich, którzy z racji cherlawej budowy ciała znacznie gorzej znosili upały.

Wraz ze strasznym gorącem niebo zasnuło się karminem. Nocą przybierało barwę fioletu. W obozie Jotunnów różne krążyły teorie na temat przedziwnego zjawiska. Wszystkie tak samo fantastyczne. A kiedy po niebie przemierzał ogniowy rydwan, mimo walk, wspólnie dziwowali się tak Jotunnowie, jak Ulliari.

Kiedy posiłki przybyły, przyniosły też straszne wieści: śnieg z góry, na której zboczu leżało Jotunheimr, stopniał nagle i spłynął wielką falą na miasto, topiąc wiele kobiet i dzieci. Nadto woda zmyła ogromną liczbę budynków, tak że teraz miasto przypominało ruinę. Przybyli druhowie opowiadali, jakby nagle z gór popłynęła rwąca rzeka. Straty tak w ludziach, jak w bogactwach były niepowetowane.

To tylko bardziej rozzłościło zebranych wojowników. Zapragnęli krwi Ulliarich, którzy na pewno swoją plugawą magią maczali palce w haniebnym procederze mordowania najsłabszych.

Kapitulacja Vene cz. 2

I właśnie wtedy do obozu przybył trzęsący się, bynajmniej nie z zimna, poseł Ulliarich. Drżącą dłonią zdjął czapkę z głowy i wykręcił ją, pozbywając się nagromadzonego potu. W istocie wyglądał żenująco. Jego małe, zrozpaczone oczy wyraźnie szukały pomocy, a blada, delikatna skórka nosiła znaki poparzeń słonecznych – czego bynajmniej Jotunnowie nigdy wcześniej nie widzieli.

Od razu tanowie jednogłośnie orzekli (bez Jar-Tana), że malec zaraził się jakąś chorobą i stąd zaczerwienia na jego skórze. Strażnicy nie pozwolili mu zbliżyć się do obozu. Mimo to niewysoki, nawet jak na Ulliariego, poseł, błagał na kolanach:

-[i] Pokój! Pokój niosę! Poddajemy się, poddajemy! Litości[/b]

Mimo tych radosnych wiadomości, w obozie wcale nie zapanowała radość. Zdenerwowani tak upałem, jak katastrofą w Jotunheimr, wojownicy łaknęli krwi, a karle istoty mogły próbować jakiegoś fortelu – w końcu przysłały zarażonego posła, jak przekonywali tanowie, a wraz z nimi cały niemal obóz. Kto wie, czy na skutek upału nie wybuchła wśród nich jakaś zaraza, którą teraz, w obliczu nadchodzącej ich klęski, z zemsty postanowili przekazać Jotunnom.

Nowy, wspaniały tan

Mimo fatalnej sytuacji, lud Jotunn był bardzo przywiązany do tradycji – do tego stopnia, że katastrofa miasta nie odwróciła uwagi rodu Jasmutów od wyboru nowego tana. Nim jeszcze zaczęto rozbudowę, wiec Jasmutów orzekł: nowym tanem został Ragnar zwany Wilkiem, podstarzały i zasłużony wojownik. Jego wybór był formalnością – zwolennicy Ola wyruszyli z nim pod Vene, natomiast zwolennicy Ragnara jeszcze z poprzedniego wiecu pozostali w mieście. Wybrali więc go przytłaczającą przewagą głosów.

Wilk szybko odnalazł się w nowej sytuacji. Jako jedyny tan pozostały w Jotunheimr z wyruszył z wojskami, ale pozostał w mieście, zarządzając, iż zajmie się odbudową miasta. Ledwie jednak posiłki się oddaliły, Ragnar wydał rozkaz: wymarsz. Zebrał pozostałych mężczyzn ze swego rodu, a także kobiety i dzieci, i nakazał, ściąwszy pierwej kilkadziesiąt jodeł ze szkółki, wyruszyć na północ w poszukiwaniu zimna. Wilk jasno stwierdził, że jest tu za gorąco dla Jotunnów i że gdy Jar-Tan przybędzie z wyprawy, podąży ich śladem.

Chcąc nie chcąc, jako że poza Jasmutami w mieście pozostali tylko schorowani starcy, kobiety i dzieci, wyprawa ruszyła po kilku dniach pozostawiając zniszczone zgliszcza Jotunheimr samym sobie.

Nesioi

Święta wojna na Boreios

Wyruszeniu armii Hegemona przeciw bestialskim najeźdźcom towarzyszyły zdarzenia dziwne. Niezwykłe zjawiska ukazały się na niebie; obok słońca pojawiło się drugie, całkowicie czarne i niedające światła. Nocny firmament zalśnił karminem, skąpał w krwawym poblasku całe Boreios i okoliczne kolonie. Dzień zaś wymarszu, mimo jesieni w rozkwicie, był gorętszy niż najbardziej upalne dni lata. Wielu poczytało to jako zły omen i zapowiedź upadku państwa synodalnego.

Xennophantes nie wierzył jednak babskim bajaniom i jak gdyby nigdy nic przygotowywał się do bitwy, miał bowiem ruszyć na czele swej floty naprzeciw jaszczurczym najeźdźcom. Wcześniej czy później należało się spodziewać, że przypuszczą atak, mimo to królowa Sofia jakoś zbagatelizowała to zagrożenie. Nadto pogłębiła podziały w społeczeństwie nesjańskim przez co teraz ich obrona jest taka, jaka jest.

Okręty wraz z hetajrami i nielicznymi lojalnymi wobec korony Kenku, wyruszyły w południe na spotkanie okrętów Ankhanding’ono. Nastroje już wcześniej nie były dobre – wiele się w Boreios mówiło o rzezi, jakiej dokonano na Altenis – a teraz, gdy doszły do tego nocne omeny, wielu nawet najodważniejszych wojowników, zanosiło przed wypłynięciem modły do Pana Mórz i składało hojne dary. Tylko sam władca był dziwnie spokojny.

Emocje nieco opadły, gdy okazało się, że zatrważająca armia przybywa na… dwóch nieszczególnie dużych galerach. Poza tym nawet nie było ich widać – musieli być schowani pod pokładem. Czyżby chcieli uderzyć znienacka? A może to wcale nie była ekspedycja wojenna – przemknęło przez myśl Xennophantesa. Nie można było sobie pozwolić na takie rozważania – jaszczurczy lud szukał tylko wojennej pożogi i krwawych ofiar dla swej obrzydliwej bogini. Xennophantes kazał przygotować katapulty.

Lecz kiedy tylko armia królewska zbliżyła się do wroga na odległość strzału, okręty jaszczurów rozpoczęły odwrót. Zdziwiony Hegemon nakazał rozpocząć pościg, zastanawiając się jednak, czy nie jest to jakiś zmyślny manewr przeciwnika. Po krótkiej pogoni Hegemon zrozumiał, że okręty jaszczurów zawracają do Altenis. Załogi statków popadły w stupor. Po chwili namysłu, władca wydał rozkaz:

- Zarządzić odwrót.

On jeden na statku był niezadowolony z tej decyzji. Z niepokojem obserwował oddalające się galery, przyozdobione wizerunkami smoczej boginki. Coś było nie w porządku i Xennophantes doskonale o tym wiedział.

***

Armada królewska zbliżała się do portu. Na zamglonym horyzoncie zamajaczyła lekko uwypuklona wyspa. Załoga już zbierała się do świętowania złudnej wiktorii, gdy z bocianiego gniazda rozległ się krzyk.

- Wrogie okręty! Przed Boreios!

Radosne okrzyki naraz ucichły. W jednej chwili najgłośniejsza załoga na Morzu Pelajskim stała się najcichszą. Xennophantes bez chwili zawahania zerwał się z drewnianego tronu, gwałtownie przesunąwszy nalewającego mu wina sługę, i podbiegł na dziób okrętu. Marynarz nie kłamał. Xennophantes poczuł, jakby mu serce stanęło. Na Boreios zmierzała grupa pięciu statków.

Początkowo nie mógł uwierzyć. Stał i patrzył, jak okręty zbliżają się powoli i sukcesywnie do Boreios. Nie było szans, by zdążyli, nie by powstrzymać pierwsze uderzenie. A miasto stało przecież niemal całkiem bezbronne, trzon armii ruszył na zbuntowanych chłopów. I wtedy stała się rzecz tak dziwna, że gdyby ktoś opowiedział to Xennophantesowi, złajałby tego kogoś od łgarzy.

Woda pod okrętami jaszczurów zaczęła się zapadać, jakby dno nagle się obniżyło. Po tym tafla zaczęła się wykręcać, tworząc wir, ogromny wir, wielkością dorównujący być może całemu Boreios. Statki nachyliły się ku niemu i wszystkie zaczęły zapadać się pod powierzchnię wody. Całe zjawisko trwało ledwie kilka minut; po tym, jak statki jaszczurów pochłonęła głębia, ocean uspokoił się, złagodniał, tafla wody powróciła do swego zwykłego kształtu.

Na galerach jeszcze długo panowała niezmącona cisza, przerywana tylko skrzeczeniem mew i pruciem okrętu przez fale. Kiedy jednak się skończyła, okrzyki radości usłyszano aż w Boreios. A raczej usłyszano by, gdyby i tam nie panowała podobna wrzawa. Wszyscy marynarze i żołnierze, ze swym Hegemonem na czele, padli jak jeden mąż na kolana i zaintonowali wspólnie hymn ku czci Pana Nieprzeniknionych Głębin, który otworzywszy podwoje swego królestwa, ochronił wierny lud od nadchodzącej zagłady.

Xennophantes traci cechę „Pyszny” i zdobywa cechę „Pobożny”

Upadek powstania

Biedny, naiwny horimtul. Gwałtowny, młody mnich z gorącą głową, który płomiennymi przemowami wzburzył tłuszczę, by wyruszyła naprzeciw swoim panom i kapłanom. Wszystko miało być pięknie – zrabowane rezydencje, płonące świątynie, zgwałcone szlachcianki. Ciekawe, czy gdyby młody nesjański mnich wiedział, co go spotka, równie chętnie zabrałby się do podburzania tłumu.

Kenkijski łucznik siedział na jednym drzewie, co dobrze odpowiadało jego ptasiej proweniencji. Czekał. Dobrze najedzony i wypoczęty, w przeciwieństwie do licznych zastępów jego pobratymców, którzy popadli w niełaskę u Hegemona. A raczej Hegemonki czy też Królowej Rybaczki. Kenku nie znał się na polityce. Znał się na zabijaniu. I miał zamiar właśnie uczynić.

Już z daleka widać było maszerujące pospolite ruszenie. Głupcy zrzuciwszy jednych panów, nieśli w lektyce następnego tyrana, oseska, który zdobył poparcie głupim krakaniem. Kenku był nawet zadowolony, że to jemu przypadła możność ukarania tego wichrzyciela. Babka bajała, że właśnie tacy jak on doprowadzili do upadku Siedliszcza Kenku.

Spał, dureń, opity winem, z rozchełstaną włosiennicą. Być może powinien nawet podziękować swojemu zabójcy – jego horimtulscy pobratymcy urządziliby go znacznie gorzej za ośmieszenie gekatzajskich ideałów. Kenku naciągnął cięciwę i przymierzył. Jego przodkowie wypatrzeć mogli mysz na polu, szybując ponad górami, więc czuł się naturalnie predestynowany do tego zadania. Jeszcze tylko chwila…

Szok, niedowierzanie! Leży głupiec zakrwawiony, z głowy sączy mu się krew. Niosący lektykę porzucili ją, zaczęli pierzchać w przestrachu. Gdyby Kenku posiadali mięśnie mimiczne, zapewne zabójca uśmiechnąłby się. Nie posiadali jednak, a Turaktek ześliznął się z gracją z drzewa i wyruszył w kierunku stolicy, by odebrał pozostałą część nagrody.

***

W dwa dni później rozpoczęła się żmudna akcja łapania buntowników. Niektórzy powrócili do domów, ale większość zapadła w lasy, lękając się gniewu Hegemona i Posedaiona, który tak wspaniale okazał swoją moc. W ten też pożałowania godny sposób zakończyło się powstanie ludowe w P.A.N.S.

Propozycja horimtulai

Niedługo po tych wydarzeniach, do bram miasta przybył nesjanin w stroju horimtulai. Młodzik, ale niewątpliwe powiązany z zakonem. Trochę podobny do tego, który skończył przed tygodniem ze strzałą w czaszce. Przyniósł wieść, że horimtulai gotowi są do rokowań z królem i przysyłają list, który ma przekazać ich ofertę.

Strażnicy, nie przejmując się zbytnio pokojową postawą mnicha, pochwycili go i wrzucili do ciemnicy. Sam list zaś trafił wkrótce do rąk królewskich.

Cytat:
Szlachetny Hegemonie, panie na Boreios!

My, zakonnicy proroka Kat’zai, ślemy pozdrowienia i życzenia dobrego zdrowia. Oby drogi twe były proste, a umysł jasny.

Z oczywistą radością przyjęliśmy informację o zgonie największej szkarady kraju nesjańskiego – tak fizycznie, jak duchowo – tak zwanej królowej Sofii. Zauważywszy, że roztropnie odmówiłeś uzurpatorce godnego królowej pochówku, bractwo nasze z życzliwością spoglądać zaczęło na Twoją osobę, jak i wyraziło jednogłośnie chęć ponownego pojednania z naszą ojczyzną.

Z niepokojem bowiem obserwujemy zmiany, jakim kraj nasz poddają partykularnie patrzący patrycjusze i zdrajcy spod znaku Altenis. Ostatnie zmiany w organizacji państwa, ograniczające władzę monarszą, są dla naszego bractwa wielką obelgą i przytykiem także i w Twoim, Hegemonie, kierunku. Kat’zai słusznie naucza, że: „Nie ma mocy ludzkiej nad moc taiotlaniego [króla – dop. Prz.]; władza jego nad każdym ciałem i każdym zamysłem”. Nie możemy więc akceptować tak bluźnierczych odchyleń, jakim Krateia została w ostatnim latach poddana.

Liczymy, że wesprzesz, Hegemonie, naszą sprawą. Otwarci jesteśmy na Twoje słowo i wierzymy, że łączy nas wspólnota interesów i troski o byt naszej morskiej ojczyzny. A najskuteczniejszą drogą do zapewnienia tejże jest odsunięcie miecza od sprawiedliwych, a skierowanie go przeciw altenijskiemu hultajstwu.

Z błogosławieństwem Proroka,
Przeor horimtulai
Moje wielkie nesjańskie wesele

Echa ostatniego posiedzenia Synodosu jeszcze nie skończyło rozbrzmiewać po P.A.N.S. Nikt z jego uczestników, poza Hegemonem, rzecz jasna, nie był z jego wyników zadowolony. Wśród możnych zaczęło się opowiadać, że Xennophantes mógł celowo próbować skłócić Synodos, aby tchórzliwie wykaraskać się z przyrzeczonych obietnic. Tym samym możni rodów patrycjalnych z coraz większą niechęcią i zawodem wypowiadali o rządach pierwszego Hegemona.

Przedstawiciele rodu Halusis próbowali nawet zwołać w swej rezydencji nieformalne zebranie Synodosu, który by sformułował wspólne stanowisko rodów wobec króla, jednak na wezwanie odpowiedzieli jedynie członkowie sojuszniczego rodu Krithis. Sytuacja była więc patowa i nic nie zapowiadało, by mogła się zmienić. Mimo iż wszystkie rody negatywnie oceniały pierwsze lata rządów Xennophantesa, ich wzajemna niechęć była zbyt silna, by utworzyć zjednoczony front antykrólewski.

Pośród rodów uprawnionych do zasiadania w Synodosie, ale także w uboższych warstwach patrycjatu wyklarował się wyraźnie podział na tradycjonalistów (Kammedi, Telonioi) i republikanów (Halusis, Krithis, Tragei). Przy czym po ostatnim posiedzeniu Synodosu ród Tragei faktycznie zerwał sojusz z pozostałymi altenijskimi rodami, czym pogłębił stan patu w Synodosie. Wciąż jednak Tragei bliżsi byli ideom Republiki niż monarchii borejskiej.

Synodos i cały patrycjat wrzał. Xennophantes co rusz wprowadzał nowe reformy, nie opowiadając się po żadnej ze stron konfliktu, czym naraził się na gniew swojego rodu – Halusis, i pogłębił zarazem niechęć do swojej osoby ze strony tradycjonalistów. Tymczasem, choć prosty lud żył w słodkiej niewiedzy, w szeregach patrycjatu wrzała walka o władzę i dominację.

Dopóki trwało zagrożenie ze strony jaszczurów, patrycjusze trzymali na wodzy swoje emocje, mając na względzie różnie pojmowane dobro kraju i własne bezpieczeństwo. Kiedy jednak w nieomal mistyczny sposób fale pochłonęły oddziały najeźdźców, powszechne stało się przekonanie o boskiej protekcji nad P.A.N.S. Dało to poczucie bezpieczeństwa i otworzyły niezliczone furtki do walki między możnymi rodami.

Punktem zwrotnym okazała się niepozorna wizyta córki starszego rodu Kammedi w rezydencji Halusis. Wizyta, z której panienka nie wróciła. Młoda dziewczyna lada dzień miała wyjść za mąż za wpływowego Telonioi, czym przypieczętowany miał zostać sojusz między najstarszymi rodami borejskimi. Wraz ze ślubem, Telonioi obiecali nie tylko przedłużenie politycznego sojuszu, ale i poparcie dla reform, jakich domagać się mieli w najbliższym czasie Kammedi. Niepozorna sytuacja stała się bardzo poważna w chwili, gdy Halusis nie tylko przyznali, że w ich rezydencji przebywa owa panna, ale również jest tu z własnej woli – w ramionach kochanka z rodu Halusis.

Ta informacja wstrząsnęła rodem Kammedich. Ród Telonioi z kolei orzekł, że skoro panna nie jest dziewicą, a nadto ma skłonności do niestałości w uczuciach (spotykała się bowiem z kawalerem z ich rodu już od jakiegoś czasu), to umowa między rodami ulega rozwiązaniu. Starszy Kammedich zażądał natychmiastowego wydania córki przez Halusis, na co ci odrzekli, że nie moralność nie pozwala im na wydanie dziewczyny despotycznemu ojcu.

Głowa rodu Kammedich skierowała więc sprawę do sądu parów. Kiedy sąd się zebrał, okazało się, że sędziowie porozdzielani są w podobnym stosunku, jak w Synodosie. Siedmiu na dziesięciu sędziów pochodziło z rodów republikańskich i ich głosy wystarczyły, by pozew starszego rodu odrzucić.

Wtedy sprawa poszła za daleko. Głowa rodu Kammedich ogłosiła mobilizację wojskową swoich sojuszników i zaoferowała żołnierzom królewskim trzykrotność żołdu, jeśli tylko dołączą do ekspedycji przeciw Halusis. Z drugiej strony Halusis zapowiedzieli, że na każdą agresję odpowiedzą ogniem. Wtedy to sprawa doszła do uszu Hegemona, który doskonale wiedział, że jeśli nie zareaguje teraz, wkrótce Boreios rozedrze prywatna wojna.

Wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu

Niedługo po odparciu ataku przybyły do Boreios statki Tettaroncheires. Podwładni taiotlaniego co prawda wyraźnie nie dawali wiary licznym rewelacjom mówiącym o tym, jakoby sam Posedaion uchronił swój lud od klęski. W istocie rzeczy bardzo zimno przyjęli te nowiny z ust urzędnika monarchii. Niemniej, skoro zażegnano niebezpieczeństwo, okręty postanowiły pomóc w zrealizowaniu umowy handlowej, jaką zawarły korony Wschodu i Zachodu. A przedmiotem ich było pięć setek pierwszego sortu Nesjan.

No, nie przesadzajmy z tym pierwszym sortem. Przywiezieni Nesjanie byli wychudzeni, brudni i wystraszeni. Żaden z nich nie pamiętał ojczyzny, jako że przywieziono wyłącznie młodych mężczyzn, niekiedy z kobietami. Jakby tego było mało, mówili albo w języku Tettaroncheires, albo w jakiejś przedziwnej hybrydzie tego języka z archaicznymi naleciałościami języka Nesjan. W istocie towar nie był zachwycający, ale królestwo maniakalne potrzebowało rąk do pracy, toteż nowych mieszkańców przywitano z radością.

Pozostała wciąż kwestia wynagrodzenia, której obie strony nie ustaliły ze względu na pośpiech. Marynarze przywieźli ze sobą propozycję taiotlaniego, którą to Hegemon musiał jedynie zatwierdzić.

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Niejako na marginesie wszystkich tych wydarzeń, w Boreios nienaturalne warunki przedłużały się. Fala straszliwych upałów nie pozwalała żyć Nesjanom, od niepamiętnych czasów nie było tu tak gorąco. Najgorzej było co prawda w słoneczne dni, ale nawet w nierzadkie tutaj dni pochmurne panowała straszliwa duchota. Większość upraw w przeciągu tylko tych kilku dni zwyczajnie wyschła, stawiając pytanie o bezpieczeństwo żywieniowe na okres zimy. Lasy na wyspie i w okolicach kolonii zapłonęły już dwukrotnie, pozostawiając po tym zdarzeniu zgliszcza.

Jeśli niezwykłym upałom nie towarzyszyłoby nic więcej, można by to uznać za normalny przejaw kaprysu matki natury. Niestety, to nie było wszystko. Niebo utraciło swą zwykłą barwę i za dnia było krwiście czerwone, po zmierzchu zaś przechodziło w purpurę. Zwierzęta okazywały jakieś dziwne zdenerwowanie, robiły się agresywne i nawet potulne mućki borejskie bodły jak oszalałe zdziwionych chłopów.

Nocami na niebie obok chmur ukazywały się dziwne zjawiska. Gwiazdy jakby przygasły, natomiast po niebie, przynajmniej raz w tygodniu, goniła samotna, czerwona gwiazda. Później, po dokładniejszych obserwacjach, mędrcy dopatrzyli się nie gwiazdy, ale postaci, powożącej rydwanem zaprzężonym w ogniste rumaki.

Najdziwniejsze było jednak to przesycenie magią. Magowie nesjańscy cierpieli na chroniczne bóle głowy, wymioty, bezzasadne osłabienie. Wielu z nich zmarło w przeciągu kolejnych dni.

Wśród gminu zaczęły szerzyć się teorie apokalityczne – nagła interwencja Posedaiona miała poprzedzać rychły koniec świata, który zginie spalony rozszalałym słońcem. Jeśli był w tym jakiś dobry aspekt, to fakt, że lud zaczął zwracać się ponownie ku starym bogom, porzucając czcze zabobony rodem z Tenokinry. Kapłani jednak nie potrafili dać ludowi żadnej jednoznacznej odpowiedzi; jedyni z nich, którzy cokolwiek zyskali, to wieszczyciele zagłady straszący tłum i zapowiadający przybycie mar z nieba.

Ciekawe nadchodziły czasy, ciekawe.
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 20-12-2017 o 22:07.
MrKroffin jest offline