Leonard pokręcił kosmatą głową. Nic, ale to nic najmniejszego, nie wskazywało na to, że losy walki miałyby się przechylić na ich stronę, więcej, tylko coraz paskudniej wyglądała heca, w którą się po cholewki wpakowali. Mogłem być daleko, zżymał się w myślach, nakładając strzałę na cięciwę. Mogłem cholera wyrwać gdzieś na południe, hen za Czarne Góry, a zamiast tego umyśliłem sobie, że tutaj zarobię więcej grosza.
Tego, jakie głupstwo popełnił, świadom był pewnie od wypadku z zarządcą. Upewnił się za to w tej kwestii, kiedy wyszywszy z łuku spudłował tak haniebnie, że pozostawało mu jedynie wysunąć nogi ze strzemion, upaść na ziemię i tam gdzie stoi schować głowę w piach. Czy też w tym akuratnym przypadku - paskudnie cuchnące błoto.
Nie można się było dziwić temu, że - kolejny już raz dzisiaj - poważnie rozważył swoje perspektywy na zawinięcie nóg, tudzież kopyt końskich, za pas i pognanie galopem w ciemny las. Ale, wstyd się pragmatycznemu człekowi przyznać, część ludzi stłoczonych przy obalonym wozie nawet polubił przez czas ostatni. Jakoś tak, ot - niegracko, byłoby zostawić ich na pastwę rogatych istot. Ba, można rzecz, że nieprzyjemnie po prostu.
To też zebrał się w sobie i wierzchowca - nie mniej zastrachanego jak jeździec - w miejscu przytrzymał. Ale Sigmar jeden wiedział, że niełatwo mu to przyszło. Umyślił sobie na początek, że ruszy w tył, raz jeszcze strzeli do rogatego potwora, ale zbytnio mu się na łucznicze popisy ręce trzęsły.
Odrzucił w bok łuk, klnąc na czym świat stoi i zmacał dłonią rękojeść miecza. A potem pochylił się w siodle i popędził konia. W kłus. A potem, mimo małej odległości od zwierzoczłeka, w cwał. |