Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-02-2017, 22:40   #121
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 25

FENOMEN BLIŹNIACZYCH SŁOŃC



Czy którykolwiek z władców tego świata mógł jeszcze pół roku wcześniej podejrzewać, co czeka tak jego, jak i cały kraj, a w następstwie cały znany świat? Czy ktokolwiek z najbardziej uczonych astronomów Północy lub Południa przewidział lub chociaż miał szansę przewidzieć to, o czym pisały w swych kronikach kolejne pokolenia? O czym przez kolejne wieki matki straszyły swe dzieci? Tak, brzmi odpowiedź na te pytania, był pewien człowiek, który znał rzeczy nieznane wtenczas innym istotom świata i które jeszcze długo miały dla nich pozostać zakryte woalem tajemnicy.

Nazywano go różnie – inaczej w każdym języku. Chwalono go lub nim wzgardzano, zależnie od miejsca, w którym się zjawił. Jednak ikonografia wszędzie ukazywała go tak samo i to tak samo błędnie – jak wysokiego, chudego starca o przebiegłej twarzy i długiej, sięgającej za pas brodzie.

Starzec siedział w swym obserwatorium astronomicznych i z utęsknieniem spoglądał w niebo. Tutaj, pośrodku pustyni, w ciemną i zimną bezchmurną noc miał idealne warunki, by ujrzeć to, czego oczekiwał od tylu już wieków. Zjawisko niezwykłe a rzadkie, zachwycające i przerażające, od wieków wprowadzające zamęt do tego i, jeśli Starzec miał rację, innych, równoległych światów oddalonych od niego o odległości, których nie sposób przebyć.

Był gotowy. Tym razem nie zmarnuje sytuacji. Pomyśleć, że cała jego egzystencja i działalność, każdy czyn i słowo podporządkowane są tylko jemu – drugiemu słońcu, którego pojawienie się zawsze oznaczało nadejście czasu kłopotów.

Już niebo rozświetliła czerwona łuna, już niektóre istoty na tym świecie zaczęły zadawać sobie pytania o ten niezrozumiały fenomen. Najlepsze miało jednak dopiero zajść i Starzec doskonale o tym wiedział. O drugim słońcu wiedział wszystko, poza…

I wtedy właśnie, w ciemności nocy, pojawił się na niebie fragment czerwonej gwiazdy i tym samym rozpoczął kolejny cykl. Jak miło, pomyślał Starzec. Napawał się tym widokiem czas jakiś, a potem, wiedziony typową dlań ostrożnością, postanowił sprawdzić, czy wszystkie amortyzatory są w najlepszym porządku.

- Twoja rola spełniona, mkulu. Przyszedłeś jak lis, rządziłeś jak lew, zdechłeś jak pies – wyrzekł sam do siebie, po czym z wykrzywionych ust kalekiego wodza Ankhanding’ono wystrzelił jak z procy bordowy słup dymu i pognał w świat, daleko za morze.

***

Dnia następnego pewien rolnik w Tenokinrze odnalazł w swej oborze dwugłowe cielę. Ubogiemu szlachcicowi z Boreios narodził się martwy syn ze zdeformowaną twarzą i sześcioma kończynami. W Ankhandwe Mzinda czarnołuski szaman zwymiotował jasnoniebieską posoką, po czym zmarł z odwodnienia, a w Jotunheimr, mimo zimy, stopniał cały śnieg i zrobiło się goręcej niż w najbardziej upalne dni lata.

Wszystkim tym istotom przyszło żyć w ciekawych czasach.



Ankhanding’ono

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Nikt w Ankhandwe Mzinda nie zdawał sobie sprawy z tego, co miało właśnie nadejść. Zapewne, gdyby wiedzieli, przezorny ród Ankhanding’ono jakoś przygotowałby się na nadchodzącą katastrofę. Nawet najmędrsi szamani nie mogli jednak zobaczyć tego, co zbliżało się spośród gwiazd. I co złamało w jednej chwili pierwszy filar potęgi ich kraju.

Zaczęło się od niepokojąco wysokich temperatur. Sadownicy i pasterze pobożnie wznosili modły do Smoczej Matki, błagając ją o zimne, wiatry znad oceanu, ta jednak pozostawał głucha na ich prośby. Ziemia parzyła w stopy – nawet tak wytrzymałe jak Ankhanding’ono. Piękne ogrody okalające Ankhandwe Mzinda, mimo regularnego nawadniania, wysychały z każdym dniem. Sztucznie zaszczepiona populacja roślin zmniejszała się. Bydło padało w jeszcze szybszym tempie, co gorsza, pierwsze padały młode, kładąc cień na przyszłą hodowlę.

Do kilku dniach dołączyło do tego zaczerwienienie nieba. Naraz zaczęły mnożyć się opowieści o gniewie Tiamat. Dlaczego jednak? Przecież Prorok spełniał jej wolę, najświętszy na ziemi Tiamat-etha-valasha niósł ogień przeciw innowiercom. Cóż się mogło Smoczej Pani nie podobać? Pytanie to gnębiło wszystkich mieszkańców pustyni także wtedy, gdy nocne niebo stawało we fiolecie.

W dniach kolejnych zauważono nieuzasadnione pękanie ścian starych budowli z centrum miasta. Pęknięcie było długie i szerokie, niemające żadnego znanego budowlańcom uzasadnienia. Kiedy runął pierwszy z budynków, stało się jasne, że proces ten, nazwany przez gmin chorobą domów może wkrótce rozsiać się na całe miasto. A niekontrolowany – pozostawić z wielkiej i wspaniałej stolicy starożytne ruiny, na kształt tych z południa.

Każdy kolejny dzień witany był z lękiem. Nie bez powodu. Wkrótce zaczęli masowo umierać szamani. Skarżyli się na nieznośne bóle głowy, słyszane znikąd szepty. Bardzo często jeśli nie umierali, to popadali w obłęd lub popełniali samobójstwa. Kasta kapłańska na równi z bydłem umierała, tak, że zaczęto ich chować pokotem ze względu na oszczędność czasu. Co ciekawe, choroba szamanów ewidentnie nie była zaraźliwa.

A gdy kolejnej nocy po purpurze nieba przeleciał ognisty rydwan, niosąc okrzyki w nieznanym, tajemniczym języku, wszyscy społem zapytali: gdzie jest Prorok? Jakże fatalne było to pytanie.

Umarł największy z żyjących

Czarnołuski szaman zapukał po trzykroć. Był niepomiernie zdenerwowany. Miał dość milczenia pierwszego spośród żywych. Tak wiele złego się działo, chaos i dezinformacja, śmierć i głód, a jak Prorok zabarykadował się w swojej komnacie na szczycie wieży kilkanaście dni temu, do tego czasu nie wyszedł. Ostatnio przestał nawet wydawać rozkazy.

- Proroku! Panie nasz! Otwórz! Potrzebujemy cię!

Otarł z czoła pot. A co jeśli i jego ta zaraz dopadła? Co jeśli na niego przyjdzie śmierć? Jedyną, która może mu teraz pomóc jest boska Tiamat, a jeśli ma ona przemówić, potrzebuje ust.

- Proroku! Zmiłuj się nad nami! Twój lud umiera!

Głucho. Zacisnął pięści. Musiał coś zrobić, musiał. Inaczej wszystkich ich czeka fatalny koniec.

- Wyważcie te drzwi. Prorok musi nam udzielić pomocy!

Przerażeni zielonoskórzy z trudem unieśli taran. Czarnołuski wybrał ich właśnie do tej roboty, jakby Prorok, ostatnio poważnie rozdrażniony, zechciał wylać na nich część kipiącej z niego złości. Lepiej, żeby ci bezużyteczni głupcy otrzymali cios niż on. Zielonoskórzy na raz, dwa, trzy wywarzyli drzwi. Czarnołuski poczuł, jak skręcają mu się wnętrzności ze strachu. Od jakiegoś czasu Prorok był bardzo nieswój wykazywał dziwnie sadystyczne skłonności, kto wie, co ich czeka po wtargnięciu do jego komnaty. Tym bardziej, że robił to w nocy, pokątnie, bez niczyjej zgody. Lecz kto miał wydać zgodę, skoro jedyną władzą był milczący Prorok?

Opadły wyrwały się z zawiasów i opadły na podłogę. Pośród olśniewających, róznokolowych podłóg wysadzanych szlachetnym kamieniem, pośród pieców i alembików, setek ingrediencji, teleskopów, globusów, astrolabiów i innych urządzeń, których nazw jeszcze długo nikt znać nie mógł, w oczy czarnołuskiego rzuciło się tylko jedno: martwe, leżące na posadzce ciało Proroka.

- Panie! – zakrzyknął w szczerym zdziwieniu. – Panie! Nie wierze! To niemożliwe! Miałeś być wieczny jak sama Tiamat!

A jednak. Największy z żyjących leżał martwy, skręcony pośmiertnym stężeniem. Szaman szybko przyjrzał się ciału. Żadnych ran, krwi, ciało niezmienione. Wyglądał jak zawsze, a jednak brakło mu ducha. On, prawa ręką bogini, który doznał tylu łask od Smoczej Pani, był tak samo martwy jak każdy śmierdzący zielonoskóry, gnijący pod murami miasta. Ta świadomość wstrząsnęła Chinjoka’magazi.

Popatrzył na dwu zdziwionych zielonoskórych, patrzących na tę scenę z nieinteligentnym wyrazem twarzy.

- Wy dwaj. Podejdźcie tu – rozkazał krótko.

Otrząsnął się momentalnie. Nawet jeśli Prorok umarł, to świat wciąż żył. A oni w nim. Nie mógł pozwolić, by to wszystko poszło w rozsypkę przez jeden nierozważny zgon.

Kryzys sukcesji

Milczenie Proroka było niezrozumiałe. Zawsze nadzwyczaj aktywny, zawsze obecny. Nie stronił ani od towarzystwa, ani od swojego imperium. Dlaczego więc milczał? Coś musiało pójść nie tak. Odszedł? Zabrała go Tiamat? Niczego nie można było wykluczyć. Jasne się natomiast stało, że skoro brakuje Proroka i nie ma żadnego smokowatego, który mógłby po nim dzierżyć władze nad ludem, władza uległa anihilacji.

CHINJOKA’MAGAZI
  • Cyniczny
  • Bezwzględny
  • Inteligentny
  • Kłamliwy
  • Pobożny


Czarnołuski szaman, który nawiedził tej fatalnej nocy komnatę Proroka, następnego dnia zwołał radę szamanów, która ogłosiła się tymczasowym organem władczym i porządkowym. Miała opanować chaos powstały wskutek osobliwego fenomenu, a przewodzić jej miał owy czarnołuski. Nie wszystkim jednak ta decyzja przypadła do gustu.

W dwa dni po tym obwieszczeniu grupa szamanów z Chitsimei Kulumikizanitsa i Kutentha Mchenga ogłosiła własne obwieszczenie, że na terenie ich miast powstanie inny organ porządkowy złożony ze wspólnej populacji szamanów z obu miast – Rada Despotatu Chit-Ku-KutMch. Jednocześnie szamani ogłosili, że akt ten nie jest aktem secesji, ale zabezpieczenia interesów miast mniejszych, które to różnią się od interesów metropolii. Założono też, że ich władza ustanie, gdy powróci prawowity władca. Do tego czasu Rada miała na swym terenie pełnić wszystkie niezbędne funkcje władzy państwowej.

Nieznane było stanowisko posiadłości zamorskich. Nic w tym dziwnego – te wieści jeszcze tam nie dotarły. Niestety, odkąd upadły portale do dalekich krain (wraz ze śmiercią Proroka), kontakty z terenami podbitymi stały się iluzoryczne. I choć sprawy mało licznych kolonii północnych wydawały się w obliczu tylu problemów rzeczą drugorzędną, roztropny Chinjoka’magazi wiedział, że mogą one znacząco wpłynąć na rozkład sił w podzielonym imperium.

Poruszenie wśród anakwyia

Zamieszanie z władzą w kraju odbiło się nie tylko na zwykłych, niezorientowanych mieszczanach. Jeszcze więcej zamętu zrodziło w umysłach prostych, nieobeznanych w polityce anakwyia. Orkowie przestali cokolwiek rozumieć. Dwuwładza w kraju sprawiła, że poddani zowonglera nie wiedzieli komu służyć – wtłaczano im bowiem posłuszeństwo wobec władzy. Władzy jednak nie ma – ani Proroka, ani smokowatego. Są dwie, autonomiczne władze, na dodatek każda bez smokowatego. Mieli być posłuszni Ankhanding’ono – dobrze, lecz co w wypadku, gdy oni sami pozostają skłóceni? Mieli służyć Tiamat – jakże jej jednak służyć, skoro nikt nie objawia jej słów. Całe to zamieszanie budziło frustrację wśród orków, a ich nieformalny przywódca i wódz ogłosił, że orkowie nie będą stawali po żadnej ze stron do czasu zakończenia feralnego konfliktu.

Kwiat myśli religijnej

Niezrozumiałe znaki na niebie, milczenie Proroka, dwuwładza w kraju – to wszystko sprawiło, ze w serca ludu wdarło się zwątpienie. A co jeśli Prorok odszedł lub co gorsza przeklął ich, zsyłając omeny? Być może Tiamat postanowiła zniszczyć świat, który nie dość gorliwie wypełniał jej zalecenia? Szybko znaleźli się orędownicy takich tez, także wśród, wydawałoby się światłych i uczonych szamanów. Wichrzyciele ci wieszczyli zagładę pustyni i nawoływali do opuszczenia skazanego na śmierć z upału południa i masowy eksodus na północ na ziemie żyźniejsze i chłodniejsze. Herezja ta znalazła duże poparcie w biednych masach, najbardziej cierpiących niedostatki. W ostatnich dniach nawet woda zaczęła znikać z podziemnych jezior, co przelało czarę goryczy i zaczęły przygotowania na wielką skalę do opuszczenia ziem ojców.

Drugim ruchem zrywającym z ortodoksją był ruch buntowników, którzy uznali, że brak jedynowładztwa oznacza automatycznie likwidację państwa. Z tego wywiedziono przekonanie, że Ankhanding’ono stali się wolnym ludem, nieznającym hierarchii ani podporządkowania. Ci nie tyle zamierzali opuszczać pustynie (choć nie wykluczali tej opcji, przez co wielu należało do obu tych ruchów), co założyć własne, egalitarne osiedle w miejscu dobrym do życia i tam rozpocząć wszystko na nowo.

Trzecim, choć mniej popularnym ruchem, był ruchem antyteistyczny. Jego członkowie, na czele z wysokimi szamanami, twierdzili, że Prorok umarł, a Tiamat zostawiła ten świat na pastwę losu, liczył się dla niej bowiem tylko Proroka. Z tego powodu ci Ankhanding’ono nawoływali do zakończenia składania ofiar niesłyszącej bogini, porzucenia koncepcji Koła Tiamat i zmiany stylu życia, porzucenia wiary, która zawiodła.

Takiej rozstroju myśli nie znała jeszcze historia Ankhandwe Ufumu.

Dar’Mor

Rasa zostaje sprowadzona do roli NPC.

Jotunn

Kapitulacja Vene cz. 1

Jar-Tan zadecydował, że czas najwyższy wezwać posiłki. Był wyraźnie niezadowolony z przebiegu kampanii. Kto by się spodziewał, że karły swoją arogancje poprą faktyczną siłą? I to nie fizyczną, lecz magiczną, w której to Jotunn nie byli szczególnie biegli. Sytuacja istotnie była frustrująca i widział to po swoich braciach, którzy stawiając czoła wrogowi, którego ich siła i wielkość pokonać nie mogła, stawali się coraz bardziej wściekli i autoagresywni. Orm wiedział, że nie jest w stanie nic na to poradzić – gotującą się krew Jotunna uspokoić mogła tylko krew jego wroga, obficie spływająca po tarczy. A te małe karakany nawet jak już padły, to nieszczególnie krwawiły.

Posiłki nadeszły po kilku dniach wzmożonego marszu. Przybyło siedemdziesięciu Jotunnów ze wszystkich rodów poza Jasmutami, którzy pogrążeni w żałobie po Olu Silnym rozpoczęli wybór nowego tana. Pojawienie się nowych wojsk poskutkowało ożywieniem w szeregach olbrzymów. Po raz pierwszy od dłuższego czasu uwierzyli w rychłe zakończenie tego konfliktu.

Nie spodziewali się jednak, że nadejdzie tak szybko.

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Przybyciu posiłków towarzyszyły dziwne znaki. Najpierw stało się nieznośnie gorąco – doprawdy, lud Jotunn nie pamiętał tak koszmarnych upałów. Mimo przedwiośnia pozostały śnieg stopniał w ciągu jednego południa, podmywając kiepskie mury Vene. Z każdą kolejną godziną temperatura rosła – widać to było zarówno po Jotunnach, jak i Ulliarich, którzy z racji cherlawej budowy ciała znacznie gorzej znosili upały.

Wraz ze strasznym gorącem niebo zasnuło się karminem. Nocą przybierało barwę fioletu. W obozie Jotunnów różne krążyły teorie na temat przedziwnego zjawiska. Wszystkie tak samo fantastyczne. A kiedy po niebie przemierzał ogniowy rydwan, mimo walk, wspólnie dziwowali się tak Jotunnowie, jak Ulliari.

Kiedy posiłki przybyły, przyniosły też straszne wieści: śnieg z góry, na której zboczu leżało Jotunheimr, stopniał nagle i spłynął wielką falą na miasto, topiąc wiele kobiet i dzieci. Nadto woda zmyła ogromną liczbę budynków, tak że teraz miasto przypominało ruinę. Przybyli druhowie opowiadali, jakby nagle z gór popłynęła rwąca rzeka. Straty tak w ludziach, jak w bogactwach były niepowetowane.

To tylko bardziej rozzłościło zebranych wojowników. Zapragnęli krwi Ulliarich, którzy na pewno swoją plugawą magią maczali palce w haniebnym procederze mordowania najsłabszych.

Kapitulacja Vene cz. 2

I właśnie wtedy do obozu przybył trzęsący się, bynajmniej nie z zimna, poseł Ulliarich. Drżącą dłonią zdjął czapkę z głowy i wykręcił ją, pozbywając się nagromadzonego potu. W istocie wyglądał żenująco. Jego małe, zrozpaczone oczy wyraźnie szukały pomocy, a blada, delikatna skórka nosiła znaki poparzeń słonecznych – czego bynajmniej Jotunnowie nigdy wcześniej nie widzieli.

Od razu tanowie jednogłośnie orzekli (bez Jar-Tana), że malec zaraził się jakąś chorobą i stąd zaczerwienia na jego skórze. Strażnicy nie pozwolili mu zbliżyć się do obozu. Mimo to niewysoki, nawet jak na Ulliariego, poseł, błagał na kolanach:

-[i] Pokój! Pokój niosę! Poddajemy się, poddajemy! Litości[/b]

Mimo tych radosnych wiadomości, w obozie wcale nie zapanowała radość. Zdenerwowani tak upałem, jak katastrofą w Jotunheimr, wojownicy łaknęli krwi, a karle istoty mogły próbować jakiegoś fortelu – w końcu przysłały zarażonego posła, jak przekonywali tanowie, a wraz z nimi cały niemal obóz. Kto wie, czy na skutek upału nie wybuchła wśród nich jakaś zaraza, którą teraz, w obliczu nadchodzącej ich klęski, z zemsty postanowili przekazać Jotunnom.

Nowy, wspaniały tan

Mimo fatalnej sytuacji, lud Jotunn był bardzo przywiązany do tradycji – do tego stopnia, że katastrofa miasta nie odwróciła uwagi rodu Jasmutów od wyboru nowego tana. Nim jeszcze zaczęto rozbudowę, wiec Jasmutów orzekł: nowym tanem został Ragnar zwany Wilkiem, podstarzały i zasłużony wojownik. Jego wybór był formalnością – zwolennicy Ola wyruszyli z nim pod Vene, natomiast zwolennicy Ragnara jeszcze z poprzedniego wiecu pozostali w mieście. Wybrali więc go przytłaczającą przewagą głosów.

Wilk szybko odnalazł się w nowej sytuacji. Jako jedyny tan pozostały w Jotunheimr z wyruszył z wojskami, ale pozostał w mieście, zarządzając, iż zajmie się odbudową miasta. Ledwie jednak posiłki się oddaliły, Ragnar wydał rozkaz: wymarsz. Zebrał pozostałych mężczyzn ze swego rodu, a także kobiety i dzieci, i nakazał, ściąwszy pierwej kilkadziesiąt jodeł ze szkółki, wyruszyć na północ w poszukiwaniu zimna. Wilk jasno stwierdził, że jest tu za gorąco dla Jotunnów i że gdy Jar-Tan przybędzie z wyprawy, podąży ich śladem.

Chcąc nie chcąc, jako że poza Jasmutami w mieście pozostali tylko schorowani starcy, kobiety i dzieci, wyprawa ruszyła po kilku dniach pozostawiając zniszczone zgliszcza Jotunheimr samym sobie.

Nesioi

Święta wojna na Boreios

Wyruszeniu armii Hegemona przeciw bestialskim najeźdźcom towarzyszyły zdarzenia dziwne. Niezwykłe zjawiska ukazały się na niebie; obok słońca pojawiło się drugie, całkowicie czarne i niedające światła. Nocny firmament zalśnił karminem, skąpał w krwawym poblasku całe Boreios i okoliczne kolonie. Dzień zaś wymarszu, mimo jesieni w rozkwicie, był gorętszy niż najbardziej upalne dni lata. Wielu poczytało to jako zły omen i zapowiedź upadku państwa synodalnego.

Xennophantes nie wierzył jednak babskim bajaniom i jak gdyby nigdy nic przygotowywał się do bitwy, miał bowiem ruszyć na czele swej floty naprzeciw jaszczurczym najeźdźcom. Wcześniej czy później należało się spodziewać, że przypuszczą atak, mimo to królowa Sofia jakoś zbagatelizowała to zagrożenie. Nadto pogłębiła podziały w społeczeństwie nesjańskim przez co teraz ich obrona jest taka, jaka jest.

Okręty wraz z hetajrami i nielicznymi lojalnymi wobec korony Kenku, wyruszyły w południe na spotkanie okrętów Ankhanding’ono. Nastroje już wcześniej nie były dobre – wiele się w Boreios mówiło o rzezi, jakiej dokonano na Altenis – a teraz, gdy doszły do tego nocne omeny, wielu nawet najodważniejszych wojowników, zanosiło przed wypłynięciem modły do Pana Mórz i składało hojne dary. Tylko sam władca był dziwnie spokojny.

Emocje nieco opadły, gdy okazało się, że zatrważająca armia przybywa na… dwóch nieszczególnie dużych galerach. Poza tym nawet nie było ich widać – musieli być schowani pod pokładem. Czyżby chcieli uderzyć znienacka? A może to wcale nie była ekspedycja wojenna – przemknęło przez myśl Xennophantesa. Nie można było sobie pozwolić na takie rozważania – jaszczurczy lud szukał tylko wojennej pożogi i krwawych ofiar dla swej obrzydliwej bogini. Xennophantes kazał przygotować katapulty.

Lecz kiedy tylko armia królewska zbliżyła się do wroga na odległość strzału, okręty jaszczurów rozpoczęły odwrót. Zdziwiony Hegemon nakazał rozpocząć pościg, zastanawiając się jednak, czy nie jest to jakiś zmyślny manewr przeciwnika. Po krótkiej pogoni Hegemon zrozumiał, że okręty jaszczurów zawracają do Altenis. Załogi statków popadły w stupor. Po chwili namysłu, władca wydał rozkaz:

- Zarządzić odwrót.

On jeden na statku był niezadowolony z tej decyzji. Z niepokojem obserwował oddalające się galery, przyozdobione wizerunkami smoczej boginki. Coś było nie w porządku i Xennophantes doskonale o tym wiedział.

***

Armada królewska zbliżała się do portu. Na zamglonym horyzoncie zamajaczyła lekko uwypuklona wyspa. Załoga już zbierała się do świętowania złudnej wiktorii, gdy z bocianiego gniazda rozległ się krzyk.

- Wrogie okręty! Przed Boreios!

Radosne okrzyki naraz ucichły. W jednej chwili najgłośniejsza załoga na Morzu Pelajskim stała się najcichszą. Xennophantes bez chwili zawahania zerwał się z drewnianego tronu, gwałtownie przesunąwszy nalewającego mu wina sługę, i podbiegł na dziób okrętu. Marynarz nie kłamał. Xennophantes poczuł, jakby mu serce stanęło. Na Boreios zmierzała grupa pięciu statków.

Początkowo nie mógł uwierzyć. Stał i patrzył, jak okręty zbliżają się powoli i sukcesywnie do Boreios. Nie było szans, by zdążyli, nie by powstrzymać pierwsze uderzenie. A miasto stało przecież niemal całkiem bezbronne, trzon armii ruszył na zbuntowanych chłopów. I wtedy stała się rzecz tak dziwna, że gdyby ktoś opowiedział to Xennophantesowi, złajałby tego kogoś od łgarzy.

Woda pod okrętami jaszczurów zaczęła się zapadać, jakby dno nagle się obniżyło. Po tym tafla zaczęła się wykręcać, tworząc wir, ogromny wir, wielkością dorównujący być może całemu Boreios. Statki nachyliły się ku niemu i wszystkie zaczęły zapadać się pod powierzchnię wody. Całe zjawisko trwało ledwie kilka minut; po tym, jak statki jaszczurów pochłonęła głębia, ocean uspokoił się, złagodniał, tafla wody powróciła do swego zwykłego kształtu.

Na galerach jeszcze długo panowała niezmącona cisza, przerywana tylko skrzeczeniem mew i pruciem okrętu przez fale. Kiedy jednak się skończyła, okrzyki radości usłyszano aż w Boreios. A raczej usłyszano by, gdyby i tam nie panowała podobna wrzawa. Wszyscy marynarze i żołnierze, ze swym Hegemonem na czele, padli jak jeden mąż na kolana i zaintonowali wspólnie hymn ku czci Pana Nieprzeniknionych Głębin, który otworzywszy podwoje swego królestwa, ochronił wierny lud od nadchodzącej zagłady.

Xennophantes traci cechę „Pyszny” i zdobywa cechę „Pobożny”

Upadek powstania

Biedny, naiwny horimtul. Gwałtowny, młody mnich z gorącą głową, który płomiennymi przemowami wzburzył tłuszczę, by wyruszyła naprzeciw swoim panom i kapłanom. Wszystko miało być pięknie – zrabowane rezydencje, płonące świątynie, zgwałcone szlachcianki. Ciekawe, czy gdyby młody nesjański mnich wiedział, co go spotka, równie chętnie zabrałby się do podburzania tłumu.

Kenkijski łucznik siedział na jednym drzewie, co dobrze odpowiadało jego ptasiej proweniencji. Czekał. Dobrze najedzony i wypoczęty, w przeciwieństwie do licznych zastępów jego pobratymców, którzy popadli w niełaskę u Hegemona. A raczej Hegemonki czy też Królowej Rybaczki. Kenku nie znał się na polityce. Znał się na zabijaniu. I miał zamiar właśnie uczynić.

Już z daleka widać było maszerujące pospolite ruszenie. Głupcy zrzuciwszy jednych panów, nieśli w lektyce następnego tyrana, oseska, który zdobył poparcie głupim krakaniem. Kenku był nawet zadowolony, że to jemu przypadła możność ukarania tego wichrzyciela. Babka bajała, że właśnie tacy jak on doprowadzili do upadku Siedliszcza Kenku.

Spał, dureń, opity winem, z rozchełstaną włosiennicą. Być może powinien nawet podziękować swojemu zabójcy – jego horimtulscy pobratymcy urządziliby go znacznie gorzej za ośmieszenie gekatzajskich ideałów. Kenku naciągnął cięciwę i przymierzył. Jego przodkowie wypatrzeć mogli mysz na polu, szybując ponad górami, więc czuł się naturalnie predestynowany do tego zadania. Jeszcze tylko chwila…

Szok, niedowierzanie! Leży głupiec zakrwawiony, z głowy sączy mu się krew. Niosący lektykę porzucili ją, zaczęli pierzchać w przestrachu. Gdyby Kenku posiadali mięśnie mimiczne, zapewne zabójca uśmiechnąłby się. Nie posiadali jednak, a Turaktek ześliznął się z gracją z drzewa i wyruszył w kierunku stolicy, by odebrał pozostałą część nagrody.

***

W dwa dni później rozpoczęła się żmudna akcja łapania buntowników. Niektórzy powrócili do domów, ale większość zapadła w lasy, lękając się gniewu Hegemona i Posedaiona, który tak wspaniale okazał swoją moc. W ten też pożałowania godny sposób zakończyło się powstanie ludowe w P.A.N.S.

Propozycja horimtulai

Niedługo po tych wydarzeniach, do bram miasta przybył nesjanin w stroju horimtulai. Młodzik, ale niewątpliwe powiązany z zakonem. Trochę podobny do tego, który skończył przed tygodniem ze strzałą w czaszce. Przyniósł wieść, że horimtulai gotowi są do rokowań z królem i przysyłają list, który ma przekazać ich ofertę.

Strażnicy, nie przejmując się zbytnio pokojową postawą mnicha, pochwycili go i wrzucili do ciemnicy. Sam list zaś trafił wkrótce do rąk królewskich.

Cytat:
Szlachetny Hegemonie, panie na Boreios!

My, zakonnicy proroka Kat’zai, ślemy pozdrowienia i życzenia dobrego zdrowia. Oby drogi twe były proste, a umysł jasny.

Z oczywistą radością przyjęliśmy informację o zgonie największej szkarady kraju nesjańskiego – tak fizycznie, jak duchowo – tak zwanej królowej Sofii. Zauważywszy, że roztropnie odmówiłeś uzurpatorce godnego królowej pochówku, bractwo nasze z życzliwością spoglądać zaczęło na Twoją osobę, jak i wyraziło jednogłośnie chęć ponownego pojednania z naszą ojczyzną.

Z niepokojem bowiem obserwujemy zmiany, jakim kraj nasz poddają partykularnie patrzący patrycjusze i zdrajcy spod znaku Altenis. Ostatnie zmiany w organizacji państwa, ograniczające władzę monarszą, są dla naszego bractwa wielką obelgą i przytykiem także i w Twoim, Hegemonie, kierunku. Kat’zai słusznie naucza, że: „Nie ma mocy ludzkiej nad moc taiotlaniego [króla – dop. Prz.]; władza jego nad każdym ciałem i każdym zamysłem”. Nie możemy więc akceptować tak bluźnierczych odchyleń, jakim Krateia została w ostatnim latach poddana.

Liczymy, że wesprzesz, Hegemonie, naszą sprawą. Otwarci jesteśmy na Twoje słowo i wierzymy, że łączy nas wspólnota interesów i troski o byt naszej morskiej ojczyzny. A najskuteczniejszą drogą do zapewnienia tejże jest odsunięcie miecza od sprawiedliwych, a skierowanie go przeciw altenijskiemu hultajstwu.

Z błogosławieństwem Proroka,
Przeor horimtulai
Moje wielkie nesjańskie wesele

Echa ostatniego posiedzenia Synodosu jeszcze nie skończyło rozbrzmiewać po P.A.N.S. Nikt z jego uczestników, poza Hegemonem, rzecz jasna, nie był z jego wyników zadowolony. Wśród możnych zaczęło się opowiadać, że Xennophantes mógł celowo próbować skłócić Synodos, aby tchórzliwie wykaraskać się z przyrzeczonych obietnic. Tym samym możni rodów patrycjalnych z coraz większą niechęcią i zawodem wypowiadali o rządach pierwszego Hegemona.

Przedstawiciele rodu Halusis próbowali nawet zwołać w swej rezydencji nieformalne zebranie Synodosu, który by sformułował wspólne stanowisko rodów wobec króla, jednak na wezwanie odpowiedzieli jedynie członkowie sojuszniczego rodu Krithis. Sytuacja była więc patowa i nic nie zapowiadało, by mogła się zmienić. Mimo iż wszystkie rody negatywnie oceniały pierwsze lata rządów Xennophantesa, ich wzajemna niechęć była zbyt silna, by utworzyć zjednoczony front antykrólewski.

Pośród rodów uprawnionych do zasiadania w Synodosie, ale także w uboższych warstwach patrycjatu wyklarował się wyraźnie podział na tradycjonalistów (Kammedi, Telonioi) i republikanów (Halusis, Krithis, Tragei). Przy czym po ostatnim posiedzeniu Synodosu ród Tragei faktycznie zerwał sojusz z pozostałymi altenijskimi rodami, czym pogłębił stan patu w Synodosie. Wciąż jednak Tragei bliżsi byli ideom Republiki niż monarchii borejskiej.

Synodos i cały patrycjat wrzał. Xennophantes co rusz wprowadzał nowe reformy, nie opowiadając się po żadnej ze stron konfliktu, czym naraził się na gniew swojego rodu – Halusis, i pogłębił zarazem niechęć do swojej osoby ze strony tradycjonalistów. Tymczasem, choć prosty lud żył w słodkiej niewiedzy, w szeregach patrycjatu wrzała walka o władzę i dominację.

Dopóki trwało zagrożenie ze strony jaszczurów, patrycjusze trzymali na wodzy swoje emocje, mając na względzie różnie pojmowane dobro kraju i własne bezpieczeństwo. Kiedy jednak w nieomal mistyczny sposób fale pochłonęły oddziały najeźdźców, powszechne stało się przekonanie o boskiej protekcji nad P.A.N.S. Dało to poczucie bezpieczeństwa i otworzyły niezliczone furtki do walki między możnymi rodami.

Punktem zwrotnym okazała się niepozorna wizyta córki starszego rodu Kammedi w rezydencji Halusis. Wizyta, z której panienka nie wróciła. Młoda dziewczyna lada dzień miała wyjść za mąż za wpływowego Telonioi, czym przypieczętowany miał zostać sojusz między najstarszymi rodami borejskimi. Wraz ze ślubem, Telonioi obiecali nie tylko przedłużenie politycznego sojuszu, ale i poparcie dla reform, jakich domagać się mieli w najbliższym czasie Kammedi. Niepozorna sytuacja stała się bardzo poważna w chwili, gdy Halusis nie tylko przyznali, że w ich rezydencji przebywa owa panna, ale również jest tu z własnej woli – w ramionach kochanka z rodu Halusis.

Ta informacja wstrząsnęła rodem Kammedich. Ród Telonioi z kolei orzekł, że skoro panna nie jest dziewicą, a nadto ma skłonności do niestałości w uczuciach (spotykała się bowiem z kawalerem z ich rodu już od jakiegoś czasu), to umowa między rodami ulega rozwiązaniu. Starszy Kammedich zażądał natychmiastowego wydania córki przez Halusis, na co ci odrzekli, że nie moralność nie pozwala im na wydanie dziewczyny despotycznemu ojcu.

Głowa rodu Kammedich skierowała więc sprawę do sądu parów. Kiedy sąd się zebrał, okazało się, że sędziowie porozdzielani są w podobnym stosunku, jak w Synodosie. Siedmiu na dziesięciu sędziów pochodziło z rodów republikańskich i ich głosy wystarczyły, by pozew starszego rodu odrzucić.

Wtedy sprawa poszła za daleko. Głowa rodu Kammedich ogłosiła mobilizację wojskową swoich sojuszników i zaoferowała żołnierzom królewskim trzykrotność żołdu, jeśli tylko dołączą do ekspedycji przeciw Halusis. Z drugiej strony Halusis zapowiedzieli, że na każdą agresję odpowiedzą ogniem. Wtedy to sprawa doszła do uszu Hegemona, który doskonale wiedział, że jeśli nie zareaguje teraz, wkrótce Boreios rozedrze prywatna wojna.

Wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu

Niedługo po odparciu ataku przybyły do Boreios statki Tettaroncheires. Podwładni taiotlaniego co prawda wyraźnie nie dawali wiary licznym rewelacjom mówiącym o tym, jakoby sam Posedaion uchronił swój lud od klęski. W istocie rzeczy bardzo zimno przyjęli te nowiny z ust urzędnika monarchii. Niemniej, skoro zażegnano niebezpieczeństwo, okręty postanowiły pomóc w zrealizowaniu umowy handlowej, jaką zawarły korony Wschodu i Zachodu. A przedmiotem ich było pięć setek pierwszego sortu Nesjan.

No, nie przesadzajmy z tym pierwszym sortem. Przywiezieni Nesjanie byli wychudzeni, brudni i wystraszeni. Żaden z nich nie pamiętał ojczyzny, jako że przywieziono wyłącznie młodych mężczyzn, niekiedy z kobietami. Jakby tego było mało, mówili albo w języku Tettaroncheires, albo w jakiejś przedziwnej hybrydzie tego języka z archaicznymi naleciałościami języka Nesjan. W istocie towar nie był zachwycający, ale królestwo maniakalne potrzebowało rąk do pracy, toteż nowych mieszkańców przywitano z radością.

Pozostała wciąż kwestia wynagrodzenia, której obie strony nie ustaliły ze względu na pośpiech. Marynarze przywieźli ze sobą propozycję taiotlaniego, którą to Hegemon musiał jedynie zatwierdzić.

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Niejako na marginesie wszystkich tych wydarzeń, w Boreios nienaturalne warunki przedłużały się. Fala straszliwych upałów nie pozwalała żyć Nesjanom, od niepamiętnych czasów nie było tu tak gorąco. Najgorzej było co prawda w słoneczne dni, ale nawet w nierzadkie tutaj dni pochmurne panowała straszliwa duchota. Większość upraw w przeciągu tylko tych kilku dni zwyczajnie wyschła, stawiając pytanie o bezpieczeństwo żywieniowe na okres zimy. Lasy na wyspie i w okolicach kolonii zapłonęły już dwukrotnie, pozostawiając po tym zdarzeniu zgliszcza.

Jeśli niezwykłym upałom nie towarzyszyłoby nic więcej, można by to uznać za normalny przejaw kaprysu matki natury. Niestety, to nie było wszystko. Niebo utraciło swą zwykłą barwę i za dnia było krwiście czerwone, po zmierzchu zaś przechodziło w purpurę. Zwierzęta okazywały jakieś dziwne zdenerwowanie, robiły się agresywne i nawet potulne mućki borejskie bodły jak oszalałe zdziwionych chłopów.

Nocami na niebie obok chmur ukazywały się dziwne zjawiska. Gwiazdy jakby przygasły, natomiast po niebie, przynajmniej raz w tygodniu, goniła samotna, czerwona gwiazda. Później, po dokładniejszych obserwacjach, mędrcy dopatrzyli się nie gwiazdy, ale postaci, powożącej rydwanem zaprzężonym w ogniste rumaki.

Najdziwniejsze było jednak to przesycenie magią. Magowie nesjańscy cierpieli na chroniczne bóle głowy, wymioty, bezzasadne osłabienie. Wielu z nich zmarło w przeciągu kolejnych dni.

Wśród gminu zaczęły szerzyć się teorie apokalityczne – nagła interwencja Posedaiona miała poprzedzać rychły koniec świata, który zginie spalony rozszalałym słońcem. Jeśli był w tym jakiś dobry aspekt, to fakt, że lud zaczął zwracać się ponownie ku starym bogom, porzucając czcze zabobony rodem z Tenokinry. Kapłani jednak nie potrafili dać ludowi żadnej jednoznacznej odpowiedzi; jedyni z nich, którzy cokolwiek zyskali, to wieszczyciele zagłady straszący tłum i zapowiadający przybycie mar z nieba.

Ciekawe nadchodziły czasy, ciekawe.
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 20-12-2017 o 22:07.
MrKroffin jest offline  
Stary 21-02-2017, 22:41   #122
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
Tai’atalai

Zniewaga dyplomatyczna

Bahitalt z niecierpliwością oczekiwał wieści z nesjańskiego frontu. Enigmatyczna przepowiednia Przodków o tym, że to Nesioi rozwiążą jego problem sprawiła, że musiał teraz dbać o nieudaczników z wysp nie mniej niż o swój własny lud. Nie był jednak pewien, czy nawet z takim wsparciem Birukai odeprą wroga wspomaganego bezbożną magią nahaków. Podobieństwo fizjonomii było przecież aż nadto wyraźnie.

Ku zdziwieniu Bahitalta, wyprawa wróciła w całości, nie tracą ani jednego żołnierza. Zdziwiony, a wręcz podejrzliwy wanaharat natychmiast posłał po kapitanów okrętów. Ci zaś donieśli, że do żadnej walki nie doszło. W tym momencie w głowie Bahitalta zaczęły rodzić się różne dziwne pomysły: dlaczego więc Xennophantes tak naciskał na pomoc wojskową? Zakpił z niego? A może faktycznie jest sojusznikiem Starca i próbował odkryć Tenokinrę na jego niecne knowania?

Kapitanowie zgodnie orzekli, że wymyślona na poczekaniu historyjka o interwencji jakiegoś morskiego idola jest nie tylko nieracjonalna, ale obraźliwa dla każdego pobożnego Tenokinryjczyka. Ich zdaniem celem Xennophantesa było ściągnięcie wojsk atalskich na wypadek buntu możnych, ci bowiem sprawują faktyczną władzę w P.A.N.S. i na dodatek są negatywnie do Hegemona nastawieni.

Bahitalt odesłał kapitanów i oddał się rozważaniom.

Administracyjna anarchia

Jeden z licznych doradców dworu przybył pewnego dnia przed oblicze nieszczególnie trzeźwego Bahitalta i ogłosił, że ma coś zatrważającego. Pierwotnie Bahitalt wykrzyknął, żeby „sobie poszedł”, natomiast kiedy doradca zaczął mówić, regent zaczął słuchać. Z narastająca uwagą.

Doradca owy, zaniepokojny licznymi głosami dochodzącymi z wielu części kraju, postanowił w przeciągu ostatniego roku przebyć Tenokinrę wzdłuż i wszerz, zatrzymując się na dłużej w większych miastach. Wynik tej inspekcji był przerażający: wielu zarządców nie tylko nie realizowało zadań narzuconych przez stolicę, ale często zamiast aren czy świątyń budowało sobie pałace. Jakby tego było mało, zaopatrzenie miast w surowce okazało się faktycznie mniejsze niż deklarowane – kopalnie, sady i inne miejsca produkcji na ogół były pod całkowitą lub częściową kuratelą sojuszu lokalnych władyków z kierownikami cechów. Wiele z tych towarów, miast służyć obywatelom, zapełniało pęczniejące spichrze cechowe lub było sprzedawane po zawyżonych do absurdu cenach. Ogromna ilość dóbr luksusowych trafiała za granicę, gdzie za horrendalne stawki kupowała je śmietanka ludu Birukai.

A im dalej miasto było położone od stolicy, tym większa tam panowała samowola. Nic więc dziwnego, że bogactwo kraju było wielekroć mniejsze od deklarowanego, skoro istniejące grupy interesu zagarniały niekiedy nawet siedem z dziesięciu części produkcji całkowitej. W mniej rozwiniętych osadach prowadziło to do głodu, w bardziej – do skrajnego rozwarstwienia majątkowego, gdzie widok miasta skłamał się z dzielnicy luksusu i na ogół ogrodzonym palisadą morzem chałup z drewna.

Oburzony doradca natychmiast poinformował Bahitalta o tym skandalicznym procederze, który mógł zachodzić już od wielu, wielu lat.

List zza mórz

Cytat:
Do rąk własny wanaharata taiotlaniego Thatlisui, Bahitalta,

Wielką pokładam nadzieję, że raczysz, Panie, nie wyrzucić tego listu w ogień, w chwili, gdy go otrzymasz. Oto my, pariasi, przez ojczyznę wyklęci, od lat spoglądamy tęsknie w jej kierunku i pragniemy, by choć raz ujrzeć jej ogromne mury i wspaniałe pałace.

My, pokorny zakon mniszy, od lat na wygnaniu w morskim, niebezpiecznym kraju, posłyszeliśmy o ustępstwach, jakie wobec naszej nauki uczynił mądry Yanikain, niech będzie błogosławiony! W szkole kapłańskiej pozwolił on głosić naszą naukę. Radość więc nasze serce rozpiera i prosimy z nadzieją, że ten ukłon w kierunku naszej wiary, nie był dziełem przypadku.

My, horimtulai, prosimy Ciebie, Regencie, o możliwość powrotu na łono Tenokinry i głoszenia tam naszego słowa. Nie jesteśmy wrogami Twej słuszne władzy ani nie będziemy czynić żadnych afrontów w stronę wierzeń rdzennych. Pozwól więc nam powrócić, a jeśli nie powrócić, to chociaż przybywać Twoim ludziom do naszych siedzib tutaj, w królestwie Birukai. Pragniemy bowiem pojednać się z synami naszych przodków, jeśli nie od razu, to chociaż stopniowo, z dnia na dzień.

Wielką zanoszę prośbę o roztropne rozważenie mej propozycji,

Niech ci Prorok błogosławi,
Przeor horimtulai
Popłoch wśród Nesjan

Akcja wywiezienia Nesjan do ich właściwej ojczyzny przebiegła tak szybko, że niewielu skojarzyło, o co właściwie chodziło. Jakieś krzyki, przepychanki, okręty i naganiacze. Dziwne to było dla ogromnej większości zebranej braci gladiatorskiej, które jednak przeszła nad tym do porządku dziennego. Ten kraj pełen był dziwactw.

Kiedy okręty powróciły, huknęła plotka, że wywożą Nesjan do ich domu, za rozkazem Bahitalta. Naraz podniósł się lament. Zrozpaczeni Birukai za żadne skarby świata nie chcieli wracać do ojczyzny – zimnej, biednej i targanej nieustającą wojną. Liczne tłumy Biruków zebrały się pod pałacem Bahitalta, wznosząc błagania, aby ich nie odsyłać, bo tu jest ich prawdziwa ojczyzna.

Bahitalt obserwował zgromadzenie z… niesmakiem? Rozbawieniem? Może jednym i drugim. Jednak trzeba było powiedzieć coś tym prostaczkom, aby przestali blokować wejście do pałacu; wkrótce miała przecież przybyć świeża dostawa importowanego wina dla wanaharata.

Narodziny i pogrzeby

Bahitalt ostatnimi czasy był straszliwie zabiegany (choć to bardzo niefortunne słowo) i większość swego czasu spędzał albo na obowiązkach regenta, albo na cielesno-alkoholowych uciechach. Mimo tego, przynajmniej raz na dzień, przychodził do swego młodszego syna, Kuruka. Chłopiec był bardzo chorowity, przynajmniej raz do roku coś zmuszała go do dłuższej rekonwalescencji. Miał słabe kości i jeszcze słabszą odporność. Bahitalt niechętnie przyznawał przed samym sobą, że słabość kończyn Kuruk mógł mieć po nim.

Już od tygodnia chłopiec gorączkował. Bahitalt, choć wiele złego o nim można było powiedzieć, kochał swoich synów i chciał być lepszym ojcem niż jego, pożalcie się Przodkowie, ojciec. Stan chłopca stale się jednak pogarszał, a sprowadzani medycy nic nie potrafili zdziałać. Dnia dziesiątego, odkąd zaniemógł, Kuruk zmarł, pozostawiając ojca w rozpaczy.

Bahitalt żałował syna, wiedział jednak, że wciąż żyje jego bliźniak, Yanuk, a i jego żona lada dzień powinie dziecko. Liczył rzecz jasna na chłopca, zdrowego i silnego, który mógłby w przyszłości przejąć jego dzieło. Jednak to, co stało się w dniu porodu, przeraziło Bahitalta.

Żona zmarła podczas porodu. Nie było to jednak nic nadzwyczajnego, takie rzeczy się zdarzały, podobnie stało się z matką Bahitalta. Szok w regencie wzbudziło to, co ona urodziła.

Mutant. Zdeformowany półatal, pół…chrząszcz? Ciężko było określić. Miał ciało dziecka, lecz z jego pleców wystawało sześć chitynowych, długich jak ręka mężczyzny, odnóży. Twarz dziecka pozbawiona była ludzkiego wyrazu, zniekształcona, na pół pokryta pancerzem, z żuwaczkami zamiast ust. Kolana miał wykrzywione pod nienaturalnym kątami, jak się okazało, pozbawione kości. Drżąca ze strachu medyczka doniosła tylko Bahitaltowi, o tym, co się stało. Regent pochwalił jej roztropność i choć się bał, nie mógł dać się ponieść lękowi. Takie dziecko regenta wywołałoby ogromne zamieszanie na skalę całego kraju, Bahitalt mógłby być uznany nawet za potomka nahaków – z kogóż bowiem narodziłaby się taka szkarada? Grunt, że jak zmarła matka, tak zmarło i dziecko – Bahitalt popatrzył z obrzydzeniem na mutanta. Być może był to omen czasów gorszych niż mógł wtedy przypuszczać.

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Narodzeniu mutanta towarzyszyły bowiem liczne znaki na niebie i ziemi. Najstarsi atale nie pamiętali, by w Tenokinrze było aż tak gorąco. Nie żeby Tai’atalai nie byli nawykli do ciepła – ale aktualna temperatura doprowadzała nawet ich do szaleństa. Nie mówiąc już o Birukai.

Biedni niewolni padali jak muchy. Nie tylko nesjanie, ale wszyscy pochodzący z zimniejszych rewirów. Liczba zgonów wśród Biruków była bezprecedensowa, w takim tempie liczna populacja Nesjan wkrótce mogła zmniejszyć się o około połowę. Jeśli doszły do tego marne wyżywienie i jeszcze gorsze nawodnienie oraz ciężka, wyczerpująca peaca na ogół na roli, pomór niewolników nie powinien dziwić. Co paradoksalnie – zaczęło się to w kilka dni po ich prośbach o zatrzymanie w Tenokinrze. Prędko znaleźli się samowolni kapłani, głoszący, że upały są karą za niechęć do powrotu do ojczyzny.

Tai’atalai też umierali. Na ogół biedni i starzy, ale i tak tendencja była wzrostowa. Nic w tym dziwnego - stan wody w jeziorach przy Quetz-hoi-atalai radykalnie spadł i na skutek intensywnej suszy i niepohamowanego pragnienia biedoty, szczególnie nesjańskiej. Skutkiem zaś braku wody był wielki spór między gminem a mistrzami cechowymi rolnictwa co do używania pozostałej wody. Pierwsi proponowali rozdanie jej potrzebującym, drudzy podlewanie wysychających upraw. I choć mistrzowie, dysponujący pewną liczbą wojowników na usługach, zapewne sami byli w sobie rozwiązać problem zrozpaczonej biedoty, regent roztropnie zauważył ten problem.

Niebo w te dni były nienaturalne. Za dnia karminowe, w nocy fioletowe. Bahitalt nie wierzył pogłoskom, ale niektórzy zarzekali się, że widzieli pędzących Nahakai w ognistym wozie, który zmierzał po niebie. Ale kto by wierzył bajaniom prostych bab.

Kolejną katastrofą była choroba, która masowo dotknęła kapłanów. Wszyscy niemal równocześnie zaniemogli, wielu zmarło. W istocie ich śmiertelność dorównywała śmiertelności Birukai. Co było dziwne, biorąc pod uwagę, jak dobrze kapłani żyli.

Ciekawe nadchodziły czasy, ciekawe. Na pewno Likuk Euklettos dostał wiele nowego materiału do zapisania w swoich kronikach.

Co z tym Starcem?

Bahitalt siedział oparty o łokieć, miał zaspane i przekrwione oczy, ale wciąż wpatrywał się w dojrzale czerwone niebo. Wokół niego walały się puste puchary i porozbijane nesjańskie wazy.

Nie mógł spać. Odkąd zobaczył to dziecko, a raczej „dziecko”, cierpiał na bezsenność. Czy to zemsta Starca? Czy dowiedział się o jego planach? Gdzie jest ten stary złoczyńca – czy nie knuje pokątnie z jego wrogami, jakby pozbawić go władzy i przejąć ją w Tenokinrze? Czy to on odpowiada za te straszliwe omeny dni ostatnich.

Spróbował wstać, lecz laska wyśliznęła mu się ze spoconej dłoni i upadł boleśnie na twardą podłogę. Oddychał ciężko. Musiał zawołać służącego, by mu pomógł. Ale co jeśli on także jest agentem Starca? Jeśli zamiast pomóc mu wstać, pchnie go nożem albo rzuci jakąś bezbożną klątwę? Nie, Bahitalt musiał działać sam.

Wstał, opierając się o stolik, gdy zbutwiała nóżka zarwała się pod jego, bądź co bądź niemałą masą ciała. TO WINA STARCA! Zrobił to specjalnie, aby pozbawił go zdrowia albo nawet życia! Co z tego, że portal azagai zniknął, to na pewno ma tylko uśpić jego czujność! Nikomu nie może wierzyć, ci kupcy, którzy zakupili stolik powinni zginąć, na pewno są z nim w zmowie! Nie może im ufać, nie może ufać żonie, dzieciom, a już szczególnie Suiukowi, który na pewno kiedyś zechce pozbawić go władzy. Za późno, braciszku, ja jestem sprytniejszy… pomyślał.

Nic nie było pewne. Wszystko można podważyć i powiązać ze Starcem. Wszyscy są przeciwko niemu. Nie może ryzykować. Może ufać tylko sobie. Inni chcą jego zagłady.

W tej podniosłej chwili Bahitalt pojął, że nie pozwoli sobie więcej na łyk wina. To idealny środek dla skrytobójcy.

Bahitalt traci cechę „Pijak”, a zyskuje cechę „Paranoik”.


Spełniony cel historyczny

Imperium Tenokinry było wspaniałe. Opiewali je poeci, chwalili prości ludzie, tęsknili emigranci. Chwała świętego rodu taiotlanich błyszczała na wszystkie strony świata. Nigdy jeszcze kraj czterorękich nie był tak… idealny.*

Miej w turze 25. największą populację na świecie

*przynajmniej w oficjalnej propagandzie.
 
MrKroffin jest offline  
Stary 07-04-2017, 11:28   #123
 
Szkuner's Avatar
 
Reputacja: 1 Szkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputację

Zagrzmiał róg w Torólie
Powstał Ymir, pierwszy syn olbrzymi.

- Haggalóhven, 'Pieśni Najpotężniejszego'

--------------------------------------------------------------------------
Siedzieliśmy wszyscy wojownicy po krwawej bitwie z niedorosłym do nas przeciwnikiem. Spoczywaliśmy na gorących jeszcze ruinach karłowatego miasta. Nie istnieje już, więc i zapomnianej jego nazwy nie należy wymieniać. Jeden lizał swoje rany, drugi ostrzył toporzysko, jeszcze inny łatał twardą kolczugę, klepał tarczę czy z brązu napierśnik w boju pogięty. Wszyscy jednak bez wyrazu, smutni, mrocznie w niebo spoglądający.
Widzieliśmy przecież wielkie wydarzenia. Iskra taka przejmująca, przy której nawet jotunnowy nasz lud staje się maluczki.
- To nic innego jak Potężny uruchomił starą kuźnię! - krzyczeliśmy prawie wszyscy. Każdy przecież wiedział, że Niestrudzony Kowal ujął w dłoń swój młot, jął coś ponownie kuć, coś tworzyć niesamowitego. A skoro on nas samych na kowadle wymodelował - cóż teraz wyjdzie spod jego rzemieślniczej, boskiej ręki? Patrzyliśmy z trwogą i podziwem. Nadzieję w tym wszystkim można było znaleźć. Wiadomym faktem jest, że nic doskonalszego Potężny stworzyć nie może, jak tylko nas samych - na własne jego podobieństwo. Inne istoty zamieszkujące wielki Land to zwykły brud oczywiście. Dziecko wie, że kiedy Pan brał żywą kąpiel w Urológ, kamiennej balii, w pałacu swym w Torólie - pot i nieczystość dnia codziennego z jego boskiego ciała spływały na landową posadzkę, rodził maszkary i pokraki, niegodne Olbrzymiego rodu. Iskra dla Potężnego niby niczym, ale to początek widać jego pracy. Zalążek czegoś nowego, lecz ciężkie będą to narodziny.
Gdyż Jótunheimr upadło. Pierwsze dzieło osiadłej cywilizacji runęło pod gniewem Potężnego. Widać Pan inne ma wobec olbrzymów zamiary. Ku jego chwale ruszyliśmy na powrót do miasta, na własne oczy zobaczyć szkody i zniszczenie. Zapłakaliśmy widząc co nasz dom spotkało. Nic tylko jak okiem sięgnąć milczące, posępne ruiny. Śnieg i lód co naszymi są sprzymierzeńcami, nóż w plecy wbili i na głowy niczym grom pospadali, topiąc pod sobą niewinne siostry i braci. Ale cóż to, kiedy my żyjemy. I inni żyją, ci właśnie co ruszyli na mroźną, niedostępną kiedyś północ.
Rozpaliliśmy niespiesznie godne ogniska. Wokół martwych ciał ich dobytek już pięknie rozłożony. Stosy łuną wielką świeciły, a na nich ciała poległych wojów płonęły gładko, a my żywi śpiewaliśmy.

W dzień bitwy strasznej zagaśnie słońce
Cały się niebios wstrząśnie gmach
Potężny z trąbami pośle swe gońce
Na wszelkie ciało padnie strach
Władycy złożą swoje korony
Wojowie topory położą swe
W pył się rozsypią najwyższe trony
Wpadnie w zmrok niebo
Co Jego jest.


- Serce topnieje mi Ormie, kiedy patrzę na to wszystko – smutnie wyszeptała piękna Alfia do mego ucha. Ujęła mi dłoń i ścisnęła jakby z obawy, lub też z twardego gniewu. Uściskiem sam odpowiedziałem i spojrzałem w jej czarne jak noc oczęta. To była czysta furia.
- Nie obwiniaj Potężnego – rzekłem więc prędko, aby ostudzić jej walecznego ducha. – Inne ma dla nas plany, wiesz to.
- Czy wyruszymy na północ? Nie wiem czy lód zakopał mi babki i matkę, czy też bezpiecznie ruszyły z ocalałymi. – szeptała, mroźny jej oddech smutkiem wypełniony otulił moje jedyne ramie. Ja chciałem zostać, nie mogłem się pogodzić z tym wszystkim. Czy straciłem dużo w oczach wiary? Zabrałem ich na wojnę, a Pan mnie ukarał. Rzucił nam na głowę śmierć i milczącą pożogę. Naprawdę pragnąłem zostać, odkopać to co stworzyłem, co przez lata budowaliśmy. Widząc jednak rozpacz w oczach wodzów i mężnych wojowników – ruszyliśmy nocą na północ.
Śladami Ragnara Wilka.
 

Ostatnio edytowane przez Szkuner : 07-04-2017 o 15:10.
Szkuner jest offline  
Stary 13-04-2017, 15:37   #124
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Tura 25. Pod dwoma słońcami


Nigdy jeszcze wcześniej w Boreios nie widziano takiego wybuchu radości i religijnego uniesienia. Gdy gładkie wody Morza Pelajskiego zamknęły się, przykrywając flotę nienawistnych Sauroi na okrętach wojennych Nesjan zaintonowano hymn pochwalny ku czci Posedaiona. Śpiew towarzyszył żołnierzom i marynarzom, gdy wpływali do portu. Ten zaś pełen był cywili, którzy ruszyli powitać zwycięzców. Co prawda nie wypuszczono w powietrze ani jednej strzały i nie zadano ani jednego ciosu włócznią, lecz nikt nie zwracał wówczas na to uwagi. Wkrótce statki dobiły do brzegu. Grupa młodszych oficerów porwała Hegemona i wzięła go na ramiona. Tak niesiony władca ruszył ku rozentuzjazmowanemu tłumu, który na przemiał wzywał imiona nesjańskich bóstw, wysławiał pobożność i odwagę Xennophatnesa i gratulował żołnierzom. Jeszcze tego samego dnia w Świątyni Posedaiona i Allatu odbyły się uroczyste modły oraz złożenie ofiar. Następnie pochód wiedziony przez kapłanów ruszył ku nadmorskiemu ołtarzowi poświęconemu Ojcowi Nesjan. Tam wszyscy rytualnie obmyli się w morskiej wodzie. Przeprowadzono również zawody pływackie, co było starym zwyczajem, niezwykle popularnym za czasów Królów Rybaków. Potem zaś rozpoczęła się ogromna uczta, w której wzięła udział większość mieszkańców stolicy. Rozpalono setki ognisk, na których smażono mięsa i ryby, otworzono niezliczone ilości amfor z owocowym winem i bawiono się całą noc. Członkowie rodów synodalnych i inni gennaioi nie rzadko siadali przy ogniskach ze zwykłymi rybakami, czy pasterzami. Po raz pierwszy bowiem, od bardzo dawna, na krótką chwilę wszyscy zapomnieli o konfliktach i kłótniach trawiących państwo. Najważniejsze było zwycięstwo i łaska okazana przez Posedaiona.

Kilka dni później, gdy nastroje już nieco opadły, Hegemon odwiedził najlepszego rzeźbiarza w Boreios i zamówił u niego spiżowy posąg dla uczczenia boskiego cudu. Kilkumetrowa postać Pana Mórz, z gęstą i zwichrzoną brodą, szerokimi ramionami i muskularnym torsem, deptała wijące się u jej stóp sylwetki Sauroi i dźgała je trójzębem. Złośliwi mówili później, że oblicze Posedaiona do złudzenia przypomina twarz Xennophantesa, czemu sam zainteresowany rzecz jasna zaprzeczał. Nie mniej posąg stanowił prawdziwą ozdobę borejskiej agory. Nim jednak zajął swoje miejsce wiele innych kwestii zaprzątało głowy Nesjan.


Liny zaskrzeczały po raz ostatni i artylerzysta zablokował ramię katapulty. Teraz wystarczyło tylko poczekać na znak i wystrzelić ładunek w powietrze. Nic bardziej prostego, artylerzysta robił to wszak dziesiątki, jeśli nie setki razy. Jedyną rzeczą, która nieco go trapiła była zawartość łyżki. Zamiast głazu, wykonanej z metalu kuli, czy nawet martwego zwierzęcia, znajdował się tam młody Ornitys, w swej całej ptasiej okazałości. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że jest raczej pewny tego co robi, ale teraz coraz bardziej nerwowo spoglądał w bok. Tam gdzie stał prowodyr całego zajścia. Był to Nesjanin w średnim wieku, sam siebie zwący mędrcem i największym matematykiem P.A.N.S. Jego misternie zapleciona w warkocz i ozdobiona koralikami broda świadczyła, że musiał pochodzić z bogatego rodu. Zresztą tylko takich ludzi stać było na zakup własnej katapulty. Mężczyzna wzniósł dłoń wierzchem do góry i przemówił.

-Wielki Jeździec w swym Ognistym Rydwanie ponownie wjeżdża na nasze niebo, przynosząc tortury spiekoty i bezsenności. Jak nasi przodkowie zdychali pod butem Orkoi, tak i my teraz wydajemy ostatnie tchnienia męczeni dwoma słońcami. Nasze plony wysychają, zwierzyna zdycha w męczarniach, a my sami ledwie jesteśmy w stanie funkcjonować. Już niedługo kropla wody droższa się stanie i bardziej pożądana niż sztaba srebra. Czy to wieszczony koniec świata, czy ponownie boski Posedaion wystawia nas na próbę, tego nie wiem. Jednak jak człowiek uczony i znawca liczb śmiem wątpić w bajania fałszywych proroków i miejskich krzykaczy. Zaraz też wszyscy tu zebrani- tu Nesjanin spojrzał na zmartwiałego Ornitys, artylerzystę i jego podwładnych oraz swego sekretarza-przekonają się, że nie ma tu krztyny pierwiastka boskiego. Oto bowiem ja, Arkemejos, dowiodę, że Wielki Jeździec jest jak najbardziej w naszym zasięgu! Mistrzu, zaczynaj!- mędrzec machnął ręką. Niemal w tym samym momencie zwolniona została blokada i drewniane ramię katapulty wystrzeliło w górę. Ornitys siedzący w łyżce ni to zagulgotał ni zaskrzeczał i wzbił się w powietrze. Przez chwilę wydawało się, że sięgnie wędrującego po niebie rydwanu. Zamiast jednak opaść na barki woźnicy przeleciał dalej, głucho odbił się od ziemi i z nieprzyjemnym mlaśnięciem wylądował jednym z licznych w okolicy głazów.

-Cóż…- zamyślił się Arkemejos-Zginął dla dobra nas wszystkich i dla nauki- dokończył poważnym głosem, a potem nachylił się ku swojemu sekretarzowi.

-Mam nadzieję, że jeszcze mu nie zapłaciłeś?- sługa zaprzeczył kiwnięciem głową.

Te i liczne inne próby podejmowali zamożni i biedni, mądrzy i głupi, Nesjanie i Ornitys. Wszystkich łączył jeden cel, powstrzymanie zjawiska zwanego w świecie Fenomenem Bliźniaczych Słońc. Każda z prób nie przynosiła niestety rezultatu. Stąd z wielką uwagą i zainteresowaniem nesjańscy mędrcy i kapłani pochylili się nad przesłaną z Tenokinry przepowiednią i ofertą współpracy.


Lejący się z nieba żar nie był jedynym zmartwieniem Hegemona. Po euforii jaką wywołało zniknięcie jaszczurzej floty nie było już śladu. Rody synodalne ponownie skoczyły sobie do gardeł, a kiepskie prognozy tegorocznych plonów wywoływały coraz większą nerwowość wśród farmerów i właścicieli ziemskich. Szczęśliwie Rada zaakceptowała jego pomysł podatku żywnościowego, budowę akweduktu oraz absolutny zakaz czczenia pustynnej boginki Tiamat. Były oczywiście inne sprawy, gdzie nie osiągnięto jednomyślności. Był też takie, które Xennophantes zachował tylko dla siebie. Jedną z najważniejszych była wizyta horimtulajskiego posła, który został ugoszczony w Boreios kolacją i wygodnym łożem. Władca P.A.N.S. obiecał mu, że w stosownym momencie odezwie się do mnichów by ci stanęli po jego stronie. Żegnając się z wysłannikiem nie omieszkał rzecz jasna powierzyć go dyskretnej opiece jednego ze szpiegów.

Inne rozwiązanie zastosował Hegemon w stosunku do przybyłych z Tenokinry Nesjan. Co prawda nikt nie spodziewał się, że będą to uczeni w piśmie i liczbach, ale liczono chociaż na krzepkich rolników. Tymczasem do portu w Boreios zawinęły okręty pełne wychudzonych i wystraszonych istot. Istot pozbawionych własnego języka, historii i kultury. Jedynie niektórzy kapłani byli w stanie porozumieć się z nimi używając dziwnego zlepku języka Czterorękich i antycznego nesjańskiego. Synod nie wyraził by wpierw przystosować ich do nowego życia, nauczyć używanej w Królestwie mowy i nieco podtuczyć. Zamiast tego rozesłano ich natychmiast po miastach P.A.N.S. i zaprzęgnięto do pracy. Dlatego też Hegemon musiał sięgnąć po mniej oficjalne środki. Czterech kapłanów znających zarówno języki, jaki i wszelkie niuanse nesjańskiej religii nazajutrz ruszało ku skupiskom repatriantów. Każdy z nich w swym bagażu wiózł ćwierć sztaby srebra i zapewnienia o dalszym wsparciu ze strony Xennophantesa. Oficjalnie, rzecz jasna, to bogowie natchnęli swoje sługi do pomocy braciom przybył zza morza.


Słup dymu wznosił się już wysoko ku niebu. Karawanseraj, zbudowany w gruzach nesjańskiej willi sprzed setek lat, szybko zajął się ogniem. Drewniana konstrukcja dachu już niemal całkowicie zawaliła się i legła we wnętrzu. Języki ognia smagały kamienne ściany zostawiając czarne smugi. Wszędzie wokół walały się okaleczone ciała Orkoi. Ostatni niebieskoskórzy wojownicy przechadzali się po okolicy i dobijali tych, którzy jeszcze oddychali. Długi sznur jeńców i zagrabionych towarów stał już przy okręcie i powoli znikał w ładowni. Po raz pierwszy od czasów ucieczki Trygajosa z Ihtyhnis wolni Nesjanie postawili stopę na Pięknych Brzegach.
 
sickboi jest offline  
Stary 15-04-2017, 15:50   #125
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Tura 25 - Panowanie Tahatlisui, regencja Bahitalta

 TENOKINRA-HOI-INKA-KAI-KILLA




"W czasie onych prześladowań, które w kraju nesjańskim nastały, gdzie rządca państwa, słusznie widząc iż błogosławione miano Króla Rybaka mu nie przystoi kalać, Hegemonem się nakazał zwać, tako struchlałe serce jego sprawiło, że lud w ciemności ponownie jął się pogrążać, zwracając się do bałwanów. Wtedy to tęsknota wielka zrodziła się w Zakonie za świętą krainą oną, ojczyzną Oświeconego, gdyż jak święte pisma prawiły oraz jak pamiętali Starsi: „ze wschodu światłość przyszła”. Toteż zrządzeniem przeznaczenia i nagrodą zdała się dla wszystkich wieść o śmierci króla wszetecznego Yanikaina, któren to wielkich okropności wobec uczniów Kat’zai dokonywał, pławiąc się w krwi niewinnych i składając ich w ofierze demonom. Z nadzieją wyprawiono zatem w drogę na wschód posła, a cała społeczność pościła i oddawała się umartwieniom, chcąc zapewnić powodzenie jego misji.

Próżne jednak były wszystkie te marzenia o zaniesieniu ognia mądrości powrotem do znicza, z którego początkowo był się zrodził! Syn przeklętnika, choć go Silnorękim zwą okazał się kaleki na duchu jak ojciec, a i jego własne ciało swą wrodzoną ułomnością to potwierdzało. Nie dał się on ubłagać, nie zważał na znaki, na to, jak jego kapłanów bałwochwalczych złożyła niemoc, nie myślał o cierpieniach niewinnych, także z jego ludu! Bielmo zawiści i pogardy, nałożone mu na oczy przez ojca, nie pozwoliło mu ujrzeć pokory i odwagi posłańca, ale także łaski przebaczenia, jakie Zakon oferował. Porwał on listy, we wściekłość diabelską wpadłszy, i pewnie na miejscu by brata naszego ubić kazał, gdyby nie moc Kat’zai, która uchroniła go przed męczeństwem. Władca ten zaś, wzbiwszy się w pychę i głupotę w sercu swoim mrocznym zamyślił sobie prześladować oświeconych nawet za granicami swoimi, chcąc naukę wtórnie oświeconych do cna wykorzenić."

Z dziejów horimtulskich, księga III




- Wanaharat wjeżdża do miasta! – zawołał skryba, dysząc od biegu. Trójka mężczyzn w komnacie z marsowymi minami przyjęła tę wiadomość. Byli to trzej najwyżsi dygnitarze Ukumiyatu i wcale nie w smak była im ta wizytacja. Regent ze swoim dworem rozpoczął od tego miejsca objazd całego kraju, mając na celu dokonać inspekcji rządów sprawowanych poza Quetz-hoi-atalai. Gdyby namiestnik wiedział, że tak się to skończy, być może nie poszczułby psami legata, który miesiąc wcześniej się zjawił w tym samym celu. Z wanaharatem nie mógł postąpić w ten sam sposób, bo ów przybył na czele armii królewskiej.

Najważniejsze osoby w Ukumiyatu wyglądały właśnie przez okno, patrząc jak zbliża się procesja. Lud w radości wyszedł na ulice i witał z nabożnością regenta, bowiem dla publicznej wiedzy jego wizyta związana była li tylko z peregrynacją relikwii po Yanikainie przez królestwo, a w czasach, gdy na niebiosach pojawiło się Bliźniacze Słońce, taka nabożność była niemal tak samo potrzebna jak woda. Sam wanaharat nie wyglądał na zewnątrz ze swojej lektyki, mimo męczącej duchoty, otoczony kordonem mocarnych żołnierzy. Wiele się mówiło w wyższych sferach o coraz bardziej dziwacznych odruchach brata taiotlaniego.

- Skąd się w ogóle wziął ten pomysł?! – powiedział podenerwowany zarządca do swoich towarzyszy. – Nigdy wcześniej żadnemu taiotlaniemu nie przyszło nawet do głowy, by ruszać się ze świętej stolicy, gdy nie było wojny!

- Wiele plotek przechodzi od ust do ust na jego temat – odrzekł sędzia. – Przy Hetepetisekem ponoć wygłosił jakąś złowróżbną przepowiednię, nim się pojawiło jeszcze drugie słońce. Ale podobno dopiero jak mu zmarł syn, a kolejny razem z matką zginął w połogu, to na dobre zdziwaczał.

- Słyszałem, że wyrzucił całą służbę pałacową i każdy nowy kuchcik czy sprzątaczka muszą być dokładnie w jego obecności przesłuchani i wybadani – dorzucił przełożony nad garnizonem. – Ponoć w ogóle przestał pić wino i absynt, ale od tego odstawienia chyba pada mu na rozum, bo w wielkich łaskach znaleźli się u niego ci fanatycy z Kurureto.

- Mój bratanek odbywający praktykę przed wyższymi święceniami w Tenotitlan-hoi-tlakalukai wysłał mi niedawno pismo – wtrącił się znowu sędzia. – Napisał, że obserwował spotkanie, jakie wanaharat zwołał ze swoimi oficjelami i na własne oczy widział, jak w pewnej chwili regent rzucił laską w lustro stojące w rogu pokoju i że kazał pozbyć się wszystkich zwierciadeł w tenotitlan.

- Przodkowie! – zawołał zarządca. – Koledzy, wiecie najlepiej, że ja ze wszystkich ludzi szanuję i czczę krew królewską i choć jest on kaleką, to jest też synem Tlakaluka i bratem taiotlaniego, ale naprawdę życzę, dla dobra nas wszystkich, by szybko nasz Tahatlisuia dorósł i przejął pełnię władzy.

- Z tym może być problem, bowiem z tego co słyszę, to taiotlani zamknięty jest w swoim pałacu i służba nie ma do niego przystępu – odpowiedział wahtep. – Ponoć nawet z wanaharatem widzieć się nie chce, a jeno z opiekunem swym, Huetetem.

- Stary cap, pewnie mu to na rękę – rzekł ze złością namiestnik. – Wanaharat z pewnością dlatego wybrał tego dziada na opiekuna, żeby jak najdłużej na stolcu królewskim się utrzymać...

Tak trwały plotki możnych, a procesja zbliżała się coraz bardziej do pałacu.




Kielich głucho stuknął o kamienną posadzkę, rozlewając wino, które w nim było. Bahitalt był w nie najlepszym humorze i choć sam zażądał, by mu przyniesiono ten napój, to nawet nie skosztował. Widział, jak patrzyli na niego miejscowi rządcy, czuł, co mówią, gdy nie jest w pobliżu. Był zakwaterowany w najlepszej komnacie w pałacu zarządcy w Ukumiyatu, ale to wciąż było zbyt mało, by mógł się choć trochę rozluźnić. Tylko na to czekają. Bahitalt wiedział, że nawet oni sami z siebie nie ośmieliliby się spróbować coś uczynić przeciw niemu, ale zawsze jest Huetal. To on przywołał na niebiosa drugie słońce, to on stał za tym, że jego syn, młody, tak niewinny Kuruk zmarł, to jego wina, że zamiast kolejnego dziecka na świat przyszło... to coś! Bahitalt był tego tak pewny, jak tego, że oddycha. Zgodnie z radą Wyroczni wysłał prośbę o pomoc w zniszczeniu tego przeklętego czarownika, ale Xenophantes tylko odpowiedział, że „pracują nad tym”. Tak być nie może, nie może! „W końcu to ja zasiadam na tronie Przodków, właśnie ja!”, wołał w myślach.

Rządzenie imperium okazało się o wiele bardziej męczącym doświadczeniem niż kiedyś przypuszczał, a jeszcze gorszym na trzeźwo. Słońce wysusza stawy i jeziora, więc nakazał wiercić studnie i zwozić wodę z rzek Królewskiej i Papirusowej. Birukai się burzyli, żeby nie odsyłać ich na Boreios, to kazał im zasiedlić nowe miasto oraz połowę zaciągnął pod broń. Wielu kapłanów padło w niemocy, to po sprzeczkach z Radą Teologiczną dopuścił, by na skrybów przyjmowano też młodzików z rodów katulai. Wanaharat znajdował rozwiązania, ale ciągle pojawiały się nowe problemy. Niepokorni rządcy, horimtulai znowu podnoszą parszywe łby, nawet pogoda... Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu.

Tylko jedna rzecz szła bez żadnych zakłóceń do przodu, rozmyślał z goryczą Bahitalt. Sanutilpok, ogromny posąg z brązu przedstawiający Yanikaina, z roku na rok stawał się coraz bardziej okazały i kompletny, a już wkrótce budowa zostanie zakończona. Projekt, który zaczął jeszcze sam pyszny władca zostanie doprowadzony do końca przez syna, którym ten Tlakaluk tak za życia pogardzał. Cień Yanikaina stale ciążył nad Bahitaltem, który teraz do listy swoich mar nocnych musiał jeszcze doliczyć Ramituka, starszego brata, którego krew także miał na rękach. Być może właśnie dlatego regent nie był w stanie tego wieczoru skosztować czerwonego wina.





Złoty Wiek kultury tai'atalai wraz z "rewolucją papirusową" doprowadził tenokinryjskich skrybów do opracowania alfabetu.



SŁOWNICZEK

Hetepetisekem - Rada Teologiczna
Bahitalt - imię, oznacza "Mocne ramię"
Tlakaluk - Przodek, tytuł dla zmarłego taiotlaniego
wanaharat - regent
katulai - niegdyś kasta wojowników, po reformach wojska są niższą arystokracją, tworząc kadrę oficerską.
wahtep - dowódca
Huetal - Starzec
 
__________________
"- Panie, jak odróżnić buntowników od naszych?
- Zabijcie wszystkich. Będzie zabawniej." - Taltuk

Ostatnio edytowane przez Earendil : 27-04-2017 o 12:04.
Earendil jest offline  
Stary 06-05-2017, 22:29   #126
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 26

Ankhanding’ono

Wielki Wódz Uruk siedział w swym namiocie na tronie wyściełanym skórami wywern. Żałosne, skłócone rady kapłańskie nie były w stanie przewodzić ludowi. Nie były w stanie ani zachować dziedzictwa Proroka ani tym bardziej go rozszerzyć zgodnie z wolą Tiamat. Nawet on sam, Uruk, zwątpił przez chwilę w posłannictwo Tiamat-etha-valasha, miał przecież nigdy nie odchodzić, a jednak odszedł, i to niespodziewanie, zostawiając swój lud na pastwę losu.

Ale ta chwila słabości, zwątpienia odeszła w niepamięć. Nic się nie dzieje bez wiedzy Smoczej Matki. Ona wypełnia wielki plan w swoim ludzie, najwyraźniej Prorok swoją rolę już w nim odegrał. Teraz potrzeba było nowego lidera.

Do namiotu wtargnął rosły, zielonoskóry ork w pełnym uzbrojeniu, zziajany, ze strachem w oczach. Jeden z licznych synów Uruka.

- Wyszli nam naprzeciw, Wodzu. Wojska Tyrrusha nie przepuszczą nas przez pustynię. Są w pełni gotowości, pod bronią, wypoczęci i zdrowi. Nam zaś brakuje wody, żywności, nasz lud trzebi choroba, a broń zaśniedziała nagle. Lękam się, ojcze. – Upadł do stóp Uruka.

Wielki Wódz wstał, odepchnął nogą syna i wyjrzał z namiotu. Na horyzoncie, na tle zielonej równiny stały rozłożone obozem orcze wojska, potomkowie legendarnego Khattruka. Uruk spojrzał na syna i podszedł do skrzyni ustawionej obok wejścia. Wyciągnął z niej swój rodowy topór i oparł go o swoje ogromne plecy.

- Nie trać ducha, dziecko. Smocza Matka jest blisko.
Po czym wyszedł na zewnątrz, by zatrąbić w róg. Jedna jest bogini i jeden jest jej lud. Ona da mu zwycięstwo.

Cywilizacja zostaje sprowadzona do roli NPC.

Wielki Wódz Uruk


Jotunn

Wielka wędrówka ludu

Jar-Tan prowadził swój lud już długi czas od opuszczenia ruin Jotunheimr. Wielkie zadanie założenia stałej siedziby, gdzie można by składować łupy i cieszyć się opowieściami z wojny spełzło na niczym wskutek anomaliów pogodowych. Strata bolała Orma nieomal równie mocno, co pyrrusowe zwycięstwo nad Ulliari. Wiedział, że jego towarzyszy również.

Tropili Ragnara i jego część ludu już od wielu miesięcy. Nikt nie mówił tego głośno, ale wszyscy byli pewni, że trop już dawno został zgubiony. Kręcili się w kółko, topniejący śnieg zamazywał ślady, a gorące jak na te tereny temperatury doskwierały. Powoli należało zastanowić się nad pogodzeniem się z faktem, że Ragnar Wilk i jego ludzie odeszli na zawsze lub zginęli. Może należało zacząć od nowa, samotnie, ale ludzie Orma nigdy by nie zaakceptowali takiej możliwości. Nie porzuciliby towarzyszy broni, kobiet i dzieci.

Chodzili więc dalej, po omacku, bez szans na powodzenie, a frustracja ich narastała. Na bezludnych, północnych pustkowiach nie sposób było znaleźć nawet zabudowań ani nomadów, których można pobić, okraść i zniewolić. A brak wojny irytował Jotunnów i prowadził do wewnętrznych sporów, czego Orm za wszelką cenę chciał przecież uniknąć.

Kiedy więc pewnego dnia odnaleziono leżącą w śniegu jotunnowy totem szczepową i ślady pospiesznie gaszonego ogniska, towarzysze Orma nagle odżyli.

***

Ruszyli więc w góry, odnalazłszy nowe ślady. Tam właśnie prowadziły ogromne odciski olbrzymich stóp i tam też Jar-Tan spodziewał się odnaleźć odłączonych współplemieńców. Po przejściu rozmrożonej kotliny, pomiędzy szczytami pojawił się ciemny, pośród resztek śniegu wręcz czarny szczyt jednolitego, kamiennego monumentu. Wokół niego w niebo wzlatywały czarne kłęby dymu, co w tym miejscu znaczyć mogło tylko jedno.


Ragnar Wilk wraz ze swą świtą rozbił obóz wokół olbrzymiego, murowanego monumentu. Dlaczego wybrał to miejsce, ciężko było stwierdzić. Może uznał, że zwróci ono uwagę i tym sposobem reszcie uda się ich szybciej znaleźć? Jotunnowie Orma nie czekając na nic ruszyli ku obozowisku, by powitać dawno niewidzianych towarzyszy, swoje kobiety i dzieci. Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy ich niedawne małżonki wymierzyły z łuku w czaszki mężów.

Pochód Jotunnów przystanął, choć ciężki odgłos ich biegu niósł się jeszcze po górach. Nastała cisza, Orm także milczał, takiej możliwości w jednolitym, braterskim społeczeństwie swego ludu się nie spodziewał.

Wyszedł przed szereg Ragnar Wilk. Teraz istotnie przypominał wilka, miał bowiem na sobie olbrzymie futro splecone z kilkunastu wilków, w dłoni trzymał zdobioną buławę, a twarz umazał sobie bojowymi czernidłami.

- Odstąpcie, poddani Orma Półrękiego! Odejdźcie stąd z powrotem na niziny i zapomnijcie o nas! Nie chcemy przelewać bratniej krwi, ale jeżeli postąpicie dalej, nie zawahamy się! Pod świętą skałą nasze drogi się rozchodzą, czas byśmy odtąd stali się oddzielnymi ciałami!

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Temperatura rosła z dnia na dzień. Niezależnie od pory roku, niezależnie od tego, jak daleko wędrowali było coraz goręcej. Uciekali przed tym piekłem z południa, ale ono goniło ich z zawrotną prędkością. Dawne szlaki, które niegdyś nie można było przejść bez ryzyka lawiny, teraz stały otworem lub były zalane błotem. Ośnieżone pozostały całkowicie jedynie czubki gór, a ogromne ilości roztopionego śniegu i lodu spływały w morze i na niziny, niosąc podtopienia i muł.

Dzięki swej ucieczce, a także faktowi, że w normalnych warunkach było tu ekstremalnie zimno, Jotunnowie uniknęli trapiących inne ludy głodu i pragnienia, ale uprawa lub wypas były znacznie utrudnione przez warunki, panujące w górach. Nadto jotunnowe stada szybko się kurczyły tak przez długi, wyczerpujący marsz (oczywiście, wyczerpujący tylko dla zwierząt), jak przez brak pastwisk górskich, które w większości zalało błoto albo stały w polodowcowej wodzie. Na tych wysokościach często brakowało też drzew, którymi żywić się mogli Jotunnowie, a że jedli dużo, ryzyko utraty źródeł pokarmu stawało się jasne.

W trakcie wędrówki wydarzyło się też coś, o czym wiedzieli wyłącznie Alfia i Orm. Jako że w obozie wędrownym niewiele było kobiet, zaś mąż Alfii zginął pod Vene, obaj tanowie zbliżyli się do siebie, a młoda przywódczyni Donderów stała się brzemienna. Było to wydarzeniem szczęśliwym dla Orma, utrzymano to jednak w tajemnicy przez wzgląd na żałobę Alfii po mężu. Dobrze się stało. Młoda tanna nie urodziła bowiem dziecka, ale potwora. Obrzydliwą, ogromną poczwarę o wielu robaczych odnóżach, z zakrawionym pyskiem i chitynowym pancerzem. Paskudna kreatura dychała ciężko, ledwie się urodziła i odgryzła swoją przeponę, ale nie miała okazji się wyprostować, bo została zarżnięta toporem przez swojego ojca. Orm obiecał swej wybrance, że pozostawi tę sprawę w tajemnicy, choć różne myśli krążyły po jego głowie. Poza nimi dwojgiem nikt się o potworze nie dowiedział, ale po tym incydencie przestali się spotykać.

Ognisty rydwan zaś niezmiennie przemierzał fioletowe, nocne sklepienie i nic nie wróżyło, by fenomen miał się skończyć.

Nesioi

Krew na ołtarzu

Xennophantes przybył z wielką pompą i pokaźnym orszakiem przybocznych do Świątyni Posedaiona i Allatu. Choć się do tego nie przyznawał oczywiście, chciał pokazać zarozumiałym patrycjuszom, kto istotnie rządzi tak w mieście, jak i w całym kraju. Prosta wydawałoby się sytuacja poczęła wymykać się spod kontroli. Hegemon był pewien, że dalsze odwlekanie sądu może spowodować wybuch starego Kalosa, a właśnie po to poddano sprawę pod sąd królewski, by pomocy własnej uniknąć.

Hegemon wszedł w pełni chwały do domu bogów. Liczył, że ich obecność, której ostatnie przejawy tak wyraźnie okazały się narodowi, schłodzi gorące głowy i spowoduje zaakceptowanie wyroku przez wszystkich, niezależnie od jego treści.

Ta, od której wszystko się rozpoczęło, stała już przed ołtarzem, specjalnie umyta i uczesana na przyjazd władcy. Na jej twarzy dało się zauważyć jednak zmęczenie i smutek; jej ładna, dziewczęca twarz była biała niczym perła z Pięknych Brzegów, a oczy zaczerwienione od płaczu i nieco opuchnięte. Patrzyła na Xennophantesa z zaciekawieniem pomieszanym ze strachem. Mimo że należała do jednego z najzacniejszych (tfu) rodów patrycjalnych, władca nie miał jeszcze okazji jej zobaczyć. Szkoda, zapewne w lepszym stanie psychicznym prezentowałaby się o wiele lepiej.

Biedna dziewczyna nie wiedziała, że w sporze tym istotne nie jest jej dobro, ale interesy polityczne tatusia i jego przeciwników, co wprowiało Xennophantesa w szał. Niegdyś i on sam przejmował się przede wszystkim sprawami własnego rodu, ale lata spędzone na tronie jakby oddaliły go tak od rodziny, jak i od jej spraw. Rozgrywki polityczne, dawniej źródło miłej zabawy, stały się irytującym elementem rzeczywistości, obracającym w perzynę wszystkie jego zamierzenia i plany. O wiele lepiej rządziłoby się P. A. N. S., gdyby tylko znieść Synodos. A najlepiej cały patrycjat, który skupiał chyba największych idiotów w monarchii, ubranych dla niepoznaki w piękne, barwione szaty.

Hegemon wszedł na podwyższenie ołtarza. Stąd miał odbyć się sąd, wcześniej jednak władca zamierzał samodzielnie przesłuchać kobietę, by zapoznać się z jej zdaniem, niesplamionym propagandą któregokolwiek z rodów. Jej zdanie, o znaczeniu jednak dość ograniczonym, umożliwiłoby władcy chociaż częściowo pomóc tej niewinnej ofierze gierek starych wyjadaczy. Postanowił jednak nie łudzić ani siebie, ani jej, że będzie mógł uczynić to, co dla niej najlepsze. Polityka odwiecznie wymagała ofiar.

Zgromadzeni usłyszeli kroki. Wiele kroków, ktoś wszedł do świątyni i wyraźnie mu się spieszyło. Wrota do sali głównej rozstąpiły się powoli, a w nich stali członkowie rodu Kammedi. Wszyscy pod bronią, na czele z nestorem rodu, Kalosem.

- Wydajcie nam dziewczynę, a oszczędzimy wasze życia! – ryknął Kalos, ale swoim starczym, słabym głosem, co nie zrobiło już takiego wrażenia jak niegdyś. Mimo to kapłanki ze strachem otoczyły kobietę.

Ledwie skończył mówić, gardło jego przeszyła strzała. W oknie stał skrytobójca-kenku.

- Halusis przekupili Hegemona! Zabić republikanina! – Po czym ruszyli na króla.

Natychmiast starli się z gwardzistami królewskimi. Krew spłynęła na posadzkę świątyni. Kapłanki Allatu chwyciły od razu dziewczynę; jedna z nich szepnęła do królewskiego ucha: „Uchodź z nami, panie!”. Słychać było w tym głosie panikę. Xennophantes nie należał do tych, którzy pierwsi rwali się do bitki, toteż usłuchał starej kapłanki. Korzystając z zamieszania uciekli do alkierza, choć ktoś rzucił za ich świszczącą, promieniejącą kulę. Hegemon nie mógł stwierdzić, co to było, i w tym momencie nic go to nie interesowało.

Kapłanki otworzyły klapę w podłodze i posłały tam przestraszoną Kammedi. Wtedy najstarsza z nich, przełożona, spojrzała na króla. Xennophantes zrozumiał w mig, z dołu doszły go okrzyki jednego z generałów. Skinął lekko głową i ześliznął się z najwyższą ostrożnością w dół, skąd wspólnie z przybyłymi niespodziewanie posiłkami i młodą Kammedi, ruszył poza mury miejskie.

Pan Kalos, czyli pierwszy zajazd na Boreios

Powrót do zamku był udany. Unikając jak ognia świątyni, przedostali się w prostych włosiennicach do zamku królewskiego. Xennophantes pospiesznie złożył ofiarę za uratowanie życia na prywatnym, pałacowym ołtarzyku, po czym ruszył do pokoju, w którym spotykał się z doradcami. Nakazał zebranie rady królewskiej. Natychmiast.

***

Rada debatowała do godzin porannych. Zmęczony, stary nesjanin na tronie z uporem wysłuchiwał wszystkich rad, starając się nie zasnąć. Incydent w świątyni, choć drobny, stanowił przecież jawny zamach na godność kólewską, a to nie mogło pozostać bez kary. Jakże jednak należało ukarać Kammedich? Ich dotychczasowe zasługi dla kraju były powszechnie uznawane, rodzina ta była wybitnie zmilitaryzowana i wydała na świat wielu wspaniałych dowódców, walczących jeszcze na Angialos Kalo. Poza tym cieszyła się poparciem gminu, ze względu na jej wrogość wobec idei niewolnictwa.

Jeżeli Hegemon planował działać, nie było jednak lepszej możliwości. Kammedi sami dali mu casus belli, a pozbawieni nestora byli słabsi niż zazwyczaj. Z drugiej strony pochopny zamach na rodzinę synodalną mógł stanowić niebezpieczny precedens, który zapewne inne rodziny także zauważą.

Wydarzeń tej nocy było znacznie więcej niż tylko atak na świątynię, jak się wkrótce okazało. Sama świątynia przetrwała rzecz jasna potyczkę, a gwardziści królewscy, choć mocno pokiereszowani, odparli zamachowców. Nic jednak nie zdoła już oczyścić domu bogów z krwi, jaka tamże spłynęła, kalając dom Posedaiona i jego małżonki. Xennophantes obawiał się, że Król Mórz może teraz odwrócić od nesjan swoje miłosierne oblicze. Atak na świątynię był aktem barbarzyństwa, ponurą odpowiedzią niewdzięcznego ludu na dobrodziejstwa płynące z wód. Przecież nie brakło ostatnio nesjanom powodów do wdzięczności.

Nad ranem w pałacu pojawiła się jeszcze jedna wiadomość. Korzystając z faktu, że wielu Kammedich zginęło w świątyni, a inni leżeli ranni, zbrojni Halusis zajęli rodową rezydencję tych pierwszych. Zaskoczeni Kammedi nie stawili im oporu, a nestor Halusis obwieścił na borejskim rynku, że wszystkie dobra Kammedich zgromadzone na Boreios ulegają legalnemu przepadkowi na rzecz Halusis z powodu zdrady stanu, jakiej się dopuścili konserwatyści.

Ta wiadomość rozpaliła dnia następnego serca wielu patrycjuszy. Tragei zażądali uwzględnienia ich w profitach, Krithis domagali się zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Synodosu, a Telonioi pozostali neutralni wobec sporu, wyrażając jedynie zaniepokojenie bezprawnego przewłaszczeniem. Nieliczni Kammedi, którzy byli poza granicami wyspy, ogłosili powszechną mobilizację tak własnego rodu, jak i ludności w swoich włościach, by odbić należne im ziemie. Kammedi z wyspy, ci, którzy nie byli obecni w rezydencji, poczęli organizować wewnętrzne oddziały milicyjne, do czasu, aż nie przybędzie pomoc spoza wyspy.

A w centrum tego wszystkiego stała nieco już zapomniana młoda Kammedi, która ze strachu i wyczerpania zasnęła w pałacowej kuchni.

Wyniszczenie robactwa

Zanim rozpętała się ta anarchia Hegemon nie miał większych powodów do zmartwień poza coraz znaczniejszym wiotczeniem mięśni i zanikiem pamięci raz po raz. Wydawać się mogło, że wszystko idzie ku upragnionej stabilizacji, której tak czekano od lat. Siły powstania antypatrycjalnego zostały ostatecznie spacyfikowane – wojsko prowadziły na masową skalę poszukiwania i to poszukiwania owocne. Większość buntowników powróciła zwyczajnie do domów, gdy zabrakło ich przywódcy, rozdzieliwszy łupy między siebie. Ich pacyfikacja nie należała więc do zadań trudnych, była natomiast żmudna i obarczona pewną samowolą żołnierzy.

Buntowników zabijano na miejscu i odbierano ich skradzione mienie. Często jednak ginęły również rodziny buntowników, a nieliczne mienie drobnych chłopów rekwirowało wojsko. Ogromna liczba kobiet, żon i córek, została wzięta jako branki dla żołnierzy. Natomiast synowie, ojcowie, bracia trafiali często w nielegalną niewolę, która była bardzo lukratywna dla nieszczególnie bogatych żołdaków.

Nastroje na wsi pogorszyły się, ale i dano chłopom jasny sygnał – każde wykroczenie wobec Hegemona będzie zwalczane z całą surowością.

Don Pedro z krainy Synodu

Jeżeli poseł od horimtulai myślał, że uda mu się tak po prostu opuścić mury Boreios, musiał być fatalnym głupcem. Ledwie przeszedł przez bramę, za jego plecami zaczaił się szpieg królewski. Miał odkryć lokalizację siedziby mnichów, którzy dobrze zakamuflowali się przed pańskim okiem. Jakież było zdziwienie owego szpiega, gdy horimtul, przeszedłszy kilka kroków, żeby pozostać poza wzrokiem strażników, wypowiedział kilka słów w niezrozumiałym języku, po czym padł na ziemię, brocząc krwią z ust.

Nie wstał. A jak następnie stwierdził szpieg, jego serce przestało bić.

Przekupstwa starych republikanów

Dzień po zakończonej naradzie, kiedy Xennophantes kładł się do łóżka, zauważył na pościeli kilka tabliczek, ułożonych schludnie, jedna na drugiej. Kto mógł je tutaj położyć? Tylko on miał dostęp do tej sypialni, nie licząc służek. Postanowił później się nad tym zastanowić, chwycił jedną z tabliczek i odczytał jej treść.

Cytat:
Sirionus Aequalicius Halusis – 55 niewolników, 35 nielegalnie we włościach pod Dissoi Notis. Bezpodstawne wywłaszczenie chłopstwa spod Dissoi Notis. Wymuszanie haraczu na lokalnych handlarzach. Zawłaszczanie części podatków. Handel żywym towarem z Tettaroncheires. Morderca kapłana Hillyjadesa.
Reszta tabliczek była napisana w podobnym stylu; każda traktowała o innym prominentnym członku Halusis – wyjąwszy jedną, która traktowała o nestorze Tragei. Tabliczki wykonano wprawnie i z pietyzmem, widać było, że to robota zdolnego pisarza. Nie było na nich jednak ani podpisu, ani jakiegokolwiek znaku rodowego. Xennophantes mógł się jedynie domyślać.

Finta altenijska

To był rozkaz półlegalny. Dowódcy nesjańskiej floty wiedzieli, że Xennophantes utrzymał go w tajemnicy, by nie prowokować pogrążonego w kłótniach, bezmyślnego i małostkowego Synodu. Misja była ważna i nie powinno się oddawać ją pod rozwagę dyletantom.

Mieli zapewnić bezpieczeństwo monarchii. Przebiegli jaszczurcy już ostatnio wykorzystali przeciw P. A. N. S. ich własne okręty. Co prawda budowane za Republiki, ale nesjańskimi rękoma. Należało uniemożliwić im ponowny atak, szczególnie w kontekście palącej sytuacji w ojczyźnie.

Dwie triremy i trzy galery wyposażone w katapulty miały pozbyć się starych republikańskich okrętów, spoczywających w Zosefikura Tawani, jak mawiały jaszczury, lub w Arttemos, jak mawiali Nesjanie. Dowódcy zdawali sobie sprawę, że w polu walka z najeźdźcami będzie bardzo nierówna, toteż atakowali od morza – tam, gdzie Posedaion sprzyjał.

Zanim w porcie nastał popłoch, zdołali ostrzelać pierwszą trierę. Nie trzeba było jednak dużo czasu, by nastał odwet. W kierunku okrętów Nesjan poleciały ogniste kule, które podpaliły żagle. Wystarczyło kilka chwil, by pewne zwycięstwo zmieniło się w potencjalną porażkę. Gdy trzy z pięciu okrętów płonęły jasnym ogniem, dowódcy zarządzili odwrót. W ostatniej chwili, jak się okazało, bowiem ogniste kule smagnęły jeszcze rufę wolniejszej nieco galery. Szybko sobie z tym jednak poradzono, a gdy już byli poza zasięgiem zdradzieckiej magii jaszczurów, wzniesiono okrzyki glorii.

Stracili trzy okręty. O wiele ważniejsze było jednak, że jaszczury straciły wszystkie.

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Temperatura rosła z dnia na dzień. Choć właściwie powinna zacząć nieco opadać o tej porze roku. Tendencja wzrostowa jednak trwała z zadziwiającą precyzją i sukcesywnością. To, że zmiany pogodowe nie były normalne, stało się jasne. Nadal jednak wszyscy w P. A. N. S. byli bezradni wobec niezrozumiałych przemian.

Zwiastowały one trudne czasy. Wzrastająca temperatura coraz częściej wypalała uprawy, smagane jeszcze gorącym wiatrem znad pustyni. Pogłowie wszelkiego bydłą coraz częściej zapadało na choroby lub padało z odwodnienia. Nowy akwedukt, choć początkowo bardzo skueczny, w końcu zaczął zlewać coraz mniej wody, bo nieliczne górskie źródełka poczęły wysychać. Zapasy magazynowane kurczyły się zastraszająco, a zaprzańska polityka wielkich rodów utrudniała plebejuszom dostęp do żywności, której ceny patrycjat (większościowy posiadacz ziemski w państwie) wywindował do szalonych stawek. Dzięki temu jednak stać było Kammedich i Halusis na prowadzenie swej małej wojenki.

Zaczęła spadać liczba urodzeń. I to bynajmniej nie z powodu coraz bardziej powszechnego głodu i biedy, ale coraz częstszych urodzin martwych zdeformowanych płodów. Fakt ten napełnił prosty lud grozą, co szóste dziecko rodziło się zdeformowane, ale co najgorsze – nie wszystkie rodziły się martwe. Około jednej dziesiątej takich dzieci przeżywało poród. Ginęły jednak na ogół z rąk własnych rodziców, a jeśli jednak przeżywały – istotnie nie były bezbronne – same z siebie nie wydawały się agresywne. Przeciwnie, okazywały bardzo dziwną tendencję do uciekania w losowym kierunku, gdy tylko wyszły z łona matek.

Jeśli chodzi o kobiety rodzące potwory, one również często umierały. Znaczna większość ginęła przy porodzie, a te, które przeżyły, wykazywały dziwne przemiany fizyczne. Opuchnięte mocno oczy, utrudniające widzenie, powiększenie węzłów chłonnych, czarne plamy na skórze, osłabienie kondycji skóry, włosów i paznokci oraz wysoka gorączka i zimne poty. Ten etap przeżywały już tylko najsilniejsze jednostki. Proporcja mężczyzn do kobiet poczęła się chwiać.

Wielu z tych, którzy posiedli zdolności magiczne, zaczęło ciężko chorować. Rzadko jednak choroba kończyła się zgonem. Na ogół magowie przebywali ją, lecz po przebyciu wykazywali absolutny brak zdolności do dawnej sztuki. Choroba objawiała się napadami konwulsyjno-depresyjnymi, gorączką, dziwnymi, onirycznymi wizjami na jawie. Poza tym jednak nie naruszała cielesności swych ofiar, często natomiast zostawiała po sobie ślad w formie obłąkania. Zwykłym pozbawionym zdolności magicznych Nesjanom nic nie dolegało.

Ognisty rydwan zaś niezmiennie przemierzał fioletowe, nocne sklepienie i nic nie wróżyło, by fenomen miał się skończyć.

Tai’atalai

Tour de Tenokinra

Bahitalt leżał w alkowie już drugą godzinę bez ruchu. Ostatni objazd państwa wymęczył go do granic możliwości. Wyniszczający upał towarzyszący podróży i mizerne zapasy, w jakie raczyli go wyposażać władykowie odwiedzanych miast sprawiły, że zmizerniał strasznie. Nadto jeszcze odezwały się stare problemy z kręgosłupem od zbyt długiego siedzenia w jednej pozycji. Teraz Wanaharat postanowił ograniczyć ruchy kręgosłupa do minimum, by uniknąć kłującego bólu.

I choć postanowił, że już więcej nigdy nie opuści tego cudownego miasta, jakim było Siedliszcze, nie żałował. Zrobił to, czego nie zrobił jego cudowny ojciec, a co zrobić należało już dawno. Podczas tej podróży Bahitalt zrozumiał, dlaczego Yanikain był tak powszechnie kochany przez elity państwowe – przymykał oko na wszelkie szwindle, jakie się tam odbywały i zakłócały tym samym funkcjonowanie kraju. Ewentualnie był za głupi, by zorientować się, że istnieją. Żadnej opcji nie mógł wykluczyć.

Podjął podczas tej podróży wiele niepopularnych decyzji. Zdejmował z urzędów, niszczył monopole, cofał lokalne prawa niezgodne z jego wolą. Być może nie zdobył podczas tej podróży wielu przyjaciół, ale zrobił to, co zrobić należało już dawno. Uzdrowił to państwo.

Jakież było jego zdziwienie, gdy jego działania nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Podatki, które teraz powinny spływać do stolicy istnym strumieniem, wcale nie zwiększyły swego wymiaru – wręcz przeciwnie, wydawane do władców pisma i rozkazy pozostały bez odpowiedzi, a kontyngenty wojskowe spotkała ta sama przypadłość, co podatki.

Cokolwiek stało się w Tenokinrze, nie wróżyło niczego dobrego. Jednak ani Wanaharat, ani Rada Teologiczna nie domyślali się, o co mogło chodzić. No, Wanaharat miał pewną teorię. Tę samą, co zawsze.

Starzec.

Dorosłość Tahatlisui

- No wyłaź, musisz wyjść! – zdzierał sobie gardło pod drzwiami Bahitalt.
- Nie wyjdę! – zapiszczało coś wewnątrz.
- Wyłaź, bo cię osobiście stamtąd wywlekę, ty żałosna kupo gówna! – Uderzył z całej siły w drzwi, także niemal wypadł z lektyki.

Odpowiedział mu tylko cichy szloch.

- Już nie mam na niego siły… – powiedział zrezygnowany.

Dziś był dzień, w którym Tahatlisuia Suiuk miał objąć nominalne władanie. Oczywiście Bahitalt miał nadzieję, że tylko nominalne i nic nie zapowiadało, żeby miało być inaczej. Młody taiotlani został dobrze ukształtowany przez swego brata – stał się płaczliwy, tchórzliwy, skrajnie introwertyczny. W ogóle nie wychodził od pewnego czasu ze swojej komnaty i siedział tam, z zasłoniętymi oknami, niczym jakiś czubek, podejmując tylko własnego opiekuna. Stan ten miał wiele korzyści, ale w chwilach takich jak ta, gdy całe kapłańskie gremium czekało na to, aż młody władca im się objawi i formalnie przejmie władzę, upór Suiuka był wysoce irytujący.

- Dlaczego nie chcesz wyjść? – zaczął spokojnie Bahitalt; groźbą nic nie zdziała.
- Bo nie!

Mógłby go właściwie wywlec siłą do świątyni, ale chcąc nie chcąc, rządził z autorytetu prawowitego taiotlaniego. A widok zasmarkanego dzieciaka z podkrążonymi oczami, trzęsącego się jak osika z pewnością nie dodałby jego władzy legitymacji.

A jednak taiotlani musiał wyjść. Wytrzeć nos, ubrać szaty liturgiczne i wyglądać dostojnie. Inaczej wrogowie Bahitalta łatwo mogliby podważyć jego prawo do sprawowania urzędu, a takich śmiałków z pewnością nie brakowało. To sobie wychowałem brata, nie ma co, pomyślał ponuro Bahitalt, jakbym nie miał innych problemów niż użeranie się z rozpuszczonym bachorem.

Na kolejne nawoływania taiotlani już nie odpowiedział. Siedział w środku, łkając cicho.

Wypędzenie uczonych

Edykt Bahitalta o delegalizacji katedry myśli gekatzajskiej spotkał się z wyraźną aprobatą środowiska akademickiego. Nikt nie zwrócił uwagi na protesty pracujących tamże naukowców, szczególnie, że ich katedra zawsze przez władze Szkoły traktowana była w najlepszym razie z nieufnością. Teraz wreszcie proyanikainowska większość, podjudzona dodatkowo przez samego regenta, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Władze Szkoły pod Taltem wydaliły ze swych szeregi naukowców z katedry myśli gekatzajskiej; nie poprzestały jednak na tym. Zmówiły się z władzami Kurureto, by dać nauczkę na przyszłość tym, którzy zapragną restaurować heretyckie idee.

Ledwie naukowcy z usuniętej katedry opuścili mury akademickie, napotkali na swej drodze smutny pułk straży miejskiej, mający na wyposażeniu solidne powrozy. I kilka dzikich, rozjuszonych koni. Zrozumieli w lot. W końcu byli intelektualistami.

Gdzie jest, Regencie, Ramituk?

Takie pytanie właśnie widniało na końcu listu, jaki otrzymał Bahitalt. Listu nie byle jakiego, bo podpisanego przez sporą część Rady Teologicznej, zaniepokojonej nagłym zniknięciem królewskiego brata. Z pisma wynikało, że Rada Teologiczna stoi na straży dobrobytu i bezpieczeństwa rodziny panującej. Tak długa nieobecność publiczna brata taiotlaniego budzi niepotrzebne wątpliwości, bo pragniemy wierzyć, że wszystko jest w porządku… Nie czytał dalej tego bełkotu. Bahitalt dobrze znał intencje Rady, nie był głupcem, by wierzyć w ich słowa.

To Starzec ich nasłał. Jak inaczej można by wytłumaczyć takie ich postępowanie? Ten nagły sztych między żebra? On ich nasłał, zrobił to, aby zdyskredytować go i pokazać jako mordercę własnego brata. Cóż… może i faktycznie nim był, ale zrobił też wiele innych, dobrych rzeczy. A Ramituk był śmieciem bez znaczenia, co wiedział każdy, kto miał nieprzyjemność przebywać z nim choć przez chwilę.

Teraz jego brat miał okazję zemścić się zza grobu – co prawda kasta kapłańska nie należała do zbyt czułej na punkcie zadawania śmierci przypadkowym atalom, ale z pewnością zawsze była wielką stronniczką panującej rodziny. Jeśli prawda wyszłaby na jaw, mogłoby to źle się skończyć dla Bahitalta. Gdyby sytuacja wewnętrzna była pewniejsza, mógłby pozwolić sobie na wyjawienie prawdy, ale nie teraz, gdy zaczął tracić panowanie nad prowincjami.

Pozostało mu wręcz wprawne kłamstwo lub manipulacja. To, w czym od zawsze był dobry.

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Temperatura rosła z dnia na dzień. Choć właściwie powinna zacząć nieco opadać o tej porze roku. Tendencja wzrostowa jednak trwała z zadziwiającą precyzją i sukcesywnością. To, że zmiany pogodowe nie były normalne, stało się jasne. Nadal jednak wszyscy w Tenokinrze byli bezradni wobec niezrozumiałych przemian.

Zwiastowały one trudne czasy. Pożary lasów stały się codziennością, niejednokrotnie ucierpiała drewniana zabudowa miast atalskich. Pola były naprzemiennie wypalane albo spłukiwane ulewnymi deszczami, jakie nadchodziły wskutek szybkiego parowania zbiorników wodnych. Jak wcześniej nie padało, teraz rozpoczęły się istne ulewy, szalone burze prowadzące do lokalnych podtopień. Większość tegorocznych upraw została zmarnowana i to był już fakt. Wiele z gospodarstw wiejskich upadło, wielu chłopów przeniosło się do miast, straciwszy cały dobytek, by poszerzyć liczne grono proletariatu.

Zaczęła spadać liczba urodzeń. I to bynajmniej nie z powodu coraz bardziej powszechnego głodu i biedy, ale coraz częstszych urodzin martwych zdeformowanych płodów, na kształt dziecka Bahitalta, o którym nikt nigdy nie usłyszał. Fakt ten napełnił prosty lud grozą, co trzecie dziecko rodziło się zdeformowane, ale co najgorsze – nie wszystkie rodziły się martwe. Około jednej dziesiątej takich dzieci przeżywało poród. Ginęły jednak, jeśli nie z rąk własnych rodziców, to z rąk kapłanów, głoszących, że Nahakai próbują przybrać postać atalów, by ponownie przypuścić atak. Bahitalt musiał przyznać, że nie było to pozbawione podstaw. Z drugiej strony nowonarodzone, żywe maszkary nie wydawały się agresywne – przeciwnie, okazywały bardzo dziwną tendencję do uciekania w losowym kierunku, gdy tylko wyszły z łona matek.

Jeśli chodzi o kobiety rodzące potwory, one również często umierały. Znaczna większość ginęła przy porodzie, a te, które przeżyły, wykazywały dziwne przemiany fizyczne. Opuchnięte mocno oczy, utrudniające widzenie, powiększenie węzłów chłonnych, czarne plamy na skórze, osłabienie kondycji skóry, włosów i paznokci oraz wysoka gorączka i zimne poty. Ten etap przeżywały już tylko najsilniejsze jednostki. Proporcja mężczyzn do kobiet zachwiała się niebezpiecznie.

Kapłani cierpieli najbardziej. Ich choroba pogłębiała się, umierało ich coraz więcej, wiele świątyń stało pustych, a Rada Teologiczna zaczęła w szaleńczym tempie rotować swoim składem z powodu śmierci kolejnych radnych. Fakt ten zaczął też hamować badania naukowe, bo brakowało naukowców, którzy mogliby je prowadzić.

Ognisty rydwan zaś niezmiennie przemierzał fioletowe, nocne sklepienie i nic nie wróżyło, by fenomen miał się skończyć.

Dziecko
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 17-05-2017 o 15:11.
MrKroffin jest offline  
Stary 26-06-2017, 22:21   #127
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Tura 26 - Panowanie Tahatlisui, regencja Bahitalta

 TENOKINRA-HOI-INKA-KAI-KILLA


Trzynastego dnia miesiąca, w którym Księżyc się narodził nadszedł czas na Jego [Tahatlisui] przejęcie pełnych rządów, gdyż od śmierci ojca Taiotlanim będąc z mocy i woli Przodków, sprawy państwa powierzał bratu swemu, prześwietnemu Wanaharatowi [Bahitaltowi], na odebraniu nauk godnych swej osoby samemu się skupiając. Wielkim świętem zaś jest, gdy król nowy pierwszy raz prezentuje się ludowi swojemu, jako od czasów Amali’ahala, który żyje w szczęściu i zdrowiu!, tradycje nakazywały. Jako że i ja na tej wielkiej uroczystości byłem, z łaski moich po trzynastokroć błogosławionych patronów w miejscu, z którego widzieć wszystko dokładnie dane mi było, zatem poniżej opiszę jak owa prezentacja wyglądała.

Na samym początku uformowano wielki orszak, który ruszyć miał od pałacu taiotlaniego i maszerując przez całe miasto dotrzeć do czcigodnego przybytku Tenotitlan-hoi-tlakalukai. Skład owego orszaku, wyliczając od jego czoła, prezentował się następująco: trzy rzędy słoni, każdy po jednej parze, obłożone kolorowymi derkami, a na ich grzbietach ptasznicy z klatkami, co chwila wypuszczający papugi i gołębie w przestworza; za nimi trzynaście rzędów, po trzy pary kobiet, tańczących i śpiewających ku chwale Przodków; za nimi siedem rzędów po trzy pary muzyków, grających radośnie i z taką mocą, że niechybnie całe królestwo słyszeć to musiało; za nimi pięć wozów, jeden za drugim, zaprzężone w konie, a na wozach jechały posągi taiotlaniego i jego Przodków; po nich trzy karłowate słonie ciągnęły wozy pełne rynsztunku, z proporcami każdego miasta, jakie znajdowało się w Tenokinrze tego czasu; za nimi nagie niewolnice każdego rodzaju w dziewięciu rzędach po trzy osoby, tańczące z ogniami w czasie marszu; dalej były niesione trzy lektyki, na których dary ofiarne się znajdowały; za nimi nadzy mężczyźni, w siedmiu rzędach po dwie pary, obdarzeni wielką muskulaturą wykrzykiwali „Chwała pogromcy tygrysów! Chwała zgubie demonów!”; następnie szło trzynaście rzędów dzieci obu rodzajów, każdy po jednej parze, które to pacholęta stąpały po skrajach drogi i rzucały na jej środek kwiaty; za nimi szli urzędnicy i kapłani środkiem, w parach, a na skrajni drogi szli wojownicy z kast katulai i tak obstawiali orszak aż do jego końca; za nimi na koniach jechała Rada Teologiczna, rodzina królewska, z przewspaniałym Anokiem oraz doskonałym Wanaharatem na czele, a po nich już zdążała niesiona przez dwunastu mężów lektyka Taiotlaniego. Przybytek, w którym król przebywał był wielki, złocony, obłożony grubymi zasłonami, zza których nie dało się widzieć Jego, lecz jego światłość mimo to promieniowała na zachwycony lud. Procesję kończył korowód nałożnic królewskich, za którymi cały pułk włóczników maszerował.

Orszak dotarłszy do wielebnej świątyni rozstąpił się tak, by lektykę z królem przodem puścić, za nim rodzina, gwardia i kapłani wkroczyli na święte stopnie tenotitlanu. Tłum zebrał się z całej stolicy oraz pozostałych miast, by wziąć udział w tym najważniejszym święcie, wielbiąc radosnymi głosami i śpiewając nabożnie. Jeśli jednak do tej pory tak wielkie szczęście wśród ludzi zapanowało, jak to dopiero będzie, gdy już się sam król pokaże? Nie uprzedzając jednak tego, wracam do opisywania dalszego tej pełnej przepychu uroczystości...

- Iti’akui, kronikarz na dworze wanaharata Bahitalta


Bahitalt ciężko westchnął, gdy leżąc na poduszkach w swoim pokoju słuchał jak służąca mu czytała co ten gryzipiórek, Iti’akui napisał. Prawda, prezentacja królewska nie była biednym nabożeństwem, lecz do opisanego tam przepychu było wciąż daleko. I nawet gdyby wszystko inne załatwić, by zapewnić taki splendor, na przeszkodzie stała jedna rzecz: sama osoba taiotlaniego.

Tahatlisuia (choć dla Bahitalta to zawsze był i pozostanie mały Suiuk) nie prezentował się najlepiej, zarówno jako władca, jak i w ogóle jako mężczyzna. Wątłe ramiona, miast tężyzny jaką szczycił się Yanikain, delikatne kobiece dłonie, zamiast twardych rąk wojownika, przygarbiona postawa, w miejsce wypiętej dumnie piersi dziedzica Taltuka, zagryzane nerwowo wargi zamiast władczego uśmiechu. Młody taiotlani miał nerwowe odruchy, jakby bał się że ktoś mu zrobi krzywdę, unikał zwracania swojej twarzy w czyjąś stronę, by nie można było zobaczyć łez w jego oczach, gdy stary Huetet wręczał mu Taltiwahti musiał niemal siłą otwierać jego dłonie, zaciśnięte w pięści. I co najgorsze, Suiuk na tej scenie, na której najważniejsi dostojnicy państwowi mogli go wreszcie ujrzeć trząsł się jakby w febrze. Bahitalt wciąż, gdy zamykał oczy widział miny kapłanów i dostojników, którzy usilnie starali się ukryć swoje zdegustowanie.

Czy to jego wina, że nowy taiotlani wyrósł na kogoś takiego? Być może, jednak jakie to miało znaczenie? W przeświadczeniu regenta Suiuk nie powinien nigdy być królem, to nie dla niego tron Amali’inki był przeznaczony. To on, Bahitalt był tym, który był do tego stworzony, samo to, że od lat sprawuje władzę jest znakiem iż królestwo właśnie jemu się należało! Niestety, nahakai, gekatzai czy może nawet Starzec już w łonie matki odebrali mu to należne dziedzictwo, sprawiając, że urodził się kaleki. Nie mógł nawet myśleć o zostaniu królem, nigdy ta godność nie będzie mu dana. Nie bez przyczyny jednak mówi się, że „ojcowie znajdują chwałę w swych synach”.

Yanuk, jego kochany Yanuk, był realizacją wszystkich marzeń i nadziei swojego ojca. Rada Teologiczna syczała, że z mianowaniem anoka należy poczekać aż taiotlani doczeka się własnych dzieci, jednak to była ta jedna sprawa w której Bahitalt ani myślał ustępować komukolwiek ani na krok. Poszczuł tę bandę przygłupów precedensem z czasów Amali’inki i doprowadził do tego, że zaraz po prezentacji Suiuka odbyło się przedstawienie nowego dziedzica. A syn regenta był wszystkim tym, czym nie mógł być jego żałosny stryj.

Katenotletil, bo takie imię anoka przybrał, był pięknym młodzieńcem, dobrze zbudowanym jak na swój wiek i postawnym. Nie spuszczał nigdy wzroku, lecz ze szczerością spoglądał w oczy innym ludziom, nie mając czego się wstydzić. Gdy speszony Suiuk zza zasłon oglądał nagie męskie sylwetki, Yanuk ze śmiechem obłapiał dziewczęta w korytarzach i w trakcie zabaw, zdradzając, jakie namiętności go rozpalały. Taiotlani całymi dniami wylegiwał się na leżankach, częściej swojego opiekuna prosząc o jakieś opowiastki i zabawki, niż ucząc się jak zostać władcą. Dziedzic królestwa zarówno w ćwiczeniach i nauce okazywał niezwykłą pracowitość i bystrość umysłu, sprawiając, że za każdym razem, gdy Bahitalt patrzył na swojego syna, jego serce wypełniała duma. Jakimże głupcem trzeba być, by woleć kogoś takiego jak Suiuk od jego latorośli?

Bahitalt miał już swoje lata i odczuwał to boleśnie, jednak mimo trudności piętrzących się wokół niego, mimo przekleństwa Bliźniaczych Słońc, mimo szemrających urzędników i radców, mimo spisków Starca i użerania się z borejskimi dyplomatami czuł, że dopiero teraz zbliżała się jego godzina. Ta godzina, w której ze swoim ukochanym synem u boku będzie władał Tenokinrą, a wszyscy będą się im kłaniać i oddawać cześć. Wanaharat zamknął oczy i pogrążony w tych błogich myślach zapadł w tak spokojny sen, jakiego nie miał przez te wszystkie ciężkie lata.



Czas Pierwszego Słońca
Mit o narodzinach świata


Na początku były bezkresne wody niebios, zwane Wirikum a pośrodku prapagórek Tuirami na którym nie było nic. Przez całe eony trwał taki stan rzeczy, aż z nieskończonych wód chaosu na prapagórek wypłynęło kamienne jajo Eitiranta. Trwało ono tak, aż z wnętrza jaja nie wydobyło się Prasłowo Etikaino, które sprawiło, że zaistniało życie i zaczął się czas. Wtedy Eitiranta się rozpadła i wyłoniło się z niej Pierwsze Słońce - Tohetli'inka, które wyniosło pagórek Tuirami aż stał się wielką górą, skąd słońce opromieniało cały świat. Przez jego gorąc wody blisko Tuirami zaczęły wysychać, powstały chmury i wskutek tego chaos prawód zamienił się w rozdzielone niebo i wody podniebne. W osuszonych miejscach pojawił się ląd, który pod wpływem życiodajnego ciepła zaczął wydawać całą roślinność, aż powstała na nim gęsta dżungla.

W świecie tym nie było jednak zwierząt ani ludzi, zaś słońce świeciło cały czas, wskutek czego ziemie bliższe Tuirami zamieniały się w pustynię, dalsze zaś wody cały czas wysychały, ustępując miejsca lądowi, przez co w niebiosach gromadziło się coraz więcej chmur. Praocean osuszał się, aż nie odsłonił istoty mieszkającej w pierwotnym chaosie, która nienawidziła światła i pragnęła się go pozbyć, a której imię brzmi Tezkatilpok. Duch Ciemności przeklął Pierwsze Słońce i poprzysiągł je zgasić wszelkimi sposobami.

Najpierw postanowił zebrać okruchy Eitiranty, które spadły z Tuirami i używając ich jak łopaty usypać wał, którym otoczy Tohetli'inkę, by jego światło nie przedostawało się na świat. Gdy tak jednak kopał skorupą w ziemi i rzucał ją obok, trwał ze wzrokiem utkwionym w ziemi i nie zauważył, że ląd stale się rozszerzając mylił kroki Władcy Ciemności. Gdy ten w końcu spojrzał na swoje dzieło w całości zauważył, że nie udało mu się usypać równego muru. Tak zatem na świecie powstały góry, wzgórza i doliny, wąwozy i klify oraz wszelkie inne nierówności terenu. Duch przeklął w złości słońce po raz drugi i jął szukać kolejnego sposobu na zwalczenie go.

Następnie Tezkatilpok zapragnął strącić Słońce z Tuirami, wziął więc w swoje ramiona największe drzewa i począł nimi ciskać w szczyt prawzgórza. Ponieważ jednak światłość raziła Ducha, więc nie mógł on patrzyć wprost na Tohetli'inkę, a co za tym idzie nie potrafił tak wycelować, by zrzucić swój cel. Gdy rzucane pnie trafiały w Tuirami odłupywały od niej kawałki skał, które z wielkim pędem staczając się w pramorze stworzyły wyspy, zatoki oraz dalekie lądy. Te pociski, które przeleciały blisko Słońca zapaliły się i lądując na ziemi wypalały ją, tworząc stepy, gdyż po wypaleniu tylko trawa mogła urosnąć na tych ziemiach. Władca Ciemności przeklął Pierwsze Słońce po raz trzeci i złość jego narastała.

Po tych próbach Duch zauważył, że płonące kłody po upadku do wody gasły, dlatego powziął zamysł, by zgasić w ten sposób samą Tohetli'inkę. Wziął więc ponownie skorupy po Eitirancie i nabrał w nie tyle wody ile zdołał po czym podjął wspinaczkę na szczyt Tuirami. Skorupy okazały się jednak mieć pęknięcia, zatem w czasie podróży Ducha woda z nich wyciekała, tworząc jeziora, rzeki, stawy i źródła. Gdy Tezkatilpok dotarł na szczyt i zauważył, że w skorupach zabrakło mu wody ze złości rozbił skorupy i większe kawałki cisnął w świat. Wpadły one głęboko w ziemię i stały się różnymi metalami, węglem, kamieniami szlachetnymi. Mniejsze kawałki Duch roztarł na proch i posłał w stronę Pierwszego Słońca, które zamieniło je w pierwsze gwiazdy - Uketiquillurai, umieszczając na niebie. Widząc, że jego działania spowodowały tylko, że na niebie pojawiło się więcej świateł Tezkatilpok przeklął Słońce czwarty raz i zbiegł z Tuirami.

Zrezygnowany Władca Ciemności chciał zakopać się pod ziemią, by już więcej nie widzieć światła, i tak powstały podziemne jaskinie i tunele. Tęsknił jednak za oceanem, z którego się wyłonił, więc nie mogąc wytrzymać bez niego powrócił na powierzchnię i uciekał przed światłem wiecznego dnia aż dotarł do pramorza. Jednak i tam światło go doganiało, a ląd cały czas zagarniał wody, więc Duch przeklął słońce po raz piąty i ostatni.

Wtedy zauważył on, że chmury, które powstały nad wodami stały się bardzo ciemne, gęste i ciężkie. Tezkatilpok wpadł na pomysł, aby zgromadzić je wszystkie w jednym miejscu tak, by dokładnie zakryć Pierwsze Słońce. Okrążył on zatem cały świat kilkakrotnie, by swoim mocarnym podmuchem przesunąć chmury w stronę Tuirami. Tak powstały wszystkie prądy powietrzne i wiatry, gdyż podmuch Ducha był tak silny, że do dziś trwa jego tchnienie.

Zamiar Władcy Ciemności powiódł się i zgromadził chmury z całego świata na szczycie Tuirami, przesłaniając dokładnie Tohetli'inkę. Duch zakrzyknął wtedy ze szczęścia i jego krzyk stał się pierwszą błyskawicą, która trafiła w skupione chmury i w ten sposób zaczęła się Amalihutlani, Pierwsza Burza. Pioruny przez całe dnie trzaskały i uderzały w ziemię, a z chmur polały się potoki wody, które spadłszy na Pierwsze Słońce zgasiły je. Gdy burza minęła i resztki chmur odpłynęły na niebo, świat był oświetlany tylko przez blask odległych gwiazd.


SŁOWNICZEK

wanaharat - regent
Tenotitlan-hoi-tlakalukai - główna świątynia w Tenokinrze, znajdująca się w Quetz-hoi-atalai, cud świata
katulai - kasta wojowników, po reformach wojska są niższą arystokracją, tworząc kadrę oficerską
anok - dziedzic, następca tronu, desygnowany przez króla spośród członków rodziny
Taltiwahti - włócznia Taltuka, jedno z trzech insygniów władzy monarszej
 
__________________
"- Panie, jak odróżnić buntowników od naszych?
- Zabijcie wszystkich. Będzie zabawniej." - Taltuk
Earendil jest offline  
Stary 05-07-2017, 22:52   #128
 
Szkuner's Avatar
 
Reputacja: 1 Szkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputacjęSzkuner ma wspaniałą reputację

U krynicy mądrości
Jam widział i milczał, widział i rozmyślał,
Słuchałem mężów mowy.

- Haggalóhven, 'Pieśni Najpotężniejszego'



Jeszcze w głowie miałem szum po ostatniej bitwie, kiedy ledwo do mnie docierały słowa, obrzydliwe i jadem cieknące, zdrajcy tego łajnem wysmarowanego. Zacisnąłem obolałe pięści, uderzyłem wściekle zębiskami, a stopa w ziemię się wbiła, śniegiem złowrogo skrzypiąc - do szarży gotowa.
Krzyknąłem więc do niego, gdzie godność podział. Czy ślepy jest na rodziny podzielone? Czy rozum ma jeszcze, nie pojmuje kim jesteśmy?
- Odejdźcie, mówiłem! - odpowiedział mi z dala wódz Jasmutów. - Zostaliśmy rozdzieleni jako plemię, wasze żony przestały być waszymi żonami, a wasze dzieci nie są już waszymi dziećmi! Ród Jasmutów i ci, którzy po jego stanęli stronie, zostali wybrani przez boga z ognia, który przemierza niebiosa. Teraz jemu tylko służymy i z wami przestawać nie chcemy. Rozejdźmy się w pokoju przez wzgląd na dawne dzieje.

Uszom wierzyć nie chciałem. Co bredzi on, czy zmysły postradał? Za sobą czułem lęk towarzyszy, bali się co będzie. Przecież im łzy wzbierały, na wieść, że już do domu blisko.
Ryknąłem więc potężnie, aż gardło ścierpło mi od mocy mego głosu.
- Czy nie widzicie bracia i siostry, że Ragnar Wilk postradał zmysły!? - jak grom słałem słowa do stojących za zdrajcą popleczników - Spójrzcie w niebo, gdzie jest ten wasz nędzny “bóg z ognia”? P a m i ę t a j c i e kto stworzył naszych przodków! Z e r k n i j c i e tylko - czyja pięść jak nie samego Potężnego przemierza niebo, krusząc lody i wskazując nam nową drogę! To ON prowadził nas, mężów i córki swoje, do domu, do rodziców, żon i ukochanych dzieci! A teraz - ten plugawy nędznik, który zwie siebie Wilkiem, śmie stanąć na drodze ponownego zjednoczenia Jotunnowego szczepu! Śmierć mu!! - uniosłem dębową tarczę i uderzyłem w nią groźne ciężką prawicą. - Oby Potężny wybaczył ci Ragnarze twoje bluźniercze słowa. Unieś teraz swój oręż i stań ze mną w szranki, pokaż żeś jest mąż na schwał, aby Najwyższy osądził ten okrutny spór, aby pokazał całemu ludowi, kto rację ma, a kto bluźni i jeno siarczyście pluje!

Myślałem, że omamy mnie wzięły. Ani drgnęli, patrzyli na mnie jak na szalonego furiata. Jakże to tak? Kim oni się stali?

- Porzuć swoją oszczerczą mowę! - rzekł śmiejąc się nikczemnie Ragnar - Niczego nie rozumiesz, nie zaznałeś oświecenia, jakie przyszło z nieba! Czy dawne bogi zstąpiły kiedyś z wysokości, by rozmawiać ze swoim ludem? Czy odpowiedziały na nasze modlitwy i ofiary? Horr Malkagh nie tylko zawsze jest przed nami, ale i rozmawia ze mną i przeze mnie z ludem. On też wyznaczył nam misję, którą wkrótce podejmiemy. A jeśli będzie trzeba, zetrzemy w proch każdego, kto stanie na naszej drodze! Nie chcę, byś to był ty, Ormie Półręki, byłeś nam dobrym i mężnym tanem, ale nie zawahamy się podnieść przeciw tobie ostrza, jeśli ty uczynisz to samo!

Zawrzało we mnie. O czym bredzi samozwańczy prorok? Cały gniew siedzący w moich trzewiach wybuchnął naraz, a twarz wykrzywiła się w szalonym grymasie wojownika.
- Podły bluźnierco, więc tylko ty słyszysz swojego zaplutego bożka!? Mamisz umysły naszych biednych braci! Utoniesz we krwi razem ze swoim bałwanem! - rzuciłem się na niego, zamachując potężną łapą. Wielka wekiera była tuż przy nim, oczami wyobraźni widziałem czaszkę Ragnara, rozłupaną i pogrzebaną w czerwonym śniegu. Lecz co to? Blask i przeciągły syk, swąd spalenizny. Moja broda! Moja twarz! Skóra mi skwierczy, jakże to tak!? Upadłem na kolana, tarcza równo poturlała się w bok, a ja krzyczałem z oszałamiającego bólu. Podparłem się maczugowatą ręką o ziemię, a wolną dłonią dotknąłem ocalone oko i nos. Widzę, słyszę, ale ten ból. I lepkie dłonie - patrzę - to moja krew i ślina, a gdzie policzek? Wisi bezwładnie, dopalając się żałośnie, niczym płat mięsa na rożnie. Puściłem się w dół, w zbawienny śnieg, otulił skwierczące w ogniu rany.
Słyszałem za mną tupot wielu nóg, odbijał się silnie między potężnymi górami. Nade mną Ragnar? Wije się i gestykuluje, a ciepło bije mi nad głową, to płomienie! Lecz już nie we mnie skierowane, a gdzie? Kiedym podniósł się na klęczki, widziałem mur ognia, a za nim moich braci i siostry, co nabiegli by ratować mnie, swego wodza. Daremne ich starania.
Wzięli mnie już pod pachy, skrępowali mocno solidnym powrozem i nogi i ramiona. A Ragnar, ten parszywiec wbił paluchy tam, gdzie kiedyś były i zęby i policzek, uniósł mi łeb i spojrzał w oczy. Były szalone, złą mocą ogarnięte!
- Będziesz pertraktował, czy mam cię zabić na miejscu? - powiedział, a głos miał nieswój. Charknąłem mu w twarz, krwiste plwociny lunęły tym, co po ustach pozostało, lądując na ragnarowej brodzie.
- Ratujcie się przyjaciele! To zło, zło wcielone! - ryknąłem w górę, do tych co przyszli mi z pomocą - A ty zabij mnie, bo nie będę pertraktował z demonem! W imieniu Potężnego przeklinam ciebie i twój ród Ragnarze! Jego gniew zmiażdży was! Zmiażdży i wypali niczym najgorsze robactwo! - I targnąłem się na tyle ile siły miałem. Na nic to, trzymali mnie, a sznur krępował ruchy.
Zdrajca coś jeszcze mówił, imię swego bałwana, lecz ja leciałem im przez ramiona, na wpół już martwy. Mrok przysłonił mi oczy.


Strzała zraniła mój policzek, za mocno naprężyłam. Szlag, to przez to wszystko! Poszła, mlasnęła płomienie i runęła prosto, oby na Ragnara. By spalić go jego własnym złem! Nie patrzyłam już, bo kiedy jej lotka świszczała, poklepałam ich po tęgich ramionach i ruszyliśmy za resztą. Falka i Firon, rodzeństwo, doskonali tarczownicy. Dobrze, że są po tej stronie barykady.
Do serca wzięliśmy sobie wszyscy słowa Orma, nie zatrzymywaliśmy się. Łuna pożaru długo tliła się za nami, a my biegliśmy ile sił w nogach, milcząc bardzo długo. Dopiero kiedy tarcza Potężnego dała znak zza horyzontu, przystaliśmy na popas, by powrócić ze snu do realnego świata.
Powoli spacerowałam między ocalałymi, a była nas garstka. Nie patrzyli mi w oczy, byli potwornie zmęczeni. I ja ledwo stałam na nogach, bo ranek minął nam, Tanom, na długiej rozmowie. Wybiłam się śmiało na przód i posłałam ryk między towarzyszy.
- Orm Półręki poległ, a w bitwie jak na Jotunna przystało! Razem z Knutem rozprawialiśmy, co począć należy. Dziękuję wam przyjaciele, żeście bez słowa poszli za nami. To świadczy o waszym męstwie, odwadze i poświęceniu. Wiemy bowiem, że za ścianą ognia pozostały wasze dzieci i całe rodziny, nie mogliśmy ruszyć do walki przeciw nim. Kim wtedy bylibyśmy w oczach Potężnego? To Ragnar nam wrogiem, nie one! Stąd też ustaliliśmy wspólnie, że dopóki nasz szczep nie wstanie na równe nogi, ja będę spełniała dzieło Jar-Tana i pokieruję naszym ludem!
Wystraszyłam się, gdyż milczeli, a tylko przeraźliwy smutek bił od nich. Dałam im długą chwilę, a to była mądra decyzja. Pomruczeli między sobą, łbami pokiwali, a po chwili ryczeli już i smętnie śpiewali, jak w tradycji było nakazane, w trakcie wyborów nowego władyki.
Niewczas było jednak na biesiadę i zabawy, gdyż bojąc się o własne życie, ruszyliśmy spiesznie dalej, na wschód, ku górskim masywom. Tam był plan, tam była przyszłość.

Kiedyśmy maszerowali, w pochodzie należało wybrać przedstawicieli rodzin, które przetrwały kryzys. Tak też spośród złotowłosych Ynglingów wyłonił się starszy wojownik, chłop na schwał i weteran wielu bitew - Thorvald Śmiały. Jasmuci zaś, bo było ich niewielu uznając cały ród swój za złą przeszłość, wybrali młodego Arnbjorna, którego zwali Żelazną Tarczą.
Teraz owiała nas ułuda pełności, że szczep Jotunnów na nowo jest zjednoczony, wystarczająco ustabilizowany. Zaś przy wieczornych naradach często dopuszczałam wojów do głosu, gdyż nieliczne nasze grono, a ważnym jest jedność wśród współplemieńców.

Szesnastego ranka dotarliśmy do podnóży pierwszy wzgórz, a oczom naszym ukazała się ta jedna, tytaniczna, której niewidoczny szczyt taplał się w szarawych chmurach. Niegdyś mamka opowiadała mi, jak starzy przodkowie, pierwsi z olbrzymów kuli skały, kruszyli ich pyszny miąższ między zębami, a w jamach tworzyli potężne fortece, komnaty i wojenne areny.
Jam jest Alfia Uledottr, pradawne mity prowadzą mnie i moich braci, a Volóndr rómu zwie się pierwsza osada pod tytaniczną babką, którą Potężny nam wskazał.
 

Ostatnio edytowane przez Szkuner : 05-07-2017 o 23:23.
Szkuner jest offline  
Stary 07-07-2017, 14:17   #129
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Tura 26. Hegemon dzieli i rządzi.

Cytat:
Niech chwała wieczna będzie boskiemu ojcowi Posedaionowi,
co w głębinach włada, i Forniksie o smukłych palcach, boskiej kitarzystce.
Czczę także i ciebie, Podwodny Rybaku Pleitosie, który swe ścieżki
Wskazałeś mnie, wiernemu słudze, bym kroczył nimi przez życie.

Ja, Bion z rodu Rissos, syn Iophona pisarza Królowej Sofii, kapłan Pleitosa Wielkiego Sieciarza, świadkiem byłem rzeczy strasznych i niewyobrażalnych, które w tej opowieści przedstawię. Działo się to w czasach, gdy nieboskłon w rydwanie przemierzał Słoneczny Woźnica, rzucając na nas klątwę niekończącego się żaru i spiekoty. Plaga ta dotknęła wszystkie znane nam ludy. Wieczną spiekotę cierpieli, więc zarówno dumni Tettaroncheires, jaki i przeklęci Sauroi. Na Angialos Kalo w straszliwej duchocie gotowały się móżdżki Orkoi. Dopadły nas jednak wówczas klęski jeszcze gorsze, których nie sposób było przewidzieć.
Dnia czwartego, w trzysta pięćdziesiątym ósmym księżycu od elekcji Hegemona Xennophantesa, zawezwał mnie przed swe oblicze Bahalieus Fedron, bym stawił się w Świątyni. Rzuciwszy, więc inne zajęcia pognałem ile sił w nogach do przybytku Posedaiona i Allatu. I rzekł mi tam Pierwszy Kapłan, gdy skryliśmy się we wnętrzu chramu, że oto nadszedł dla mnie czas wielkiej próby wiary i odwagi. Również ma biegłości w sztuce medycznej zostanie wystawiona na próbę, choć Bahalieus wiedział, że całej Ponteii Arheii mówią o mnie, Bionie, jako o najsprawniejszym lekarzu. Następnie powiódł mnie w podziemia Świątyni, gdzie inni mędrcy i święci mężowie już byli. Rzekł do mnie Fedron ponownie, iż ujrzę teraz to co z łon Nesjanek się zradza, odkąd rydwan ognisty po niebie wędruje. Przysunąłem się bliżej, gdyż wszyscy wokół stołu stłoczeni byli, gdzie leżało wstrętne truchło. Przyjrzałem się i ja tej okropnej kreaturze i oto jak wyglądał: osiem odnóży z lewej strony ciała i osiem z prawej strony, dolne i górne pary na dwa i pół łokcia długie, reszta niemal dwie dłonie długości miała, korpus niczym z pasów spiżowych, twardy i błyszczący, zwieńczony obliczem ni to nesjańskim ni to zwierzęcym, pomarszczonym i spękanym. Monstrum, rozcięte w pół, wypełnione było po brzegi posoką, czarną o zgniłym zapachu, zdolną nawet i noże brązowe rozpuszczać(…).
Przyszedł wówczas, dnie czternastego po mym zejściu pod ziemię, Nesjanin z osady Nemis, z workiem na plecach, a łzy wstrzymując rzecze „Tu jest dziecię moje, pierworodne” i ciska pakunek na ziemię. Monstrum co w środku było cisnęło się, lecz ojciec nieszczęsny spętał je rozsądnie. Wzięliśmy wówczas maszkarę i do lochu wrzuciliśmy, by tam mieć na nią oko. Owemu Nesjaninowi zaś, jak stało w dekrecie Hegemona, wystawiliśmy poświadczenie, by należne mu trzy sztaby srebra odebrał. Czy to zrobił, tego nie wiem, bom go więcej nie widział. Co zaś do monstrum owego, co zyskało już sobie miano Arahneos, to rozpoczęliśmy nad nim badania. Próżny był jednak nasz trud, gdy próbowaliśmy przemówić do niego w językach Nesjan, Tettaroncheires, czy Ornitys. Plugawej jaszczurzej mowy takoż słuchać nie chciało, a orczych ryków nikt za język nie uznawał. Bezrozumny ten stwór żarł za to wszelkie mięso jakie mu rzucono, nie tykał warzyw. Opór jego w próbach sforsowania zgotowanej dlań celi był godny podziwu, lecz całkowicie beznadziejny. Pręty z metalu i ceglana ściana wystarczające były by go powstrzymać. Co z kolei martwiło wszystkich mędrców to szybkość z jaką Arahneos przyrastał, zyskując co dzień niemal dłoń długości na każdym z odnóży i jeden palec w odwłoku(…).


Arahneion. Badania Biona z rodu Rissos w czasach Dissoi Helleloi

Atak Kammedich na Świątynię, w której przebywał Hegemon wywołał w Boreios krótki, acz brzemienny w skutkach chaos. Sędziwy Xennophantes szczęśliwie ocalił życie, ale było już za późno by powstrzymać reperkusje po szturmie na przybytek Posedaiona i Allatu. Od tego momentu Synodos debatował niemal bez ustanku, choć w pierwszych dniach ciężko było mówić o rozmowie. Wielkie rody przekrzykiwały się nawzajem, oskarżały i dążyły do tego by jak najwięcej uszczknąć z łakomego kąska jakim były ziemie rodu Kammedich. W jednym bowiem wszyscy się zgadzali, za świętokradztwo kara mogła być tylko jedna i dekret o pozbawieniu tej pradawnej nesjańskiej rodziny wszelkich praw przeszedł przez aklamację. Zaraz też zarządzono mobilizację wojsk i wysłanie ich przeciw mobilizującymi swe siły buntownikami. Nadal nierozstrzygnięte pozostawały kwestie nowego rozdziału majątków oraz wprowadzenie do Synodu nowego rodu, tak by utrzymać liczbę pięciu patrycjuszowskich familii. Propozycje pierwotnie przedstawione przez Hegemona zostały odrzucone, ale stary władca nie zamierzał się łatwo poddawać.


Zaproszenia na wieczerzę z Xennophantesem jakie w następnych dniach otrzymało wielu prominentnych członków rodu Halusis, było nieco zadziwiające. Wszak całkiem niedawno starzec pożegnał swego najstarszego syna Tachittesa, którego wielu uważało za najbardziej prawdopodobnego spadkobiercę Hegemona. Niestety nie powrócił on żywy z wyprawy na wyspę Tiglitati, daleko na wschodzie. Wobec rosnącego zagrożenia ze strony Dissoi Helleloi szukano wszelkich rozwiązań. Wówczas ktoś przypomniał sobie o napotkanych wiele lat temu zdeformowanych Nesjanach, żyjących w niewielkiej kolonii na środku morza i czczących boginkę, którą nazywali Tiglitati. Z wysłanej ekspedycji do Boreios wróciło niewielu, kultyści stawili zażarty opór, taki jaki cechuje prawdziwych fanatyków religijnych. Wyprawa nie była na szczęście bez owocna. Na pokładzie przywieziono również samą Tiglitati. Nie była to jednak boginka, a przynajmniej nie w rozumieniu Nesjan. Spętane stworzenie, które rzucono pod nogi Hegemona, było owłosione niczym niedźwiedź, o dziwnym obliczu i przestraszonych oczach. Wydawało z siebie prymitywne ryki i pomruki, a na każdą próbę zbliżenia się odpowiadało agresją. Szybko jednak rozwiano wątpliwości. Kapłani jak jeden mąż stwierdzili, że istota jest przepełniona magią. Trzeba się tylko dowiedzieć jak ją wydobyć.


Schwytane przez Nesioi stworzenie

Wśród zaproszonych Halusis powszechnie wierzono, więc że wobec śmierci pierworodnego stary Xennophantes wybierze nowego dziedzica wśród kogoś z dalszej rozdziny. O dziwo uczta przeciągała się i niektórzy zaczęli okazywać pewne zniecierpliwienie. Po przystawkach, zupach, pieczonym mięsie i rybach, misach pełnych małży oraz młodym winie wraz z deserem do komnaty wkroczyli tancerze i muzycy. Za oknami upał nieco zelżał co oznaczało nadejście purpurowej nocy. Tymczasem Hegemon wciąż milczał, pijąc małymi łyczkami górską wodę dostarczaną z Dissoi Notis. Wreszcie, gdy ostatni artyści tanecznym krokiem opuścili salę zaklaskał z całych sił. Kilku mniej rozgarniętych uczestników uczty zawtórowało mu, ale szybko opuścili ręce. Z każdej z pięciu par wrót w komnacie wysypały się zastępy zakutych w brązowe pancerze Hetairoi oraz przystrojonych w kolorowe szaty Gwardzistów Ornityjskich. W ciągu kilku chwil zaryglowali wszystkie wyjścia i rozstawili się za krzesłami biesiadników. Ktoś próbował coś powiedzieć, ktoś zerwać się i uciekać, ale zaraz byli przyprowadzani do porządku drzewcami włóczni.

Przed Hegemonem postawiono w między czasie niedużą, prostą drewnianą skrzynkę. Stojący obok sekretarz władcy wyciągał z niej po kolei gliniane tabliczki i odczytywał imiona obecnych Halusis wraz z ich wykroczeniami przeciw prawo i posiadanymi niewolnikami. Gdy skończył na sali panowała grobowa cisza, wszyscy oczekiwali bowiem, że podzielą los Kammedich. Xennophantes miał jednak inne plany.

-Wy, przeklęte robaki wylęgłe ze stęchłej ikry gównożernych ryb! Myślicie, że jesteście tacy sprytni?- wycedził przez zęby Hegemon, po czym łupnął w stół kielichem.

-Tak, sprytni jesteście jak mątwy w garze z zupą! Tu, w tej skrzyni mam dość dowodów, żebyście zawisnęli jak krzyżach jak te larwy z Kammedich! Na Wielki Trójząb! Za kogo wy mnie macie? Za zgrzybiałego starca o inteligencji krewetki!- tym razem Xennophantes już podniósł głos. I ponownie łupnął kielichem.

-I gówno! Teraz jesteście w moich rękach i mogę z wami zrobić co mi się żywnie podoba!- na twarzy Hegemona wykwitł okrutny uśmiech-Ale znajcie moją dobroć. W końcu w naszych żyłach płynie tam sama krew, w tej samej lepiance na Angialos Kalo żył nasz legendarny przodek. Dlatego nie skończycie jak splugawieni Kammedi. Ba, będę nawet w stanie zapomnieć o tych kilku drobnych wykroczeniach-

-Co mamy zrobić?- odezwał się ktoś przytomniejszy z sali, choć w jego głosie czuć było rezygnację. Hegemon zaśmiał się krótko i chrapliwie.

-To proste. Pomożecie mi jutro w Synodzie. Zaakceptujecie moją propozycję odnośnie podziału ziemi, w tym przyznanie czterech dziesiątych wszystkich ziem i łowisk na Boreios Hegemonowi. Poza tym wesprzecie w następnej elekcji tego z moich synów, którego wyznaczę. No i o ile pamięć mnie nie myli wkrótce będę odbywał jubileusz mojego własnego obrania na tron. Byłoby mi niezmiernie miło, gdybyście w prezencie podarowali mi jakiś miły prezent- Hegemon zamilkł na chwilę i powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Widział w ich oczach, że powoli ochłonęli po pierwszym szoku i zaraz też zaczną się w ich głowach rodzić pomysły na to, jak wywinąć się z całego problemu. I rzeczywiście, nagle gdzieś szurnęło krzesło i jeden z gości uniósł się.

-Jakie dajesz nam gwarancje, Hegemonie, że nie użyjesz tych tabliczek przeciw nam? Że nie sporządzisz kopii, które ukryjesz, by sięgnąć po nie ponownie? Jeśli chcesz naszego poparcia, zapewnij nam bezpieczeństwo i pewność co do naszych losów!- inni Halusis z aprobatą kiwali głowami na słowa swego ziomka. Xennophatnes nawet nie drgnął.

-Dziś jeszcze odeślę skrzynię do Grammatei, a po głosowaniu spotkajmy się ponownie i zniszczmy każdy dowód, jeden po drugim. I radzę wam użyć wszelkich sił, żeby głosowanie w Synodzie poszło po mojej, a teraz i waszej myśli-

I tak się też stało. Następnego poranka Xennophantes tryumfował. Teraz pozostało tylko złożyć ofiary o pomyślność wojsk wysłanych przeciw Kammedim, a także tym które ruszyły na horimtulajskich mnichów. I tym, którzy wypłynęli na północ w poszukiwaniu na wpół mitycznych już Nanoi. Wiele działo się wówczas w P.A.N.S. i tylko opieka Posedaiona mogła przeprowadzić jego lud przez ten trudny czas.
 

Ostatnio edytowane przez sickboi : 07-07-2017 o 14:19.
sickboi jest offline  
Stary 20-07-2017, 01:45   #130
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 27

Jotunn

Rzeźbienie w wielkiej skale

O Volóndr rómu po wiekach miały powstawać pieśni. Pieśni o mężnych, nieugiętych olbrzymach, kujących w skale równie twardej jak oni sami siedlisko dla siebie i swoich rodzin. Pieśń ma jednak to do siebie, że lubi upraszczać. Tak było i tym razem. Odkąd wraz z ogromnymi roztopami spłynął z gór Jotunheimr, poddani Alfii nie mieli domu. Dodatkowo podzieleni i zasmuceni z powodu odstępstwa części klanu pod wodzą przebiegłego Ragnara Wilka, wydawali się najpewniej porzucić osiadły tryb życia i powrócić do koczownictwa i wybijania w pień wszystkiego, co stanęłoby na ich drodze. Na całe szczęście mieli za przywódczynię piękną i mądrą Alfię.

Młoda tanna pokrzepiła serca swoich wojów nie gorzej, jak czynił to swego czasu Orm Półręki. Zdołała wydobyć ich z marazmu, jaki odbierał olbrzymom wszelkie zdolności twórcze. Rozkazała, by ruszyły pracę nad nowym domem. Takim, którego nie zmiecie nawet największa woda.

Jotunnowie długo szukali góry wystarczająco okazałej, by nie tylko pomieściła ich wysoki ród, ale też była dość majestatyczna dla kochających potęgę wielkoludów. Odnaleźli ją – w paśmie górskim, w które wyruszyli po zniszczeniu Jotunheimr, na wschód od dawnego miasta. Góra była wysoka, masywna, jej szczyt pokryty był wiecznym śniegiem, a otaczały ją kotliny, w których przez dziwne zjawiska ostatnich lat dzisiaj kwitły kwiaty. Do czasu rzecz jasna, aż nie trafiły na jotunnowy but.

Prace trwały długo – a ledwie udało się wydrążyć kilka prostych pomieszczeń, aby każdy olbrzym miał dach nad głową. Wybór miejsca okazał się natomiast po dwakroć udany – góra nie tylko była wspaniałą fortecą, ale też posiadała dosyć płytko kilka pieczar wypełnionych słodką, górską wodą.

To bardzo dobrze wieszczyło na przyszłość. Chyba i wojownikom zaczęło się wkrótce bardziej podobać, bo przyozdobili ściany malunkami najsłynniejszych bitew i zaczęli intonować pieśni ku Potężnemu. Gdy zaś przyszły na świat pierwsze dzieci, Alfia po raz pierwszy od bardzo dawna uwierzyła, że wszystko może wreszcie powrócić do normy.

Jedynym, co dręczyło jej serce był fakt, że odkąd urodziła potwora, nie była w stanie ponownie zajść w ciąże, mimo wielokrotnych prób podejmowanych z najbitniejszymi wojownikami. Odtrącała jednak tę myśl, poświęcając się całkowicie pracy na rzecz swojego ludu.

Echo kamienia

Nie wszystko jednak było tak piękne, jak mogłoby się wydać nieuważnemu obserwatorowi. Choć prace postępowały, a Jotunnowie powoli zadamawiali się w nowej przestrzeni, przestrzeń ta wykazywała daleko idące różnice od zbocza góry, na którym stało Jotunheimr. I to bynajmniej nie tylko fizyczne.

Już odkąd zaczęły się pierwsze kucia, budowniczym towarzyszyły dziwne mrowienie w głowach i gęsia skórka – co dla zimnolubnych Jotunnów było swego rodzaju nowością. Olbrzymi nie byli jednak naiwnie przesądni i kontynuowali prace. Im dalej w las, tym gorzej jednak. Pierwsza noc przyniosła wszystkim dziwaczne koszmary jednakiej treści. Patrzyli w nich na odymioną, niewyraźną postać, której wzrok powodował silny, świdrujący ból w czaszce. Gdy ból eskalował i stawał się nie do wytrzymania, Jotunn budził się.


Każdego kolejnego dnia było coraz gorzej. Najpierw zawaliło się jedno z przejść, zabijając pracujących tam gigantów. Później zaginęły obie będące w ciąży kobiety, a wreszcie – ku zdziwieniu wszystkich obecnych – jeden z najstarszych wojowników chwycił podczas biesiady za swój topór i bez wahania wbił go sobie w czaszkę.

Sny tymczasem powracały, z cały czas narastającą częstotliwością.

Marsz odszczepieńców

Kłopoty ze snami okazały się być nikłe przy plotce, jaka szybko trafiła do uszu Jotunnów. Zwiadowcy, którzy udali się nazbierać drewna na posiłek donieśli któregoś dnia, że z daleka słychać potężne kroki – zbyt charakterystyczne, by je pomylić z innymi. To były kroki Jotunnów. Od razu założono, że to Ragnar wyruszył na południe ze swoją grupą.

Co bardziej krewcy wojownicy od razu chwycili za broń i domagali się wydania im wwalnej bitwy. Niektórzy bardziej stonowani trzeźwo zwrócili uwagę, że nie jest jasne, czy to w ogóle ludzie Ragnara, jedyne co było wiadome o wędrujących, to że są oni niemałego rozmiaru. To bardzo niewiele. Alfia także zdawała sobie z tego sprawę, rozumiała też jednak gniew swoich najdzielniejszych wojowników.

W ciągu kolejnego dnia odnaleziono w pobliskiej kotlinie wielkie ilości śladów stóp. Śladów niewątpliwie jotunnowych. To sprawiło, że temat szybko powrócił, a poddani tanny podzielili się na zwolenników bitwy i ich przeciwników. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, Jotunnowie nie zamierzali ustępować i bez wyraźnego rozkazu Alfii (być może także i z nim) doszłoby do krwawej jatki między jednymi a drugimi. Jak gdyby mało im jeszcze było podziałów.

Żniwo Bliżniaczych Słońc

Wszystkim ostatnim fenomenom towarzyszył jeszcze jeden – bardzo znaczący – podwójne słońce. Gdy już Jotunnowie wprowadzili się do wnętrza góry, na świat z nieba zeszła czerwona mgła i nawet bystre Jotunnowe oko nie mogło objąć wzrokiem dalej niż na odległość dwóch, trzech kroków. Powietrze stało się cięższe, ale do zniesienia. Innym ciekawym faktem stało się pojawienie w rejonach gór dziwnych mikrych pokrak pokrytych chityną i poruszających się żałośnie na słabych, owadzich odnóżach.

Istoty, o których mowa, napłynęły całymi chmarami, zabijając, co było żywego w kotlinach i przemierzając dziennie jak na ich wielkość zaskakujące ilości drogi. Właściwie nie byłoby w tym nic dla olbrzymów interesującego – większe dziwa dziadowe w legendach opiewali – ale stwory zaczęły masowo i zawsze samobójczo próbować dostać się do wnętrza góry. Początkowo wartownicy zabijali je bez trudu. Jednak wraz z kolejnymi dniami ich liczba lawinowo zaczęła wzrastać, tak że zabijanie ich stawało się coraz bardziej uciążliwe.

Nikt ze starszyzny nie potrafił powiedzieć, skąd taka bezrozumna chęć dostania się do wnętrza góry. Jasne stało się też, że mgła zacznie utrudniać wypatrywanie małych, przebiegłych istot i wkrótce mogą przekroczyć próg Volóndr rómu. A to już tworzyło pewne zagrożenie, bo Jotunn choć jest istotą potężną i niszczącą wszystko, co się rusza, w śnie stawał się tak samo bezbronny jak mikre ludziki z okolic dawnego domu, z którymi toczyli wojnę. Stworzenia, posiadające ostrze jak brzytwa odnóża i zaskakująco silne i szybkie szczęki, mogłyby bez wątpienia stanowić zagrożenie dla szyj śpiących kolosów. Patrząc zaś na ich poziom agresji, było to wielce prawdopodobne.

Kłopotem, może największym, stawał się niszczycielski żywioł pokrak dopiero, gdy zaczęto rozmawiać o wyprawie wojennej. Wtedy większość wojów musiałaby opuścić Volóndr rómu, a więc zostawić go na pastwę bestii, lubujących się w zniszczeniu. Co gorsza – zostałyby tu dzieci, znacznie mniej odporne na zagrożenia od dorosłych.

Alfia, jako władczyni rozsądna, i to w tamtych dniach miała na swojej uwadze.

Nesioi

Umarł stary, umarł

I stało się, co miało się stać.

Jeszcze nie wypłynęły na morze okręty z wojskiem, a już w mieście gruchnęła wieść, że sędziwy Hegemon, od czasu jakiegoś przykuty do łóżka, oddał ducha morskim głębinom. Całe Boreios naraz objęła odgórnie wprowadzona żałoba. Odgórnie, oddolnie bowiem niewielu rozpaczało. Co prada mieszczanie i wieśniacy mawiali, że dobrze było za dobrego Hegemona Xennophantesa, ale wśród patrycjuszy takowej zgody już nie było.

Mało który patrycjusz dobrze wspominał Hegemona. Nawet jego własna rodzina nie wspominała rządów Xennophantesa z rozrzewnieniem. Egzemplifikacją tego najlepszą jest, że na pogrzebie ze strony Halusis pojawiła się tylko skromna delegacja, pod przewodnictwem dwu córek zmarłego. Synom okoliczność nie pozwoliła stawić się na pogrzebie.

Wielu zaś notabli bez ogródek tryumfowało w mieście. W tym całkiem pokaźna grupka Halusis. Na ulicach po zmroku (przez wzgląd na anomalne upały) pojawiły się nawet stoły z jadłem i napojami, którymi raczyć się pozwolono nawet plebsowi. To sprawiło, że mimo żałoby, Boreios było wtenczas całkiem wesołym miastem. Kilku śpiewaków, pod protekcją możnych panów, ułożyło nawet skoczną piosenkę pod tytułem „umarł, stary, umarł”, która rychło podbiła serca ucztujących. Pośród gwaru i radości doszło do jednego tylko przykrego incydentu – spłonęło archiwum Grammatei.

W ferworze zabawy nikt nie połączył ostatnich wydarzeń.

Niech żyje Hegemon!

Patrycjusze cieszyli się jednak nie tylko śmiercią starego, niezbyt popularnego Hegemona. Jego śmierć oznaczało coś znacznie bardziej ekscytującego – wolną elekcję. Ze wszystkich stron kraju, nie zważając na istniejący de facto stan wojny domowej, przybyli możni panowie niczym ćmy do ognia. Ważyć się miał przecież los ukochanej ojczyzny i, co znacznie ważniejsze, losy licznych majątków prywatnych. Z uwagi na doświadczenia pierwszej elekcji Synodos podjął decyzję, że pozostałe wojsko, które nie ruszało na wojnę przeciw Kammedim, miało zabezpieczyć obrady. Wielu mieszkańców wciąż pamiętało przebieg ostatnich.

Przybyłych na elekcję, jakby mało im było ostatnio radości, zachwyciła rzecz kolejna: Xennophantes, mimo zapowiedzi, nie desygnował ostatecznie sobie sukcesora, królewskiego kandydata do tronu. To sprawiło, że reflektantów do korony zostało dwóch i po burzliwych, lecz stosunkowo krótkich obradach, rody ujawniły ich sylwetki.

Hypattes z rodu Halusis, syn zmarłego Hegemona, miał reprezentować opcję republikańską.
Ponad trzydziestoletni, ambitny i zaradny, był zarządcą majątku rodzinnego w okupowanym aktualnie Dissoi Notis. W związku z tym nie był obecny na elekcji, a nawet świadomy faktu, że został wybrany kandydatem. Jednak jego zdanie miało tu najmniejsze znaczenie. Halusis argumentowali żywo, że młody Hypattes jest zupełnie inny od swojego ojca, trzyma z właściwymi ludźmi, najpierw myśli, potem działa. Za jego zarządu rodzinne majątki zaczęły przynosić bajońskie sumy, a Dissoi Notis urosło do jednego z najbardziej perspektywicznych gospodarczo rejonów kraju. Tym zaś, czego Halusis nie mówili, mówili zaś ich przeciwnicy, był fakt, że Hypattes dwukrotnie był żonaty i dwukrotnie oddalał małżonki po zaskakująco szybkim czasie, a jedynym jego znanym synem był bastard, spłodzony z pokojówką, którego Hypattes, mimo faktu, że minęło lat dziesięć, wciąż się konsekwentnie wypierał, choć cały dwór wiedział, jaka jest prawda.

W przeciwwadze do skandalisty Hypattesa stał zasłużony żołnierz, dobry mąż i ojciec dwanaściorga dzieci – Isaios zwany Dytrymonidesem. Był on Telonioi i jak na ród ten przystało, był mężem wysokim, krzepkim i poważnej postury. Całe swoje życie spędził w wojsku, ledwie kilka lat temu osiadł, odkąd został zraniony strzałą w kolano, co przekreśliło jego bohaterski los poszukiwacza przygód. Od tamtej pory żywo zainteresował się polityką i od dłuższego czasu zabiegał o miejsce w Synodosie. Isaios cieszył się poparciem całkiem sporej grupki elektorów, nie tylko z Telonioi. Nesjanin zasłużony, mężny, o twardym spojrzeniu był dla lubiącego zbytki i bogate uczty zblazowanego Hypattesa niemałą konkurencją.

Nieformalna kampania, a faktycznie zakulisowe gierki między rodami, trwały znacznie dłużej niż przy pierwszej, już i tak zbyt długiej elekcji. W chwili, gdy zebrał się Synodos, całe miasto otrzymało już wiadomości o sytuacji na Dissoi Notis. Znacznie przyspieszyło to obrady. Synod zebrał się więc, a elektorzy zagłosowali.

Cytat:
Ród Barchides oddał głos na Hypattesa
Ród Telonioi oddał głos na Isaiosa
Ród Halusis oddał głos na Hypattesa
Ród Tragei oddał głos na Hypattesa
Ród Krithis oddał głos na Isaiosa
I zaczęło się. Awantury, krzyki, groźby pod adresem Halusis i nowego Hegemona, jeszcze nawet nie świadomego swej nowej roli. Napiętą atmosferę rozładował sam przegrany kandydat, który przemówił do swoich zwolenników. Rzekł, że przyjmuje wolę Synodu i że uzna Hypattesa za swojego władcę, choć nie bez żalu. Tymczasem wróg zbliżał się u bram, a Boreios pozostało niemalże bez opieki. Stąd Synodos właśnie jemu postanowił powierzyć obowiązek zorganizowania ochrony nad miastem. W obliczu świadomości nadchodzącego niebezpieczeństwa wszyscy zebrani zgodzili się pomóc w obronie miasta, choć bez wzajemnej sympatii i ze zdecydowaną wolą ponownego poróżnienia się, gdy tylko zagrożenie minie.

ISAIOS DYTRYMONIDES
  • Odważny
  • Patriota
  • Wojowniczy
  • Surowy
  • Ksenofob


Wspomnienia dawnej potęgi

Dziś już nikt nie mógł powiedzieć, co miał nadzieję zdobyć Xennophantes, wysyłając swoich ludzi do kryjówki mnichów horimtulai. Pewne zaś było, że żołnierze nie spodziewali się obrotu spraw, który zastali. Odgruzowywanie tuneli trwało bardzo długo, tak długo, że nawet możne rody zdołały wcześniej dojść do porozumienia. Mnisi zadbali o to, by odgrodzić się solidnie od tajemnych przejść pod Boreios. Kropla drąży jednak skałę i nawet taka ochrona, musiała w końcu ustąpić przed uporem wysłanników królewskich.

Tunele były zawilgocone i obficie pokryte grzybem. Całkowicie żołnierzom nieznanym, za to śmierdzącym nie mniej niż „cudowne” kadzidła z Tenokinry, sprowadzane masowo przez naiwnych i bogatych Nesjan. Podziemne korytarze, cokolwiek bardzo wytrzymałe, były kręte i długie, niejednokrotnie zwracały się z powrotem do miasta czy tworzyły skomplikowane wzorce na kształt pajęczej sieci. Kilku wysłanych żołnierzy zaginęło gdzieś w ich mroku. Wreszcie jednak, po wielu kolejnych dniach, żołnierze dotarli do drewnianych schodów, a ponad schodami – do drzwi, tym razem mosiężnych. Przygotowawszy się na wypadek walki, wiedziano bowiem, że z mnichami nie ma przelewek, żołnierze otworzyli z trudem drzwi.

Naraz uderzył ich osobliwy zapach. Alkoholu, palonych ziół i… zgnilizny. Postąpili dalej. Podłoga była drewniana, skrzypiała tak, że obudziłaby ducha. Ściany wewnętrzne w większości drewniane, zewnętrzne kamienne. Budynek swoim planem przypominał w istocie korytarze, którymi wcześniej przechodzili – podzielone był na małe, ciasne izby, łączone długimi korytarzami. Co dziwne żołnierze nie tylko nie natrafili na żaden opór, ale wręcz wszystko wskazywało, że siedziba mnichów została przez nich opuszczona. Wyposażenie pokoi było nader skromne, część mebli była poroztrzaskiwana w drobny mak, część tylko nadłamana. Stare sienniki zamieszczane przynajmniej po jednym w każdym pokoju wzbijały tumany kurzu przy najmniejszym nawet nacisku. Zapasy, które znaleźli w jednym z pokoi, zawierały produkty w większości zgnite lub przeciwnie – wysuszone na wiór.

I zapewne osobliwa ta podróż skończyłaby się bez rewelacji, gdyby nie ostatni pokój, położony u samego wyjścia z budynku, do którego prowadziły dziwaczne zapachy. Zastany tu widok sprawił, że żołnierze zupełnie zapomnieli na chwilę, po co tu przybyli.

W dużej jak tutejszej warunki sali nie było żadnych mebli. Jedynie w centrum pokoju stała ślicznie żłobiona w drewnie fajka wodna, a wokół niej poustawiane koncentrycznie w krąg, leżały stare, brudne i niegdyś kolorowe maty. Na matach tych leżeli mnisi. Jedni wydawali się spać, inni znajdowali się w zaawansowanym stopniu rozkładu. Tylko kilku dawało znaki życia. Znaki dość dosadne, bo wokół żyjących, jak gdyby nigdy nic, chodziły dwie nagie, wytatuowane od góry do dołu kobiety, zaspokajające oralnie kolejnych mnichów. Choć wejście żołnierzy było zdecydowanie nieciche, nie obdarzyły ich nawet spojrzeniem.

Poddani Hegemona wpadli w kontestację. Dopiero po dłuższej chwili dowódca rzucił rozkaz poddania się, na co odpowiedziały mu tylko ciche śmiechy własnych poddanych. Ani mnisi, ani kobiety nie przejęli się tym rozkazem, nadal ignorując przybycie niezapowiedzianych gości. Dowódca więc, zły na siebie, że wyszedł na głupca przed swoimi ludźmi, nakazał prędko skrępować wszystkich żywych i doprowadzić ich przed oblicze Hegemona.

Bitwa u wybrzeży Dissoi Notis

Ponteia Arheia Nesion te Synodoi
kontra

Ród Kammedi

trirema
trirema
2 galery
galera
200 pieszych
50 pieszych
40 gwardzistów ornityjskich
20 łuczników
30 Hetajrów
70 olbrzymów

Flota P. A. N. S. nie spowolniła swojej misji ze względu na śmierć Hegemona ani polityczne gierki patrycjalnych rodów. Wypłynęła zgodnie z planem, by położyć kres buntowi świętokradczych Kammedich. Okręty, wraz z większą częścią nesjańskiego wojska na pokładzie, ruszyły do Dissoi Notis, by tam odpowiednio przyjąć flotę zdrajców.

Do momentu przybycia do Dissoi Notis wszystko szło zgodnie z planem. Gdy na horyzoncie zamajaczył port, okręty wroga powinny być jeszcze za borejczykami, choć ich pojawienie się było kwestią najbliższej doby. Należało szybko przeprowadzić desant i przygotować obronę miasta. Kiedy jednak z portu w kierunku królewskiej floty poleciały ogromne głazy, cały plan spalił na panewce. Obrońcy Dissoi Notis musieli uznać najwyraźniej, że to wraża flota szykuje się do ataku. Na nic zdały się sygnały, wskazywanie na banderę, ostatecznie nawet krzyki. Nawet, gdy byli już przy samym brzegu, garnizon nie zaprzestał ostrzału.

Admirał floty podjął decyzje o natychmiastowym, przymusowym desancie w chwili, gdy jedna z dwóch królewskich galer nabrała tyle wody, że powoli zaczęła zapadać się w morze. Desant był trudny, bowiem odbywał się w biegu, okręty musiały zmieniać położenie co chwilę, by unikać głazów. Wielu żołnierzy zginęło zanim jeszcze dopłynęło do brzegu, więcej niż połowa. Kiedy jednak zorganizowali się i stanęli u bram miasta, ostrzał na flotę ustał. Zaczęło się coś znacznie gorszego.

Bramy otwarto, a z nich wyskoczyła na nic niespodziewających się Nesjan grupa olbrzymów, jakich nesjańskie oko nie widziało. Nie byli to ci, którzy niekiedy przechadzali się na północ od Dissoi Notis, mieli o wiele jaśniejszą skórę, choć podobną budowę ciała, wzrost i wagę. Na więcej obserwacji czasu nie starczyło, olbrzymi całkowicie zmasakrowali nesjańskie wojsko, całkowicie zdezorganizowane i niegotowe do walki z takim wrogiem.

Na widok rychłej porażki, dwa pozostałe okręty postanowiły zawrócić do stolicy. Oba powoli nabierały wody, liczył się więc czas. Jednak i im Posedaion nie dał powrócić do domu. Oba okręty zatopiła przybywająca armada Kammedich, w zamian na dno morza marynarze królewscy pociągnęli ze sobą galerę buntowników.

Stan końcowy:

Armia została rozbita
Trirema
40 pieszych
20 łuczników
70 olbrzymów


Powstanie Symmachedesa

Sytuacja związana z Fenomenem Bliźniaczych Słońc była tragiczna na całym świecie. Mało kto jednak zdawał sobie sprawę, że najgorzej było zdecydowanie na Altenis i w Angialos Kalo. Rasa Ankhanding’ono prawdziwie umierała od fenomenu, na ulicach Zosefikura Tawuni piętrzyły się stosy gnijących zwłok jaszczurów. Ich aparat władzy, oparty na represji i siłowym prozelityzmie powoli się załamywał, a proporcja starych mieszkańców do najeźdźców sukcesywnie zaczynała się zbliżać.

W owym czasie dotarły z Altenis do Boreios wieści, które zelektryzowały umysły poddanych Hegemona Hypattesa II, a przynajmniej tych, którzy urodzili się w Republice. Oto w Altenis wybuchło powstanie przeciw okupantom, dowodzone przez nikomu nieznanego Symmachedesa. Powstańcy odnieśli błyskawicznie szereg zwycięstw, lecz ich szeregi składały się głównie z rolników, a cała przewaga oparta była na straszliwym osłabieniu rasy najeźdźczej.

W ostatnich dniach powstańcy zamierzyli zaprzestać walki partyzanckiej i przejść do ofensywy. Aby jednak zaatakować miasta – główne źródło władzy Ankahnding’ono – potrzebowali machin oblężniczych, a najlepiej także wykwalifikowanych żołnierzy do obsługi tychże maszyn. W związku z tym kilka osób związanych z Symmachedesem i jego poddanymi wysłało list, pełen błędów gramatycznych, do Boreios z prośbą o wsparcie nesjańskiej sprawy.

Po tylu latach – pisali – wreszcie istnieje szansa na powrót Nesjan do panowania nad dawnymi ziemiami.

Żniwo Bliźniaczych Słońc

Spiekocie nie było końca. Temperatura wzrosła do tego stopnia, że większość Nesjan przeszła na nocny tryb życia. Za dnia, w południe, ulice gwarnego Boreios były puste. Ilość rodzonych abominacja lawinowo wzrosła, co doprowadziło do gwałtownego spadku ciąż. Wiele kobiet lękało się urodzenia potwora, a już blisko cztery na dziesięć dzieci stawało się Arachneos.

Stworzenie te również wydawały się ewoluować wraz z każdym rokiem fatalnego fenomenu. W latach pierwszych potwory rzadko rodziły się w ogóle, a jeszcze rzadziej żywe. Później już wyrosły im dodatkowe kończyny, a większość porodów kończyła się urodzeniem żywym potwora i śmiercią matki. Teraz umierały wszystkie kobiety rodzące Arachneos, wszystkie zaś Arachneos przeżywały. Głośna stała się sprawa patrycjalnego małżeństwa z Krithis, gdzie stworzenie zabiło matkę, ojca i resztę domowników, po czym pognało w dzicz.

Krótko po elekcji na miasta Nesjan zeszła czerwona, dusząca mgła. Ograniczyła widoczność do kilku ledwie metrów, całkowicie paraliżując ruch w portach. Co gorsza jednak, powietrze stało się ciężkie i wielu starców zmarło, udusiwszy się na lądzie.

O ile wcześniej niepokój był wyraźny, o tyle odkąd zeszła mgła, zaczęła się prawdziwa panika. Grupy przerażonych mieszkańców zaczęły polować na ciężarne kobiety, naroiło się nagle od sekt, głoszących rychły koniec świata. Przez zamarcie transportu morskiego, kontakt z resztą świata stał się poważnie ograniczony, a nagły wzrost zgonów i spadek urodzeń wieszczył katastrofę demograficzną.

Może istotnie świat miał się ku końcowi?

Witaj, przyjacielu!

Nieszczęścia chodzą parami, twierdzi nesjańskie powiedzenie. W wypadkach ostatnich lat należałoby raczej mówić – dziesiątkami.

Isaios Dytrymonides myślał gorliwie w swej posiadłości, a faktycznie małej fortecy, na obrzeżach miasta. Myślał o przyszłości rasy Nesjan, o losach wojny, ale o spodziewanym końcu swiata. Szybko odrzucił te myśli, był człowiekiem czynu. Należało się skupić na zdradzieckich Kammedich, o tym jak ich wybić i dowiedzieć się, a to przede wszystkim, gdzie jest Hegemon. Stary Telonioi podrapał się nerwowo po swoich siwych, rzadkich włosach. Nigdy nie spodziewał się, że spadnie na niego taka odpowiedzialność, nie zamierzał jednak w takiej chwili się poddawać.

Nagle przed nim zaczął opalizować okrąg znaczących rozmiarów. Pojawił się zupełnie znikąd i przez kilka sekund mienił się różnymi barwami, potem zaczął świszczeć. Dytrymonides wstał i chwycił za toporek, który zawsze miał przy boku. W tym momencie portal zniknął, a w jego miejscu pojawił się wysoki, skrajnie wychudzony starzec podobny do Nesjanina, lecz o znacznie bledszej skórze, dyszał ciężko i miał błędny, jakby przestraszony wzrok.

Momentalnie otrząsnął się z tego stanu. Wygładził włosy, poprawił zmierzwioną brodę i uśmiechnął się przymilnie w kierunku Isaiosa.

- Witaj, przyjacielu! – wyrzekł radośnie, jakby witał starego kamrata. – Chodzą słuchy po świecie, że to ty teraz rządzisz tą anarchią, którą nazywacie domem. Mam dla ciebie propozycję. Intratną propozycję i radzę, abyś mnie wysłuchał. Obaj możemy sobie zaoferować coś, na czym bardzo nam zależy… przyjacielu. – po czym wyszczerzył zęby w przedziwnym uśmiechu.


Starzec

Nowa technologia


Obróbka żelaza

Szarla’szaszeri

Pierwszy wschód nad Sziresz

SEK’TI
  • Inteligentna
  • Przebiegła
  • Sprawiedliwa
  • Pyszna
  • Cyniczna


Szli pośród czerwonej mgły, jaka niedawno spowiła świat, wieszcząc im rychłą zagładę. Poddani mądrej Szaraszony, przetrzebieni potyczkami i narodzinami potworów, musieli opuścić rodzinne strony i przebyć góry na zachodzie, by odnaleźć wreszcie szansę na spokój i odbudowanie potęgi wielkiego niegdyś plemienia.

Efekty działania Bliźniczego Słońca dały się we znaki plemieniu już dawno temu. Szarla’szaszeri odczuli je wyjątkowo silnie, co sprawiło, że populacja ich szybko uległa radykalnemu pomniejszeniu. Nadto, już w trakcie wędrówki, przecięli nieświadomie drogę wędrującemu szczepowi olbrzymów, zmierzającemu na południe, co dodatkowo uszczupliło ich szeregi. Teraz kroczyli pod wodzą nieugiętej Szaraszony w liczbie najwyżej tysiąca osobników.

Ich przywódczyni była nie tylko najpiękniejszą samicą w całym plemieniu, ale także kobietą roztropną i myślącą nieszablonowo. Wiedziała, że przy tak niskiej liczebności plemienia dalsza wędrówka przez niebezpieczne zachodnie ziemie może okazać się zgubna dla jej ludu. Wtedy w jej myśli narodziła się nowa myśl: a gdyby Szarla’szaszeri spróbowali, niczym Nesjanie, mieszkać w jednym miejscu? Sek’Ti nigdy nie widziała co prawda nesjańskich miast, jej lud tylko wymieniał się towarami z przepływającymi wzdłuż wybrzeża handlarzami i łowcami niewolników, ale opowieści o namiotach z kamienia, których się nie przenosi, dotrwały i do niej. Wiele z nesjańskich innowacji sprawdziło się w życiu ludu Szar, dlaczego teraz miałoby być inaczej?

Jak pomyślała, tak uczyniła, i choć napotkała na opór, szczególnie pośród wstecznie myślących mężczyzn, ostatecznie wszyscy zabrali się do prac nad postanowieniem pierwszego grodu – Sziresz, które wkrótce miało stać się czymś o wiele wspanialszym niż stałym obozowiskiem.

Do tego jednak czasu miało minąć wiele pokoleń.

Spuścizna nowej ziemi

Sziresz nie powstało w próżni. Dość rzec, że historiografia współczesna zgodnie określa zachodnie półwyspy i wyspy jako największe zagęszczenie cywilizacyjne starożytności. Wielu historyków mówi wręcz o „mateczniku cywilizacji”, choć równie często używa się sformułowania „cmentarzysko cywilizacji”. W tym bowiem miejscu tyleż ludów wykwitnęło, co na zawsze pogrążyło się w nicości. Do dziś istnieją w doktrynie różne teorie na temat tego osobliwego zjawiska.

Najbliżej Sziresz, na wschód stamtąd, znajdowało się dawne Kenku-Aku, dziś Khawangwala Chisa pod zwierzchnictwem Ankhanding’ono, o którym poddani Szaraszony wiedzieli, ale nie zapuszczali się w te okolicy ze strachu przed jaszczurami, które okryły się złą sławą. Lud Szar wiedział też ze swej wędrówki o ruinach Perły Północy, do dziś magicznie skażonych i o pozostałościach cywilizacji Ulliarich. Zdawano sobie też nawet wtedy sprawę z istnienia na południu potężnego morskiego sąsiada, a kraina Nesjan w oczach wielu Szarla’szaszeri uchodziła za ziemię obiecaną. Niejednokrotnie Szaraszona musiała powstrzymać zbiegów, próbujących przedostać się do nesjańskich ziem.

Nowa cywilizacja rodziła się więc w bardzo wąskiej przestrzeni terytorialnej – na południu P. A. N. S., na północy Jotunnowie, a na wschodzie wciąż rządziły krwawe jaszczury. Nowy lud na tych ziemiach musiał się bardzo postarać, jeśli zamierzał przetrwać w tej niełatwej rzeczywistości, tym bardziej, że już wkrótce inne ludy z pewnością zauważą nowopowstałe osiedle…

Ubodzy, niosący oświecenie

… nie trzeba było długo czekać na pierwszych gości. Pojawili się, ledwie poddani Szaraszony rozstawili swoje namioty i otoczyli prymitywną palisadą. Wartownicy zauważyli w nocy postacie przemykające obok osady, i to nie raz, ale kilkukrotnie. W kolejnych dniach postaci w prostych, lnianych togach zaczęły przybywać także w dzień, nadal obserwując osadę z bezpiecznej odległości. Wywoływane uciekały.

Aż w końcu dnia pewnego zdecydowali się przyjść. Niewielką grupką, w sześć osób, wszyscy pochodzenia nesjańskiego, ubrani jednolicie i o stężałych, poważnych twarzach. Poprosili o rozmowę z Szaraszoną.
 
MrKroffin jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172