Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-03-2017, 23:05   #525
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Cisza wisząca między dwoma wrogimi obozami aż trzeszczała. Nerwowe oczekiwanie przeciągało w nieskończoność każdą mijającą sekundę, elektryzując ciało przy najmniejszym szmerze. Alice czuła że pocą się jej dłonie, a tętno niebezpiecznie przyspiesza. Zamknięta w miarę bezpiecznej bryle transportera mogła jedynie siedzieć, słuchać i czekać, podczas gdy na zewnątrz kilkadziesiąt dusz mierzyło do siebie z najróżniejszej broni. Oczyma wyobraźni widziała ich skupione, zacięte twarze, palce drgające nerwowo na spustach i krople potu roszące czoło. Widziała też Guido, ledwo przymknęła powieki - stojącego dumnie na kupie metalu, potem idącego nonszalanckim krokiem w stronę środka… tam, gdzie Tony i Dalton.
Dziewczynie trzęsły się ręce, zęby raz po raz maltretowały rozciętą wargę, a oczy uciekały ku majaczącemu nad rudą głową wyjściu. Próbowała wyłapywać wszelkie szmery, podrygując przy najmniejszym hałasie, zaś serce obijające boleśnie klatkę z żeber, gubiło rytm i zamierało, ilekroć do wnętrza transportera dolatywał odgłos donośniejszy niż szelest.
Denerwowała się jak jasna cholera, siedząc na tyłku i mieląc w czaszce kolejne niewesołe scenariusze. Powinna tam być, wyjść i próbować… zrobić co do niej należało. Po stokroć bardziej wolała już chodzenie między wrogimi lufami, niż bierne siedzenie w oczekiwaniu na dalszy przebieg wydarzeń.
Chcąc zająć czymś przerażony mózg, odsunąć wizję padających pod gradem kul wilkookiego gangera oraz łysego olbrzyma, lekarka nabrała powietrza i policzywszy do dziesięciu, przywołała na twarz uprzejmy uśmiech, wkładając nieśmiertelną maskę poważnego lekarza - prostsze rozwiązanie, niż pozostawać wariującym z nerwów o los najbliższych dzieciakiem.
- Pani kapral Anita, tak? Bardzo mi miło. Proszę wybaczyć karygodny brak manier przy poprzednim spotkaniu - zwróciła się do nowojorskiej kobiety, przenosząc się na kolanach w jej okolicę. Kiwnęła nieznacznie głową, uśmiechając się przepraszająco - Mam na imię Alice, ale chłopaki mówią na mnie Brzytewka. Przykro mi z powodu zaistniałej sytuacji, uniemożliwiającej standardowe powitanie oraz zapoznanie, niemniej cieszę się mogąc panią poznać. Zawsze podziwiałam kobiety potrafiące walczyć. Jeszcze przed wojną Armia Stanów Zjednoczonych była synonimem honoru i doświadczenia. Potrzeba wielkiej odwagi, by wyjść naprzeciw wroga, ryzykować zdrowie, a także życie w obrony wyznawanych ideałów. Niech się pani nie obawia, nie stanie się pani krzywda. Rozumiem, że sytuacji daleko do standardowej i odczuwa pani niepokój, ale wszystko będzie dobrze, obiecuję. Postaram się, aby wróciła pani do macierzystej jednostki tak szybko, jak to możliwe. Nie mogę niestety pani rozwiązać, jednak jeżeli czegoś potrzeba, proszę śmiało mówić. Chce pani wody, jest ranna?

- Kapral Anita Swiger numer identyfikacyjny 529 43 1326 NYA. - odpowiedziała służbiście kobieta w mundurze. Właściwie jak się przyjrzała bliżej i dokładniej Alice to nawet dziewczyna. Pewnie były w podobnym wieku tak samo zresztą jak i siedzący obok żołnierki Billy Bob. Kobieta patrzyła na lekarkę gdy ta do niej mówiła dość niepewnie jakby podejrzewała ją o podstęp czy inny trik. Gdy odpowiedziała jakby stała na baczność na jakimś apelu mówiła mocnym, pewnym siebie głosem ale gdy skończyła część tej poprzedniej niewiary i niepewności nadal była widoczna w jej oczach.

- Ona tak ciągle. Tylko Guido czasem gada coś więcej. - Billy Bob machnął ręką jakby chciał ostrzec Brzytewkę, że gadanie do jeńca to próżny trud ze względu na opór samego jeńca.

Zając zagnany przez psy pod ścianę, bez możliwości ucieczki, do tego skrępowany i wystawiony na łaskę bądź niełaskę wroga. Niewielka lekarka rozumiała ją - bała się. Gangerzy nie posiadali najlepszej opinii, poza tym to z nimi Nowojorczycy walczyli od paru dni. Z pewnością widziała jak ludzie z jej oddziału padają martwi, trafieni kulami detroiczyków. Musiała się najeść mnóstwo strachu, zmuszona do pozostawania pod ich wątpliwej przyjemności opieką.
- Skarbie będziesz taki kochany i zorganizujesz coś do picia, proszę? - zwróciła się do młodego gangera i ścisnąwszy go za rękę, wróciła uwagą do jeńca.
- Anita to piękne imię. - zaczęła łagodnie, postanawiając podejść do tematu jak w przypadku traumy z nadzieją, że w końcu przebije się przez pancerz lęku, przez co dotrze do schowanej w nim młodej dziewczyny - Pochodzi z języka hebrajskiego i oznacza “ciesząca się łaską bożą”. Ma również odpowiedniki w języku hiszpańskim: Juanita, albo występuje jako zdrobnienie od imienia Anna. - zmieniła pozycję, siadając przy niej po turecku i odchyliwszy połę skórzanej kurtki, pokazała wyhaftowany na habicie czerwony krzyż - Naprawdę nie musi się pani obawiać, nie zrobię pani krzywdy. Jeżeli czegoś potrzeba, proszę mówić. Brała pani udział w walce, stad moje poprzednie pytanie czy wszystko pod względem zdrowotnym jest w porządku. Chłopaki… - zawahała się, by w końcu wzruszyć ramionami i kontynuować pogodnym tonem - Czasem zapominają o manierach, do wielu tematów podchodzą z karygodną beztroską. Jest pani z Nowego Jorku? Nigdy tam nie byłam, ale słyszałam masę opowieści. Naprawdę macie tam prąd w całych kwartałach i wypożyczalnię kaset video? Kapitan Yorda o niej wspominał, niezwykle czarujący i kulturalny oficer. Prawdziwy gentleman w starym, przedwojennym stylu. - skończyła czymś optymistycznym, kładąc dłonie na kolanach.

- Nie mogę jej zostawić. Guido mi to wytłumaczył. Taylor też. Nie mogę. - odpowiedział speszonym tonem chłopak w skórzanej kurtce. - Aha Brzytewka i wiesz. W ogóle to chciałem ci powiedzieć bo wcześniej nie było okazji, że masz bardzo ładny samochód. I co co mówią, że to piczkowóz to… ten… eee… nie doceniają strategii… i ten… są bez głębszej myśli i nie znają się na samochodach. Guido mi to wytłumaczył bo ja wcześniej też nie wiedziałem. - Billy Bob powiedział tym razem śmiertelni poważnie jak zawsze gdy Detroiczyk mówili o samochodach zwłaszcza swoich. Choć mimo tej powagi słychać było wahanie jakby musiał sobie przypomnieć detale tej rozmowy.
- A i że to jest teraz Pink Parter a nie piczkowóz. - uniósł nieco palec do góry jakby przypomniał sobie o najważniejszym detalu. Anita słuchała go wybałuszając na niego oczy i chyba nie mając pojęcia o czym on mówi. Chłopak jednak kompletnie stracił nią zainteresowanie i zdawał się w napięciu czekać na reakcję Alice.

W odpowiedzi dziewczyna uśmiechnęła się ciepło i wyciągnąwszy ręce, objęła chłopaka, przyciskając do siebie jakby dla dodania otuchy.
- Bardzo ci dziękuję, Billy Bob. Mam tylko nadzieję, że Taylor nie tłumaczył… za mocno - w głos i wzrok wdarła się troska, gdy zielone oczy wodziły po jego twarzy - Nic się nie stało, wiesz jaki jest Guido. Ciężko za nim nadążyć, dużo widzi i jest mądry. Ty również jesteś bystrym facetem i nie przejmuj się. Rozumiem, dostałeś bardzo odpowiedzialne zadanie i musisz się z niego wywiązać. Bez obaw, nie będę robiła ci kłopotów. Musimy sobie pomagać, prawda?

- Nie no Guido tak mi wytłumaczył, że w sumie Taylor nie musiał ale no wiesz, blisko był. - chłopak przełknął ślinę i poruszył się dość nerwowym ruchem na wspomnienie tamtej rozmowy. - Ale no fajno, że kumasz bo ten, teraz wiesz Guido mi wytłumaczył, że to nasza polisa. - wskazał kciukiem na skrępowaną żołnierkę. - Ale spytałem się co to polisa no to powiedział, że taki bilet. No to kumam. I bez tego no… No lepiej ją mieć. Więc jak mi ucieknie czy co… - Billy Bob przerwał, przełknął ślinę i czoło zrosił mu pot który otarł nerwowym ruchem rękawa kurtki. Wyglądało, że tutaj Guido też potrafił być przekonywujący a w razie niepowodzenia widocznie Billy Bob był świadom jak zdarza się szefowi karać w warunkach polowych niekompetentnych ludzi.
- A ona cały czas nawija, że ucieknie jak już coś mówi. - szepnął skarżącym się tonem chłopak wskazując na skrepowaną kobietę obok choć siedzieli tak blisko siebie, że raczej nie mogła tego nie słyszeć.

- Ucieczka jest obowiązkiem każdego jeńca! - syknęła dumnie kapral patrząc wyzywająco na chłopaka w skórzanej kurtce.

- No widzisz? Ona tak ciągle. - Billy Bob westchnął wskazując kciukiem na kobietę obok i fatalistycznie zaczął wydobywać z kurtki paczkę zmiętolonych fajek jakby z takim jeńcem jego los już był przesądzony, skoro mieli takiego a nie innego szefa.

- Chęć ucieczki jest naturalnym odruchem każdego myślącego organizmu. Naszym pierwotnym instynktem, nakazującym znaleźć się jak najdalej od źródła potencjalnego zagrożenia, dzięki czemu niwelujemy prawdopodobieństwo otrzymania obrażeń, lub co gorsza… śmierci - Savage skrzywiła się smutno, obracając twarz ku kobiecie - Uczucie narasta wraz z poziomem stresu. Warto jednak podchodzić do tematu rozważnie. Ludzkie życie jest wartością bezcenną, godną szacunku i ochrony bez względu na przynależności grupowe, bądź wyznawaną religię, tudzież wartości, lub miejsce urodzenia. Zostało nas już tak niewielu, przez ze Stalową Bestią i ciągłe konflikty… jeszcze mniej. Naszym obowiązkiem, jako ludzi, powinno być utrzymanie się przy życiu i pomoc innym w tej aktywności. Więcej jest wart żywy, oddychający żołnierz, człowiek... niż najdzielniejszy, najodważniejszy ale ze zwrotem KIA przy nazwisku. - westchnęła ciężko i przymknęła na moment oczy - Doskonale panią rozumiem, jestem Runnerem od zimy i również wyznawałam podobną filozofię z ucieczką. Natury się nie oszuka. Siedzi w nas głębiej niż byśmy byli zdolni przyznać. Strach nie jest dobrym doradcą - uchyliła powieki, kotwicząc wzrok w oczach kapral - Jest pani rozsądną, trzeźwo myślącą osobą. Na pewno w domu czeka na panią ktoś, kto się martwi i chce, aby wróciła pani w jednym kawałku. Chwalebna śmierć na polu bitwy nie ukoi jego żalu po stracie, nie jest warta łez i cierpienia. Jako jeden gatunek potrafimy się ze sobą porozumiewać - skorzystajmy z tego. Wróci pani do domu, tylko proszę tego nie komplikować. Z nami idzie się porozumieć, nie musimy być wrogami. Obiecałam, że zrobię co w mojej mocy, aby przywrócić panią jednostce macierzystej i słowa dotrzymam. W zamian proszę tylko o cierpliwość i rozsądek. Nasza sytuacja jest i tak wystarczająco napięta, by dokładać do niej kolejne elementy zapalne. Poza tym istnieje możliwość, że w okolicy są twory Molocha. Mamy wspólnego wroga, nie musimy go szukać w swoich szeregach.


- No pewnie. Zachęcaj ją do ucieczki i współczuj.
- jęknął smutno Billy Bob zapalając skręta gdy usłyszał wyrazy zachęty i zrozumienia jakie Brzytewka okazywała drugiej kobiecie. Zaciągnął się i westchnął. Zaczął przysłuchiwać się z większym zaangażowaniem gdy Alice zaczęła mówić dalej co już nie brzmiało tak lamersko jak początek. Anita słuchała w skupieniu ale w oczach panował upór.

- Łatwo ci mówić to co mówisz bo jesteś po drugiej stronie sznura. Nie znasz mnie ani naszej Armii. Ale wiem o czym mogę mówić i nie powiem wam nic o naszej Armii tak samo jak nie powiedziałam temu waszemu Guido. - kapral prychnęła na wspomnienie o szefie Runnerów i z uporem trwała przy swojej niechęci do współpracy z przeciwnikiem.

- A czy ktokolwiek namawia tu kogokolwiek do zdradzenia tajemnicy służbowej, bądź dzielenia się informacjami poufnymi? - niewielki rudzielec spytał spokojnie, akcentując wypowiedź uniesieniem lewej brwi - Wręcz przeciwnie, tematy zawodowe i polityczne zostały odsunięte na bok, a ich miejsce zajęła chęć nawiązania zwykłej, niezobowiązującej rozmowy. Pytałam jak się pani czuje, czy chce czegoś się napić. Poruszyłam też kwestię ogólną w kierunku administracji Nowego Jorku, ogólnodostępne dane. Nie pod kątem wojskowym, lecz cywilnym. Jak się tam żyje, nie w co jesteście wyposażeni. W twoim mieście nie żyją tylko żołnierze, prawda? - pozwoliła sobie na drobny uśmiech - Niestety muszę panią rozczarować. Zawsze mówię o wzajemnym szacunku. Proszę o zachowanie rozwagi i spojrzenie na drugiego człowieka pod innym kątem. Nie wroga, a kogoś nam równego. Traktowania go tak, jakbyśmy sami chcieli być traktowani. To samo mówiłam pani kapitanowi na Wyspie. W jego obozie, otoczona przez jego ludzi. Ganger podany na srebrnej tacy… Możemy się różnić, lecz nie zwalnia nas to z przestrzegania zasad dobrego wychowania, oraz ogólnie pojętej więzi szacunku międzyludzkiego. Nie miałam tej przyjemności poznać pani wcześniej, lecz sprawia pani wrażenie sympatycznje kobiety… a że nosi pani mundur Armii, a ja skórzaną kurtkę? Mincjusz powiedział kiedyś: “Actus hominis non dignitas iudicentur” - co znaczy “niechaj sądzone będą czyny człowieka, nie jego godność, stanowisko” - rozłożyła ręce w geście bezradności - Niech mi pani powie, torturowano panią? Bito? Zmuszano szantażem do współpracy, zabijano bliskich celem wyciągnięcia informacji, otruto, głodzono? Czy prócz czasowego ograniczenia swobody poruszania spotkała panią fizyczna, bądź psychiczna krzywda? Stała się pani obiektem szykan, drwin i werbalnej nienawiści? Są różne rodzaje niewoli, lecz Runnerzy nie są aż takimi zwierzętami, na jakie się ich kreuje. Bez obaw, coś takiego się nie wydarzy - uprzejma mina nie schodziła z piegowatego oblicza, ręka dziewczyny powędrowała do kieszeni po paczkę papierosów - Odbiję piłeczkę: zna pani mnie i obecnych tu Runnerów? Z czegoś więcej niż plotek i propagandy… choć o mnie mogła pani słyszeć, a raczej przeczytać. Udzielałam zimą wywiadu do nowojorskiej gazety, reprezentowanej przez dziennikarza Zdravko Ljublianovica. Igła, Brzytewka… albo doktor nauk medycznych Alice Savage - kiwnęła kurtuazyjnie głową, przy pełniejszej formie prezentacji i parsknęła, wymownie spoglądając na papierosy - Ta co chodzi jak głupia ludziom przed lufami… pali pani?

- Nie palę. - odpowiedziała po chwili wahania kobieta w mundurze. - Nie znam cię i nie słyszałam o tobie. - dodała po chwili przesuwając się po sylwetce rudowłosej kobiety. Mówiła tonem ostrożnym choć wciąż nacechowany sporą dozą nieufności. - Znam tego waszego Guido. Też tyle gada. I bez przerwy się szczerzy. Ale to oszust! Dał słowo, że jak się poddamy wypuści nas wolno z powrotem do naszych! A mnie nie puścił! - kobieta wylała z siebie nagłą złość i szarpnęła nadgarstkami za więzy które jednak wytrzymały wżynające się mocniej w skórę na jej nadgarstkach. Billy Bob w pierwszej chwili wyglądał na zaskoczonego czy nawet trochę speszonego jej nagłym wybuchem ale zaraz złapał ją za bark i osadził z powrotem na miejsce na ławce. - Szkolono nas na takich jak wy. - kobieta nadal wydawała się rozjątrzona choć już się nie szarpała. - Chcecie nas oszukać i uśpić czujność gładkimi słówkami. By zdobyć nasze zaufanie. Byśmy zaczęli z wami rozmawiać. I jak się zagapimy to wtedy coś chlapniemy. Dlatego nie można rozmawiać z przeciwnikiem. Trzeba uciekać. - czarnowłosa żołnierka popatrzyła ze złością na Alice i w końcu odwróciła wzrok patrząc zawziętym wzrokiem gdzieś w bok.

Siedząca na podłodze lekarka uśmiechnęła się ze zrozumieniem, gdy wyszedł temat jeńców i opuszczenia jednego z nich w rachunku wymiany między stronami. Anita została wcielona w rolę jeńca, zabezpieczenia. Ktoś musiał zostać, padło na nią. Cała reszta wyszła z Bunkra wolna - owa informacja rozpaliła ciepły płomyk w sercu Alice. Nie wszystko musiało się opierać o śmierć i cierpienie.
- Dał odejść każdemu prócz ciebie… pewnie nie wspominał kiedy wrócicie do siebie, prawda? - spytała i odpaliwszy papierosa, parsknęła pod nosem - Cały on. Nie bój się, jeżeli dał słowo, to cię puści. Jest z tych honorowych. Wystarczy abyś zachowała cierpliwość i przykładowo nie uciekała, bądź nie atakowała nikogo kto nosi kurtkę. Stąd moja prośba o rozwagę. Wiesz… i tak nieźle jak na pierwsze spotkanie. - zaciągnęła się z pogodną miną, kontrastującą z powagą sytuacji wokół - Zabrał cię na obiad, nazywa “Anitką”... mnie przy pierwszym spotkaniu o mały włos nie kazał rozwalić, potem otruł żebym mu nie uciekła… bo oczywiście na początku uciekałam gdy tylko nadarzyła się okazja, więc zlikwidował możliwość na przyszłość. Cóż… początki bywają trudne - rozłożyła ramiona w geście bezradności i dokończyła poważnie - Nie chcę od ciebie żadnych tajnych danych… na co mi one? Nie znam się na wojsku, jestem lekarzem. Nawet strzelać nie umiem, co dopiero mówić o rozumieniu taktyk militarnych - pokręciła głową i zaciągnęła się od serca - Poza tym z szacunku dla ciebie nie zamierzam wypytywać o nic związanego ze sprawami zawodowymi. Czy chociaż raz poruszyłam ten temat? Nie, ty ciągle do niego nawiązujesz… niepotrzebnie. Ludzie powinni ze sobą rozmawiać, słyszałaś te krzyki? Słowa zamiast kul. Negocjacje trwają. Rozmowa właśnie… ale do niej potrzeba odrobinę dobrej woli. Kwestia podejścia.

- Powiedział, że wszyscy możemy odejść z bronią jeśli się poddamy. I wszystkich wypuścił tylko mnie zostawił. Więc nie jest taki honorowy jak mówisz. Jakby był to by mnie też puścił z innymi. Ja wcale nie chcę tu być! Chcę wrócić do swoich! - kapral w mundurze wojskowym mówiła poważnym głosem wciąż najczęściej wpatrzona w kąt transportera. Jednak czasem zerkała na siedzącą obok lekarkę. Szarpnęła się znowu gdy podniosła głos dochodząc do momentu wyrwania się z niewoli ale dała sobie spokój gdy więzy znów nie puściły. Siedziała chwilę ze spuszczoną głową wpatrując się w swoje skrępowane nadgarstki na swoich udach.
- To jest u niego najgorsze. Jak mnie tak nazywa przy wszystkich. Złośliwie. Wie, że tego nienawidzę najbardziej tutaj. Ktoś by potem mógł pomyśleć, że coś było albo coś mu powiedziałam albo, że sama chciałam się poddać. A tak nie było! - dziewczyna mówiła smętnym, wręcz zrezygnowanym głosem dopóki znów złość w niej nie przejęła kontroli na chwilę. Żołnierka uniosła skrępowane dłonie do swojej twarzy i gmerała nimi zmęczonym ruchem chwilę.
- Jak to cię otruł? Przecież jesteś z nimi. Po co miałaś uciekać? - spytała bez specjalnego zainteresowania z wciąż zasłoniętą dłońmi twarzą.

- Normalnie - ruda dziewczyna wzruszyła brwiami, zapatrując się na papierosa. Dwa nikotynowe wdechy i podjęła cicho - Szykowali się do zimowego… wypadu biznesowego, jeździli jak poparzeni, a ja byłam w mieście raptem dwanaście godzin. Zdarzył się wypadek drogowy… poważny. Paru rannych. Obowiązkiem każdego Anioła Miłosierdzia jest nieść pomoc. Bezinteresowną, bez żądania zapłaty. Służymy społeczeństwu, nie stawiamy warunków - wzruszyła ramionami, poprawiając włosy - Poskładałam ich, a oni zgarnęli mnie do samochodu i wywieźli tutaj, choć podobna podróż plasowała się na końcu mojej listy życzeń. Mieli to gdzieś, szykowali się na wojnę i potrzebowali lekarzy, a Anioły nie noszą broni, nie widzą przynależności, tylko ludzi. Więc trafiliśmy tu. Zaczęło się zamieszanie, uciekłam. - mówiła cicho, pochylając się do przodu - Ale potem wróciłam… żeby prosić o pokój. Przemoc nie jest rozwiązaniem. Warto ze sobą rozmawiać, widzieć coś więcej niz kurtki i mundury. Widzieć człowieka, nie uniform - skrzywiła się, przypominając sobie słowa Emily odnośnie Daltona - Też byłam jeńcem, też uciekałam. Co do trucizny… o tak, Guido jest wyjątkowo pomysłowy. Nie uciekniesz, jeśli antidotum ma tylko on. Idealne rozwiązanie: wraży element sam się pilnuje… a te przezwiska - pokręciła głową - Taka maniera. Kurtuazja. Wolałabyś aby cię lżył? Może zwyczajnie cię lubi? Wbrew pozorom Runnerzy są w porządku. Płacą tą samą monetą którą dostają. Zło za zło. Dobro za dobro. Potrafią być ujmujący i rozczulający. Nie zawsze to co widzimy na wierzchu pokrywa się z tym, co znajduje się pod maską. Jest honorowy, wciąż żyjesz i nadal nie spotkała cię krzywda, mimo prezentowanej niechęci. Nie wyglądasz na obitą, ani przesłuchiwaną. Gdyby tylko chciał, wystarczyłby jeden rozkaz… i doskonale o tym wiesz. Rozkaz który nie padnie. Nikt nic nie będzie mówił ani myślał na zapas, o to też możesz być spokojna.

- Wolałabym by na mnie krzyczał czy wyzywał. Bo by nie wyglądało, że coś mu powiedziałam albo byłam miła dla niego czy, że się znamy. - powiedziała markotnym tonem kapral gdy najwyraźniej poufałe i przesadnie przyjazne zachowanie Guido względem jej ciążyło kobiecie i nie poprawiało jej samopoczucia. - Na pewno mnie nie lubi. Jestem mu potrzebna to mnie trzyma przy życiu i w jednym kawałku. Ale jak zechce to pewnie to zmieni w jednej chwili. - burknęła nie mając chyba większych złudzeń co do szczerości tych przyjaznych odruchów pod jej adresem ze strony szefa bandy w skórzanych kurtkach.

- To się nazywa kurtuazja względem kobiety. Przecież nie zrobiłaś nic, aby zasłużyć na przekleństwa i razy, więc czemu miałby ci je wymierzać? - ruda brew podjechała do góry, akcentując pytanie, zaś pod sufitem transportera wylądowała następna siwa chmura - Przemoc jest… dla osób mało skomplikowanych, brak w niej wyczucia. Finezji. Kiedyś, przed wojną, tak się do siebie zwracaliśmy - zachowując przynajmniej szkieletową formę szacunku. Jesteś żołnierzem z Nowego Jorku. Nie wiem czego wam naopowiadali, ale u nas zakładnicy maja status gości, nie worków treningowych. Przełożeni w Armii dużo krzyczą i klną... chłopaki też klną i lubią pokrzyczeć, jednak kobiety szanują. Sprawiasz sympatyczne wrażenie, masz ciepłe, wesołe oczy i uroczą twarz. Nie zakładaj z góry, że ktoś cię nie lubi, życie jest pełne niespodzianek. - uśmiechnęła się krzywo, gasząc papierosa o podłogę - Nikt ci nie zarzuca fraternizacji, kumoterstwa, zdrady. Raczej… znajdować się samodzielnie w obozie przeciwnika. podziwiam odwagę i opanowanie, a także hard ducha. Nie każdy miałby tyle odwagi, aby prosto z mostu wywalić Guido, że mu ucieknie gdy tylko będzie taka sposobność.

- Dziwne ale ta uprzejmość jakoś jest dziwnie podobna do wyrachowania. - burknęła kapral ze skrepowanymi nadgarstkami nadal nie przekonana co do szlachetności i szczerości intencji Guido. Zastanawiała się jednak chwilę nad słowami lekarki w skórzanej kurtce narzuconej na habit. Pozezowała na nią mrużąc oczy szukając w słowach i twarzy Alice podstępu lub kpiny gdy mówiła o walorach jakie dostrzega u pojmanego jeńca. Wyglądała jakby chciała coś powiedzieć ale szukała chwilę słów i najwidoczniej ich nie znalazła bo zamknęła usta ponownie. - Nie powinien się do mnie tak zwracać. To mnie ośmiesza i poniża. Mężczyzny na moim miejscu na pewno by tak nie traktował. - powiedziała w końcu wciąż mając za złe szefowi gangu, że ją traktuje i zwraca się tak a nie inaczej. - A jak się trafi okazja to ucieknę! - zacietrzewiła się na koniec czarnowłosa dziewczyna patrząc dumnie i wyzywająco na obydwu Runnerów. Billy Bob wzruszył obojętnie ramionami zaciągając się byle jakim skrętem jakby te wyznanie czy wyzwanie nie robiło a nim lub już wrażenia.

- Więc powiedz mu to, ale nie w formie pretensji i agresji, lecz jako neutralne stwierdzenie. Poproś, stawiając na kulturę i opanowanie, nie strach z jawną niechęcią i nie wspominaj z marszu o uciekaniu - ruda dziewczyna wzruszyła ramionami i wydawała się pewna tego co mówi - Nie rozmawiaj jak z wrogiem, a człowiekiem. Nie patrz na różnice, skup się na elementach wspólnych. Wtedy i druga strona konwersacji spojrzy na ciebie z innej perspektywy. Chcesz wody? - spytała nagle, wyciągając manierkę z nibymedyczej torby - Spokojnie, nie zawiera podejrzanych dodatków. To zwykła woda, jeśli sobie życzysz, napiję się pierwsza.

Kapral w mundurze łypnęła okiem na Alice, potem na manierkę i w końcu wzruszyła ramionami na ile jej pozwalały więzy przygryzając jednocześnie w zastanowieniu wargę. W końcu kiwnęła głową dając znać, że się jednak chciałaby napić. Billy Bob nie ingerował w rozmowę ale wydawał się dość zaciekawiony jej przebiegiem. Palił swojego skręta właściwie uważnie go dopalając. Tak chciał chyba wypalić go do samiuśkiego końca, że w końcu chyba poparzył sobie wargi więc odrzucił nagle resztkę peta precz i zaczął strzepywać z siebie gorący żar i popiół prychając przy tym jak ochlapany kot. Anita spojrzała na siedzącego obok Runnera ale nie skomentowała tego. Wzięła manierkę w skrepowane dłonie i upiła łyk a potem większy i dłuższy. Odłożyła manierkę na swoje uda ale trzymała ją nadal.

- Jak to mam nie rozmawiać z nim jak z wrogiem? Albo z tobą. Czy z nim. - kapral musiała widocznie trawić w głowie słowa lekarki bo po zwilżeniu ust i gardła zaczęła od tego. Na końcu wskazała głową z czarnymi włosami na siedzącego obok chłopaka w skórzanej kurtce który zdołał już przezwyciężyć kryzys petowo - żarowy i siedział patrząc gdzieś za nieruchomym obecnie choć wciąż dymiącym petem bardzo obrażonym wzrokiem. - Przecież jesteśmy wrogami. Nie ma się tu co czarować. Walczymy ze sobą. - wzruszyła ramionami kręcąc przecząco głową na znak, że nie może sie zgodzić ze słowami kobiety w skórzanej kurtce.

- Po obu stronach konfliktu są ludzie, tacy sami. Czują, cierpią, marzą, oddychają. Mają bliskich, własne lęki i ciche nadzieje. Wojna nigdy nie jest sprawiedliwa, przynosi tylko cierpienie, łzy i krew. Rzędy mogił... bez względu na frakcję. Nie ma drogi do pokoju, to pokój jest drogą - Savage zniżyła głos, patrząc martwo na własne dłonie - Po to Bóg dał nam aparat mowy i system nerwowy zdolny odbierać i przetwarzać dźwięki na skomplikowaną sekwencję słó… po to umiemy mówić, aby robić z owej umiejętności pożytek. Żadna wojna nie trwa wiecznie, nie wybucha sprawiedliwie… ale póki jest cień szansy, winniśmy próbować się porozumieć, znaleźć rozwiązanie dzięki któremu nikt nie będzie musiał umierać za słuszną sprawę. Dziś jesteśmy wrogami, ale jutro nie musimy nimi być. Nic nie jest przesądzone… potrzeba tylko chęci, nadziei. Pierwszego, najtrudniejszego kroku. Odwagi, aby go wykonać. Jeśli się to zrobi nagle człowiek zauważa, że osoba po przeciwnej stronie barykady nie różni się od niego niczym. Prócz uniformu pod którym kryje się żywe ciało i bijące serce, nieważne czy u Runnera, czy kogoś z Nowego Jorku. Szacunek rodzi szacunek. Dobro rodzi dobro. Więcej osiągnie się miłością, niż nienawiścią. Istnieje masa innych dróg poza przemocą. Nasze czasy nie są łatwe, ani… powinniśmy się jednoczyć, nie stawać przeciwko sobie z bronią gotową do użycia. Mamy wspólnego wroga na północy, angażując się w wewnętrzne konflikty oddajemy mu zwycięstwo dobrowolnie, przekreślając wszystkie ofiary jakie oddały życie przez ostatnie dwie dekady. Podzieleni jesteśmy słabi, ale wciąż jest szansa. Nadzieja. Wbrew pozorom to nie takie trudne, rozmawiać normalnie - uniosła wzrok i uśmiechnęła się ciepło.

- Ładne słowa. Ale nie jesteśmy w ładnej sytuacji. I jesteśmy w niej po przeciwnych stronach. Jestem żołnierzem. A ty nie mówisz teraz jak żołnierz. Nie jesteśmy gdzieś tam indziej czy kiedyś tylko tu i teraz. My mamy zdobyć ten Bunkier. Wy tam siedzicie. Więc musimy was stamtąd wykurzyć. Albo sami odejdźcie. Nic na to nie poradzimy ani nie zmienimy tego. A chęci i nadzieje to można do poduszki schować. - kapral wysłuchała co ma Alice do powiedzenia i zadumała się na chwilę. Jednak miała bardziej przyziemny i pragmatyczny punkt widzenia na sprawę wojny, pokoju i miłości bliźniego, zwłaszcza tego w innym mundurze.

- My decydujemy, czy sytuacja “jest ładna” - ruda głowa pokręciła się na boki w zaprzeczeniu - Może nie ty i nie ja. Może nie tutaj i nie teraz. Ale nic nigdy nie jest przesądzone na wieczność. Sytuacja się zmienia, rozkazy ulegają zmianom. Ale trzeba coś zrobić, ruszyć się. Pomyśleć. Działać, zamiast siedzieć i załamywać ręce. Sami więzimy się w swoich klatkach. Da się nam odebrać życie, zdrowie, majątek. Godność i nadzieję oddajemy sami, a jeśli sami przestajemy uważać siebie za wartościowych oraz wartych szacunku, tym ciężej nam dostrzec owe cechy w drugiej osobie. Powiedz, nie wolałabyś wrócić do domu, zamiast tkwić tutaj, zmuszona do ryzykowania życiem oraz zdrowiem? Iść do baru na piwo, zamiast tkwić w pancernej trumnie? Zresztą to że jesteś po przeciwnej stronie nie przeszkadza mi wyciągać do ciebie otwartej dłoni zamiast zaciśniętej pięści. Wszystko się da Anito, trzeba tylko… zechcieć dostrzec alternatywy. I nie tracić nadziei.

- To co ja bym chciała nie ma znaczenia. Jestem żołnierzem i mam swoje rozkazy które muszę wykonać. Jak przyjdzie rozkaz, że mamy wracać do domu to wrócimy ale póki nie to mamy tutaj swoje zadanie do wykonania. Wy to utrudniacie dlatego jesteśmy przeciwnikami. - kapral wzruszyła ramionami patrząc przez otwór w suficie transportera na nocne, czarne niebo.

- Przemoc nigdy nie jest optymalnym rozwiązaniem. Istnieją negocjacje, można próbować się porozumieć, znaleźć konsensus… satysfakcjonujące obie strony wyjście - Savage pokiwała głową. Sytuacja nie wyglądała ciekawie, nic nie zapowiadało że Runnerzy i NYA przestaną się zwalczać póki któraś grupa nie wytnie drugiej do nogi - Próbowałam o tym rozmawiać z Yordą, mam nadzieję że przekazał to waszemu przełożonemu. Jesteś żołnierzem, ale też człowiekiem, a czasem jeden człowiek potrafi zmienić naprawdę wiele… tylko musi w to uwierzyć. I chcieć coś zmienić.

- Nie jest rozwiązaniem… - Anita z wciąż wpatrzoną w niebo twarzą pokręciła głową gdy powtórzyła słowa Alice. - A jakie jest inne? - opuściła twarz by spojrzeć na Alice i poczekała chwilę. - My jesteśmy żołnierzami i mamy swoje zadania. Swoje rozkazy. Wszyscy. Wszyscy którzy tu przyjechaliśmy. A wy w tym przeszkadzacie. Odejść nie chcecie więc zostaje tylko przemoc i konflikt. Mamy zająć ten Bunkier a wy w nim siedzicie. - powtórzyła znowu gdy dyskusja wróciła do tego samego punktu zapalnego. Dziewczyna znów wzniosła głowę ku czarnemu niebu widocznemu przez otwarty właz transportera.

- Dialog, Anito. Dowódców - tych którzy mogą coś realnie zmienić. Potrzebny jest dialog obu stron, lecz nie za pomocą ołowiu, słów. Przedstawienia swojego punktu widzenia, oczekiwań. To zawsze dobry początek - odpaliła drugiego papierosa, zawieszając wzrok na czerwonym punkciku żaru - Wy chcecie przejąć schron, my w nim zostać. Da się iść na kompromis, wypracować rozwiązanie zadowalające obie strony… aby nikt nie był stratny. Jak mówiłam rozkazy można zmienić. Na chwilę obecną brakuje danych, ciężko przeprowadzić pełną analizę i wskazać dokładne rozwiązania. Są to jednak braki do uzupełnienia. Pertraktacje nas nie zabiją. Kula z karabinu już tak. Są też cywile, miejscowa ludność. Chebańczycy oberwą rykoszetem, a i tak ostatnie miesiące ich nie rozpieszczały. To porządni ludzie, dobrzy… wiesz, zimą też ktoś mi powiedział, że wojny nie da się zatrzymać, a rozkazów zmienić i wiesz co? - uniosła wzrok i zawiesiła go na oczach kapral - Mylił się… ale wtedy mieliśmy tu trochę inną sytuację. Teraz jest ciężej, ale jeszcze nie beznadziejnie. Wciąż istnieje szansa, aby góra dogadała się z górą. Problem jak to osiągnąć. Co ty byś zrobiła?

- Jaki kompromis? Bunkier jest jeden i chcemy go i my i wy. Ja nie wiem jaki tu można by zawrzeć kompromis. - odpowiedziała kapral w mundurze opuszczając wzrok i kierując twarz na Runnerkę. - A dowódcy u nas którzy mogliby coś zmienić są w Nowym Jorku. A my tutaj mamy zająć ten obiekt a nie zajmiemy go póki wy tam jesteście. Więc nie wiem jaki można by tu osiągnąć kompromis. - dziewczyna w mundurze odpowiedziała dziewczynie w skórzanej kurtce.

Savage przewróciła oczami i zaciągnęła się celem zatrucia organizmu słuszna porcją nikotyny.
- Wasz dowódca zna pełen rozkaz, albo jego większą część. Bunkier to budowla - zaczęła tłumaczenie powoli i cierpliwie - Ściany, korytarze. Sam w sobie stanowi ciekawy obiekt, lecz o wiele ciekawsze są znajdujące w nim laboratoria. Sprzęt, a przede wszystkim dane. Przed wojną pracowano tu między innymi nad wirusami. Przeprowadzano eksperymenty dla celów wojskowych. Pytanie brzmi: czego konkretnie chce pan Prezydent? I jak to obejść, abyśmy mogli przestać do siebie strzelać? - chciała dodać coś jeszcze, lecz z zewnątrz dobiegły ich nagle ponaglające okrzyki.
- Cóż... mam szczerą nadzieję, że dane nam będzie dokończyć tę rozmowę - Alice wstała powoli, pomagając podnieść się jeńcowi. Chwila gimnastyki i we trójkę wyszli na zarobaczony asfalt, gdzie oczekiwał ponury Krogulec.


 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline