Rekrutów na strzelnicy przybywało - znać albo rzeczywiście tak wielu potrafiło szyć z łuku, albo przynajmniej część miała (według Abelarda) na tyle oleju w głowie by nie pchać się do pikinierów. Skórznia uwierała cyrulika niemiłosiernie, nieprzywykłe do opancerzenia (choćby nawet tak lichego jak wydane rekrutom) ciało młodziana co i rusz skarżyło się bólami różnej maści. Nossenkrap cały czas wierzył, że jednak ktoś z żołdaków doda jeden do jednego i wydzieli go z tej zbieraniny do służby w lazarecie. Jak bardzo mylił się miał się przekonać wkrótce - gdy okazało się, że to on, dwudziestoletni czeladnik balwierski jest lazaretem całej jednostki...
Z umiarkowanym zadowoleniem zauważył, że również akrobata zgłosił się do strzelców - bądź co bądź byli już znajomymi, podczas gdy reszta oddziału nadal budziła poważne obawy cyrulika. Ze sposoby oglądania łuku przez cyrkowca wywnioskował, że ten miał tyle samo pojęcia o łucznictwie, co Abelard. I znów cyrulikowi zrobiło się lżej na duchu: raźniej, gdy razem jest się obiektem docinek.
Na szczęście deszcz drwin został nieco odsunięty w czasie - najwyraźniej i magazynierzy byli wojskowymi nieudacznikami z poboru. Idąc z resztą grupy po wosk i zastanawiając się, jakie jeszcze chemiczne specyfiki posiada jednostka, zrównał krok z Walterem i zagadnął flegmatycznie:
- I jak kręgosłup kolegi po nocy, hę?
Po czym dodał nieco ciszej:
- Spróbuj zachować nieco wosku - spróbuję zrobić jakieś mazidło na otarcia po tych rupieciach, które każą nam nosić. Żeby jeszcze dostać trochę smalcu lub chociaż łoju nerkowego...