Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-02-2017, 11:40   #98
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Choć magiczne światło przepływało na korach pobliskich drzew, to knieja ledwie pięćdziesiąt stóp dalej pogrążona była w ciemności. Musieli niemało wysilać wzrok, aby cokolwiek tam ujrzeć. Dlatego, gdy ich oczom ukazał się niewielki dom, początkowo wzięli go za kolejne widmo.


Chata przycupnęła tam, gdzie teren lekko się obniżał. Została wzniesiona na kamieniu, jednak większość wykończeń była drewniana. Obok stał cebryk z wodą, palik do ciosania drewna oraz palenisko. Rośliny sychotrium ścisle otaczały miejsce, robiąc za nietypowe ogrodzenie.
Iskra schowała kartę i westchnęła ciężko. Była osłabiona. Skoro jednak przestali poruszać się jak we mgle i mieli przed sobą konkretny cel, to Ahab miał teraz większe pole do popisu.
- Pójdę pierwszy. Trzymaj się blisko mnie - spojrzał na nią czule, i z troską w oczach, dodając - Proszę.
Tym razem nie oponowała. Wiedziała, że on poradzi sobie lepiej z tą sytuacją. Posłusznie ruszyła za nim, rozglądając się wokoło.
Rewolwerowiec rozsunął poły płaszcza, tak by mógł w każdej chwili szybko sięgnąć po broń, choć czuł że, broń tutaj może okazać się niepotrzebna.
Ruszył jako pierwszy. Powoli w kierunku chaty. Rozglądał się, przyglądając wszystkiemu. Suche liście skrzypiały pod jego butami. Nie było sensu o to dbać. Ktokolwiek tam przebywał i tak już wiedział o ich obecności.
Wspiął się po kilku drewnianych schodkach. Na werandzie stała zbita z desek ława oraz stara lampa oliwna. Tuż pod sklepieniem obracał powoli się łapacz snów. Był to misterny amulet zrobiony ze zwierzęcych paznokci, włosia oraz kości. Jego dziwny, asymetryczny kształt sprawiał niepokojące wrażenie. Gdy stanął naprzeciw drzwi, zapukał. Nie wiedział czemu tak zrobił, ale po prostu coś mu kazało. Nikt mu nie odpowiedział, lecz drzwi uchyliły się lekko. Przez szparę można było zobaczyć ciemne pomieszczenie pełne niewyraźnych, ludzkich kształtów. Wszystkie tkwiły zastygłe w rozmaitych pozach.
W tym samym momencie stojąca dalej Arya poczuła czyjąś obecność. W mgnieniu oka dodatkowe aury zaczęły napływać z każdej strony. Skupiła się. Wilki. Lub dzikie psy. Cokolwiek to było, poruszało się dotychczas bezgłośnie. Dopiero teraz wataha ujawniła się i otoczyła ich bez problemu. Ponad tuzin zwierząt, które tylko teoretycznie przypominały to, czego można było się spodziewać w lesie. Wilcy posiadały obnażoną, różową skórę, na której wyrastały tylko pojedyncze placki sierści. Ich oczy nie były przekrwione, a zwyczajnie czerwone jak pary rozgrzanych ogników. Bestie przypominały psowate stworzenia, które ktoś wywrócił na lewą stronę.
Nie atakowały jednak, zdając się czekać na ruch Coogana.
- Masz może kość na zbyciu? - zażartował Ahab siląc się na dowcip. Wataha. Całkiem sporo, i nawet licząc jego szybkość nie był na tyle szybki by zabić je nim te dopadną ich. Atakowanie nie miało sensu, tym bardziej że w magazynku miał dwanaście kul a psiaków było więcej. Rewolwerowiec stał spokojnie, nie wykonując agresywnych ani gwałtownych ruchów.
Poszukał wzrokiem tego, który robił za przywódcę stada. Spojrzał mu w oczy. Nie rzucał mu wyzwania, ale chciał by ich lider wiedział że, jeśli się rzucą on zrobi wszystko by obronić stojącą obok niego kobietę. Jego kobietę.
Osobnik alfa był łatwy do zlokalizowania. Sam wysunął się naprzód i wypuścił na ściółkę żółte od złości płaty śliny. Dwóch drapieżników mierzyło się wzrokiem. Jeden ludzki, drugi zwierzęcy. Trudno było chwilami orzec w którym tkwiło więcej zapalczywości.
Iskra zmarszczyła brwi.
- Nie przybyliśmy walczyć - zapewniła, licząc na to, że słuchają jej nie tylko zwierzęce umysły, ale również jakiś ludzki... lub do ludzkiego podobny. - Chcemy porozmawiać z tym, który tutaj mieszka.
Drzwi uchyliły się lekko i na werandę wszedł powoli zasuszony Indianin. Jego skóra była natarta białym pyłem. Nosił długie szaty, spod których cicho szemrały tysiące koralików. Miał bystre, wodniste oczy. W dłoni dzierżył kostur. Dopiero po chwili dwójka dostrzegła że jego garderobę uzupełniały także szczątki pomniejszego ptactwa oraz małe chrząstki.


- Jeśli mówisz prawdę biała dziewko, nie musicie się obawiać. Jeszcze.
Przystanął na chwilę, trawiąc jakąś myśl.
- To moje zwierzęta. Bodaj tak się mówi się w języku białych. Ja rzekłbym że jesteśmy sobie wspólni. Nie sądzę byście to pojęli.
 
Caleb jest offline