Berthold znów przemienił się w kruka i poleciał w górę, ponad lasy otaczające faktorię. Zobaczył w dole, na przystani swoich kompanów, którzy zajęci byli noszeniem jakichś beczek. Zatoczył kolejne koło, nieco szersze, obserwując gąszcz drzew i zauważył grupę ludzi idących leśną ścieżyną. Nieśli ze sobą trupy kilku saren, zbliżając się do faktorii. Zobaczył też na nieodległej, wykarczowanej polanie retorty i usmolonych węglarzy zajętych wypalaniem węgla. Jego ptasich uszu doszedł stukot siekier i odgłos pękającego drzewa. Dostrzegł jak jedna z sosen wali się w dół, podcięta siekierami drwali.
-
Idę do wyszynku. Nie będę się babrał w tym gównie - orzekł Jean, z obrzydzeniem patrząc na usmołowane beczki. Za chwilę zniknął we wnętrzu. Pozostali trzej zabrali się do noszenia baryłek. Nie były zbyt ciężkie, ale dosyć nieporęczne i strasznie kleiły się do rąk i ubrania. Już po chwili wszyscy trzej łowcy wyglądali jak zawodowi smolarze - ubrania mieli w czarnych, tłustych plamach, podobnie jak ręce; przesiąknęli też charakterystycznym zapachem.
-
Nie brakuje, tylko szybko ją rozładować trzeba, bo w górze rzeki, tak dokąd dopłynie bandy zielonych widzieli. To i pośpiech jest, żeby zapasy szybko wywieźć. A teraz to jedyna krypa co się na Smolniska jest w stanie zapuścić. Jak tylko rozładujemy, to ponownie wypływamy i tak w kółko - objaśniał smolarz.
Tymczasem z tawerny wyszło dwóch żeglarzy, którzy nieco chwiejnym krokiem skierowali się ku jednej z barek. Tej, na której dziobie umieszczono kawał drewna nieudolnie wyrzeźbiony na kształt kociej głowy. Mężczyźni śmiali się głupkowato z jakiegoś żartu.
-
Hej, smolarze! Smolarze! - zaintonował piosenkę jeden z nich, gdy wymijali się z niosącymi beczki łowcami. -
Co tam macie w tym garze? Czy to rosół czy polewka? Nam należy się dolewka! Hej!