Nowy dzień przywitał awanturników mrokiem, wilgocią i chłodem - czyli dokładnie tak jak ich pożegnał dzień poprzedni. Podczas gdy inni się oporządzali, Revalion odszedł na bok i usiadł na niewielkim kamieniu ze skrzyżowanymi nogami. Wbrew obiegowej opinii, zaklinacze nie otrzymywali swoich zaklęć “ot tak” - w ich wypadku moc była efektem ciężkiej pracy umysłowej i samodyscypliny. Częścią tego wysiłku była codzienna rozgrzewka umysłowa zaraz po wypoczynku - tak jak wojownicy musieli utrzymywać swoje ciała w doskonałej kondycji, tak Revalion musiał pilnować swojego umysłu. Przegapienie jego codziennego “treningu” mogłoby być katastrofalne w skutkach: moc zawarta we krwi zaklinacza wymykała się spod kontroli i… wystarczy rzec, że w niektórych przypadkach z takiej osoby nie było już czego zbierać.
Revalion siedział więc przez dobrych kilkanaście minut z opuszczoną głową i złączonymi palcami obu dłoni, by do tego nie dopuścić. Z boku całość wyglądała tak, jakby zaklinacz zasnął na siedząco w specyficznej pozycji, gdyby nie fakt, że na jego ubraniu i skórze zaczął gromadzić się szron.
Otrząsnął się w końcu i dołączył do pozostałych przy skromnym śniadaniu. Czuł się fenomenalnie - jakby mógł wziąć na siebie całą tę Enklawę i wszelkie inne tałatajstwa, jakie skrywały w sobie ciemne tunele. Nic mu nie było straszne, niech przychodzą!
…
No i przyszły.
Nagły krzyk Livenshyi w akompaniamencie z dziwnymi piskami zaalarmował momentalnie Revaliona i pozostałych. Zaklinacz zrobił pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy.
-
Leć, Paskud! - Powiedział, spowijając swojego chowańca magią ochronną, którą ten miał przekazać tropicielce. Poprzedniego dnia ta taktyka jako-tako zadziałała z Sherrin, toteż zaklinacz miał nadzieję, że i tym razem zaklęcie niewidzialności na odległość się przyda.
Wszystko działo się tak szybko…
Revalion przyzwał wielką, czarcią małpę, która miała zaflankować pazurzaste stwory i pomóc jego towarzyszom walczącym wręcz. Nie zdążyła: Cliff wybiegł zanadto do przodu i został rozerwany na kawałki.
Zaklinacz nie mógł jednak tego zarejestrować. Musiał się zmusić, by nie móc - zagrożenie było zbyt realne i zbyt wielke, by mógł sobie pozwolić na taki luksus. Pognał na północ, gdzie była Livenshyia, a także gdzie pobiegli już Samwise i Skowyt.
Różdżką spowalniającą znacząco utrudnił poruszanie się. Zanim jednak zdołał w jakikolwiek sposób sprawdzić, czy zaklęcie odniosło skutek stwór padł. I okazało się, że był to ostatni z napastników.
Tak szybko…
Zaklinacz stał w miejscu jeszcze przez dłuższą chwilę, jego umysł wciąż starał się zorientować skąd nadejdzie następne niebezpieczeństwo. Znikąd, doszedł w końcu do wniosku. Wygrali tę walkę. Stracili Cliffa i - jak się potem okazało - Dwari’ego, ale wygrali.
Revalion dowlókł się do północnej części pieczary, gdzie Paskud znalazł Livenshyię. Mężczyzna oparł się ciężko o kamienną ścianę i uśmiechnął się blado, widząc że Skowyt leczy rudą tropicielkę, a także siebie.
Zaschło mu w gardle, ręce się trzęsły, nogi miał jak z waty. Cała adrenalina z niego uszła. Usiadł na podłodze i oparł się plecami o ścianę. To było chyba najdłuższe pół minuty jego życia.