Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-03-2017, 00:42   #526
Czarna
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
Wyglądało na to, że pośrodku owładniętego nocnym mrozem i plagą syntetycznych insektów miasteczka doszło do małego cudu. Dwie zwaśnione strony, dzięki rozsądkowi łysego Pazura i miejscowego szeryfa, zgodziły się odłożyć broń chociaż na krótki czas. Dwadzieścia cztery godziny względnego spokoju, podczas którego niesprowokowani, mieli nie atakować się wzajemnie. Na widok dziennikarza lekarka ucieszyła się wyraźnie. Obróciła się w jego stronę, posyłając mu przez mrok nocy szeroki, szczery uśmiech. Machnęła dyskretnie na powitanie, po czym wróciła do uprzejmej uwagi, skupiając ją na negocjujących stronach. Odetchnęła z ulgą dopiero, gdy zapanował kruchy, lecz jednak pokój. Dobrze było móc choć raz zejść ze sceny i oddać inicjatywę komuś, od kogo dało się jeszcze tyle nauczyć. Szeryf i Tony odwalili kawał dobrej roboty, dziewczyna zapisała w pamięci podręcznej, by im za to podziękować i wyrazić podziw jak tylko zajdzie taka możliwość
Na razie jednak skupiła się na kapitanie Nowojorczyków, stojącym naprzeciwko, zaledwie trzydzieści kroków od niej… co zdawało się teraz odległością równie daleką co przeciwny brzeg jeziora. Między piegami zagościł uśmiech, na dnie zielonych oczu zamigotały cieplejsze błyski. Wciąż pamiętała wspólnie wypitą kawę i taniec, na który Gabby dał się namówić. Co prawda pozostawali teraz w opozycji, lecz nie zwalniało to z zasad dobrego wychowania oraz pamiętania o poszanowaniu bliźniego bez względu na noszone barwy czy przynależności.

- Dobry wieczór kapitanie, niezmiernie cieszę się mogąc pana widzieć w pełnym zdrowiu mimo perturbacji na jakie przez ostatnie godziny narażone zostało Cheb wraz z najbliższą okolicą - odezwała się przerywając ciszę. Mówiła szczerze, przybrała też odrobinę żywszy odcień bladości. Kiwnęła głową na przywitanie i zrobiła pół kroku do przodu, przy okazji stając na wyciągnięcie ręki od dowódcy Runnerów - Proszę wybaczyć odbieganie od głównego tematu rozmowy, chciałabym jednak o coś zapytać. Czy wśród państwa ludzi, oddelegowanych przez pana Prezydenta do akcji na Wyspie znajduje się może kapelan wojskowy?

- Dobry wieczór Alice. - odpowiedział uprzejmie kapitan i uśmiechnął się. Choć uśmiech miał kontrolowany i ograniczał się do samego ruchu warg pewnie przez wzgląd na ciężar sytuacji. Niemniej w spojrzeniu oficera jarzyła się sympatia a u Guido podejrzliwość. - Oczywiście, że mamy kapelana na pokładzie. Mogę wiedzieć dlaczego pytasz? - kapitan i odpowiedział i zadał swoje pytanie.

Twarz dziewczyny w jednej chwili oblał rumieniec, uśmiech stał się odrobinę nieobecny. Odetchnęła dla uspokojenia rozbieganych myśli, próbując zignorować przysłuchujących się ludzi i nagle zjeżonego Kłaczka. Znała to spojrzenie, czując je na sobie straciła odrobinę werwy, ale tylko na krótki moment.
- Czy wielkim nietaktem i nadużyciem aktualnego rozejmu będzie prośba o przekazanie mu krótkiej zapytania o wyświadczenie drobnej przysługi? Chodzi o udzielenie sakramentu małżeństwa. Jako prawdopodobnie jedyna w okolicy osoba ze święceniami kapłańskimi… cóż. Jego pomoc byłaby nieoceniona - odpowiedziała poważnie, wciąż się uśmiechając do Nowojorczyka.

- Sakrament małżeństwa? A mogę spytać komu? - kapitan wydawał się być kompletnie zaskoczony odpowiedzią Alice więc zanim się zadeklarował z odpowiedzią wolał poznać więcej detali.

- Nie no kurwa Brzytewka weź się nie wygłupiaj! Od nich? Mamy im się wystawić? Tam gdzie i jak chcą? A jak nas sprzątną to co? Powiedzą reszcie że im przykro albo wypadek? - Guido nie wytrzymał i jego wrodzona nieufność, podejrzliwość i porywczość w gniewie dała o sobie znać gdy wskazywał na Nowojorczyka jakby był ucieleśnieniem podstępu i kłamstwa.

- Nie będzie aż tak źle. Ksiądz to ksiądz - dziewczyna uśmiechnęła się ciepło, przybierając łagodny ton głosu. Ujęła wielką łapę i zacisnęła na niej mocno palce, unosząc głowę wysoko ku górze, by móc utrzymać kontakt wzrokowy. Denerwował się, nie ufał byle komu. Wilk zawsze pozostawał wilkiem. - Dla niego każde z nas jest dzieckiem bożym. Póki trwa rozejm, pokój i zawieszenie broni… co nasz szkodzi spróbować? Nie musimy iść od razu do obozu nad jeziorem, może gdybyśmy mu zapewnili nietykalność, zgodziłby się przyjść do nas? Co będzie potem… wiesz, że rożnie może być. Jutro, pojutrze - w zielonych oczach zagotowały się żal ze smutkiem, by zaraz zgasnąć - Jeśli wciąż chcesz… wszystko da się przygotować, znaleźć… wyjście z sytuacji bez wyjścia. - dopowiedziała szeptem i odwróciła głowę ku Yordzie - Prośba jest osobista.

- Ale dla jego szefów może nie być to takie proste. Albo na odwrót, diabelne proste. Mają nas wszystkich w jednym miejscu i nic tylko zlikwidować łeb żmii za jednym cięciem. - syknął do niej szef mafii jakoś nieprzekonany do dobrych intencji kogokolwiek z obozu przeciwnika z którym od paru dni i nocy toczyli zażarte walki na Wyspie, Schronie i tutaj. Gdzie właśnie wybitnie w tym punkcie zgadzali i dogadali się z kapitanem Yordą, że szans na pokój nie ma i obie strony dążą do konfliktu. Kruchy i krótkotrwały rozejm jakoś tego specjalnie nie zmieniał. A w takim spojrzeniu skorzystanie z okazji by wyeliminować wrogiego wodza ze świtą pod dogodnym pretekstem było jak najbardziej sensownym rozwiązaniem.
- I nie wiem po co ci ten klecha. I to od nich. - pokręcił głową z niezadowoleniem.

- Czyli to wy mielibyście wziąć ślub? - spytał kapitan NYA widząc, że gniewne wcięcie szefa gangu jakoś się uspokoiło póki co. - No nie spodziewałem się. Że jednak jesteście ze sobą tak blisko. - przyznał kapitan patrząc na nich oboje ich wzajemne słowa, miny i gesty. - Zazwyczaj takie prośby są rozpatrywane pozytywnie. Ale w tym wypadku muszę uzyskać zgodę samego kapelana no i naszego dowództwa. Choćby ze względu na bezpieczeństwo tego pierwszego - odpowiedział jednak na pytanie Brzytewki oficer Nowojorczyków.

- No widzisz? Bezpieczeństwa! Czyli chcą go z obstawą czyli znać czas i miejsce czyli gdzie my będziemy czyli jak się na nas zasadzić i zdjąć jednym ruchem. To właśnie powiedział. - Guido syknął wskazując oskarżycielsko na kapitana drużyny przeciwnej.

Zimny wiatr i niska temperatura do spółki z nerwową sytuacją potrafiły otrzeźwić równie skutecznie co kąpiel w zamarzniętym jeziorze. Sama konieczność tkwienia na środku z bronią wymierzoną zarówno w plecy, jak i w twarz, ścinała mięśnie San Marino. Nie podobało się jej, że tam stoi, ale na zmianę pozycji było już za późno. Wylazła za Plamą i kolesiem na którego wołali Krogulec, ciągnąc się w ogonku chwiejnym krokiem. Walczyła z kołowaniem w głowie i rozmytym obrazem, ciągle mając w uszach rozmowę Daltona z Rewersem. Czuła się głupio, jakby wpakowała się buciorami w ich prywatne życia i jeszcze przydeptała peta na środku dywanu. Nie powinna tego słyszeć, ani ona ani Pete… ale usłyszeli.

Tak jak teraz słyszała rozmowę między szefem, Plamą i facetem w mundurze. Runnerzy i Nowojorczycy wyrzynali się od kilkudziesięciu godzin, pokój był krótkotrwały. Zaczerpnięcie oddechu przed kolejnym wzajemnym mordowaniem. Pozostawali wrogami, tego się nie dało przeskoczyć.

“Wciąż jeszcze idzie znaleźć promyk światła w mroku” - głos Opiekuna rozległ się wewnątrz głowy nożowniczki, rozmyta sylwetka stała tuż obok niej, falując jakby się nad czymś zastanawiała.

“Nie będzie zaufania”
- Emily skrzywiła się, czując smutek. Paskudne czasy, paskudne miejsce, paskudne okoliczności - ten zestaw nie zapowiadał szczęścia, ani nie dawał długiej szansy na najgłupszą z ludzkich głupot jaką była miłość - “Prędzej się wybiją co do nogi. Szkoda… dawno nie byłam na ślubie.”

“Trudno jest zmienić naturę człowieka” - Głos westchnął boleśnie, zamyślił się i dodał uważnie się kobiecie z Kalifornii przypatrując - “Ale są rzeczy silniejsze niż nienawiść, dziecko.”

San Marino wyprostowała się i spojrzała w twarz bez oczu i ust. Przy odpowiedniej dawce alkoholu granice się zacierały, Duchy przyjmowały bardziej dostrzegalne formy. Opiekun wyglądał jak odlany z czerni ciemniejszej od mroku nocy - wysoki, wychudzony człowiek o głowie przypominającej gładką maskę spawalniczą. To tracił na ostrości, rozwiewając się w półprzezroczystą chmurę o humanoidalnych kształtach, to stawał się tak realny jak otaczający szamankę Żywi. Rzadko mówił wprost, prędzej dawał rady, naprowadzał na właściwy tor. Mówił, nie ingerował - nie wolno mu było.

“Po tej i po tamtej stronie podlegamy tym samym regułom.” - rzucił wymownie i miała wrażenie że się uśmiecha mimo braku ust, kiedy jej brwi uniosły się do góry, a ona wreszcie załapała.

“I jeszcze długo nie będę, tak?” - westchnęła, przełykając gorzki smak rozczarowania. W odpowiedzi Duch pokiwał przecząco płaską głową, potwierdzając co miało zostać potwierdzone.

Podeszła do przodu powoli, bez gwałtownych ruchów, bo po co wystawiać cierpliwość nerwowych ludzi na pokuszenie, skoro nie chce się umierać?
- Kiedyś, nim Mówca przeszedł przez granicę i pierwszy raz stanął w Świecie Popiołu, był normalnym Żywym - wykorzystała chwilę ciszy i to że Plama nabrała oddechu pewnie przed kolejną dłuższą pogadanką. Gapiła się na szefa nie mrugając i nie oddychając. Zaczęła od nawiedzonej gadki, nie za bardzo wiedząc jak inaczej podejść do tematu - Też stanął przed kapłanem i wypowiedział słowa. Były ważne, wiążące… jak każda obietnica składana drugiej połowie duszy przed Przedwiecznym. Może niewiele zmieniły w otoczeniu… ale zmieniły niedoszłego Mówcę i tego do kogo je kierował. Kiedy kochamy, stajemy się nieśmiertelni i niezniszczalni jak bicie serca, jak deszcz lub wiatr. Przestajemy być bezpańscy. Znajdujemy spokój i może nietrwałe i kruche, ale szczęście. Szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży, jeśli się ją dzieli. To chwile dla których warto żyć - uśmiechnęła się, głaszcząc bezwiednie przyczepioną do pasa gaz maskę - Potem był ogień, Duchy upomniały się o Żywą. Zapłaciła wysoką cenę której nie chciała płacić. Odebrano jej wszystko co cenne, ale nie pamięć o słowach. W najczarniejszych chwilach, gdy Mówca myślał że na stałe dołączy do widm i upiorów, przypominał je sobie. Wraz z nimi pojawiał się Duch tego, komu obiecywał… to wystarczyło, żeby znaleźć siłę do walki o dożycie do świtu i drugiego świtu, setnego… gdy coś się stanie, mając słowa samotność i pustka są znośniejsze. Nie znamy naszego losu, przyszłości. Mamy do dyspozycji teraźniejszość, zanim mechanizm świata ruszy do przodu, prowadząc nas tam gdzie ból, krew, śmierć i chaos… ale jeszcze nie teraz. Nie ufamy sobie - patrzyła na przemian na kapitana żołnierzy i dowódcę Runnerów - Dzieli nas wojna, czas bez zaufania… Duchy to widzą, rozumieją. Mają też radę dla Żywych. Kazały przypomnieć, że są rzeczy silniejsze niż nienawiść… i aby coś wziąć trzeba również coś dać - Skupiła uwagę na Nowojorczyku, opuszczając brodę i patrząc na niego spode łba - Sługa Boży przejdzie nie niepokojony, jego cześć i życie zostaną uszanowane. Chroni go prawo Przedwiecznego, prawo wyższe niż ludzkie - obróciła łeb i zatrzymała wzrok na gangerze - Wilk nie skończy w potrzasku, jego skóra nie zawiśnie nad kominkiem myśliwego, razem ze skalpami reszty stada. Nie będzie zasadzki, nie będzie obstawy… jeśli w gościnę Runnerów na parę godzin przyjdzie Pasterz, a w zamian do obozu Armii razem z Jastrzębiem - pokazała na Yordę - Pojedzie Mówca. Most łączy oba brzegi - pokazała ręką na konstrukcję ponad rzeką - Dusza za Duszę. Ubezpieczenie. Gwarant. Gość - opuściła ramiona i szepnęła do czarnowłosego Runnera - Mówca jest nowy, nie był w bunkrze. Nawet pod przymusem nie powie niczego… i pójdzie, jeżeli Guido tak powie. Guido rozkazuje, Mówca słucha.

Tym razem to nie Savage przejęła inicjatywę w rozmowie. Nim zdążyła uchylić usta, odezwał się głos zza pleców, choć brzmiał niczym głos zza grobu. Po plecach niewielkiej lekarki przeszły ciarki. Sposób w jaki Emily mówiła brzmiał niepokojąco. Pomijając aspekt metafizyczny, w krótkim streszczeniu przedstawiła kawałek własnego życiorysu, opowiadając go, jakby przejęła rolę narratora opowieści, nie głównego bohatera… co próbowała ukryć, odsunąć od siebie, prócz smutku i rozpaczy? Słuchała uważnie, a zielone oczy robiły się coraz większe, zaś w gardle drapała lodowata kula. Popiół, ogień… słyszała w garażu słowa nożowniczki o paleniu wiedźm. Tym bardziej zdziwienie na bladej twarzy odcisnęło piętno, gdy przyszło meritum. Chciała ryzykować niewolą, wymienić siebie na kapelana… dla Alice i Guido… i garści cholernych marzeń. Odetchnęła dla uspokojenia i gdy czarnowłosa kobieta przekazywała równie czarnowłosemu mężczyźnie ostatnie słowa, ruda lekarka zwróciła się bezpośrednio do stojącego po nowojorskiej stronie żołnierza.
- Powiedz Gabby, tylko szczerze… co byś zrobił, gdybyś wiedział? - spytała, starając się ukryć gorycz w głosie. Miał w łapach kobietę wroga i ją wypuścił, zamiast użyć w swoich machinacjach. Gdyby się przyznała, prawdopodobnie nawet głos Tony’ego niewiele byłby w stanie zmienić, zaś opuszczenie obozu na Wyspie samopas nigdy by nie miało miejsca.

- Gabby? - Guido uniósł brwi jeszcze bardziej niż poprzednio gdy kapitan zwrócił się do Brzytewki po imieniu. A teraz ona mówiła mu nie po stopniu, nazwisku czy imieniu ale po zdrobnieniu imienia. Sam właściciel zdrobniałego imienia użytego przez lekarkę zareagował podobnie. Zacisnął szczęki i nozrza mu się przez chwilę poruszały w oznace złości.

- W tej chwili to już nie jest czas ani miejsce roztrząsać co by było gdyby to czy tamto. Doktor Savage. - odpowiedział w miarę spokojnym choć podszytym irytacją głosem nowojorski kapitan. - Jeśli chodzi o twoją ofertę. - zwrócił się do San Marino Nowojorczyk w mundurze. - Interesująca. Ale kapelan jest mi równy stopniem więc nie mogę mu rozkazywać. Do tego podlega osobiście pod naszego dowódce i tylko on by mógł wydać mu rozkaz. Ale pomijając wszystko i tak sam kapelan musiałby wyrazić chęć i zgodę na taki numer. Czyli musiałbym przedstawić tą ofertę u nas i od ręki sam nie mogę podjąć takiej decyzji. - kapitan dodał wyjaśniająco jak to jest z tymi hierarchiami i stopniami w NYA.

- Wierzę ci. Czuję, że mówisz duchami, słyszę je w twoim głosie i widzę popiół w twoich oczach. - Guido z całej grupki wydawał się być najbardziej pod wrażeniem słów Czachy. Patrzył na nią gdy mówiła i wydawał się być naprawdę przejęty. Co prawda nawet kapitan z Nowego Jorku na chwilę zaniemówił i wydawał się być skrepowany wyznaniami szamanki ale szybciej się z tego otrząsnął niż szef Runnerów. - Podoba mi się twoje rozwiązanie. Ja jestem na tak. No ale jak widzisz z nimi znów jest problem. - czarnowłosy szef bandy wydawał się być przekonany przez Czachę do jej pomysłu no ale wskazał dłonią na koniec na pierś kapitana NYA który nie wyrażał zgody od ręki.

- Wilk przewodzi, nie musi się słuchać nikogo poza sobą samym. Sam o sobie decyduje i o reszcie watahy - San Marino zrobiła niewielki ukłon karkiem. Uśmiechała się dziwnie bez nerwów jakby parę słów Runnera o wierze zmazało część dyskomfortu dwóch rzędów luf ciągle wymierzonych w siebie pośrednio przez ich ciała. Pokazała ręką Nowojorczyka - Jastrząb jest częścią stada. Przewodzi, ale musi też słuchać. Hierarchia dowodzenia. Prawa Żywych, prawa wojskowe. Dekrety, wytyczne i nakazy nie do przeskoczenia… ale jest chęć, by podjąć rozmowę - posłała blondynowi dłuższe spojrzenie i skrzywiła wargi w uśmiechu. - Dobra wola. Słowa nie kule. Początek zamiast końca. Póki żyjemy w tym świecie sami odpowiadamy za swoje czyny i jesteśmy w stanie pisać swój los na kartach podarowanych przez Przeznaczenie. Są w nich zapisane rzeczy nie do ruszenia, ale też puste miejsca, abyśmy je wypełnili wedle własnej woli i sumienia. Mówca pojedzie z Jastrzębiem i poprosi kapłana o posługę osobiście. Też wykona… gest dobrej woli. - zrobiła krok do przodu, wychodząc przed Guido. - Jeżeli padnie zgoda wróci na most z kapłanem. Kapłan pójdzie do Runnerów, Mówca wróci do Nowojorczyków. Brzytewka ciągle nawija że jesteśmy ludźmi cywilizowanymi… coś dajemy, coś bierzemy. Pętla bez początku i końca - zamknęła oczy, czarnymi włosami targnął wiatr, wplatając w nie popiół. Otworzyła oczy w drugim świecie, skupiając się na kapitanie. Pytania bez odpowiedzi, niewiadome. Każdy kogoś stracił, wystarczyło się rozejrzeć i poprosić o poradę.

Nic na ich świecie nie przychodziło za darmo. Na wszystko trzeba było zapracować, wysilić się. Czasem coś poświęcić, innym razem zacisnąć zęby i znieść niedogodności. Oddać, zamiast brać. Drobna, blada ręka zacisnęła się mocniej wokół wilczej łapy, gdy lekarka przełknęła doprawiony żółcią strach. Chcieli mieć dom, spokojne życie. Bezpieczny, własny kąt, lecz o podobne artefakty się walczyło. Okupowało krwią, niepewnością. Wydzierało pazurami okruchy cywilizacji z zazdrosnych objęć napromieniowanej, szarganej wieczną zawieruchą Ziemi. Czy przez Emily przemawiały duchy, czy mówiła sama - nie miało najmniejszego znaczenia. Przemawiała od serca, z pasją i zaangażowaniem w problem, który przecież jej nie dotyczył. Przytaczała mądre, rozsądne argumenty, była gotowa na ryzyko w imie czegoś, co mogło dostać przedwojenną fiszkę wyższych wartości. Pogoń za marzeniami… wiara w drugiego człowieka oraz istnienie sensu w całym otaczającym ich teraz chaosie.
- Coś dajemy, coś bierzemy - powtórzyła głucho słowa nożowniczki, przenosząc spojrzenie z ubłoconych butów na Tony’ego. Patrzyła na niego tłumiąc rozpacz i ból, piegowata twarz kolorem skóry oscylowała w okolicach świeżo spadłego śniegu. Coś za coś. Nowojorczycy chcieli osiągnąć cel, odejście z pustymi rękami ich nie usatysfakcjonuje.
- Przyjechaliście tu w konkretnym celu, kapitanie - westchnęła, skupiając uwagę i oczy na Yordzie - Bunkier o który rozbija się cała scysja między nami… chodzi o sam budynek, czy o zgromadzone w nim dane? Tam mieszkają ludzie, chcący zapewnić sobie i bliskim bezpieczeństwo. Spokojny żywot bez ciągłego strachu oraz spania z bronią pod poduszką. Znaleźli się tam, gdyż szukali wolnego od skażenia, wojen i zamordyzmu miejsca… własnego miejsca na ziemi. Szansy na godziwe warunki życia… to struktura zamieszkana. Czyjś dom - Nie musimy ze sobą walczyć, przelewać krwi i składać naszych bliskich do mogił. Ten rozejm to szansa i dla Runnerów - spojrzała na Guido, po czym przeniosła wzrok na żołnierza - I dla Armii Stanów Zjednoczonych. Jeżeli tylko zechcemy, znajdziemy alternatywy i dojdziemy do konsensusu. Gdy wszystko inne zawodzi… pozostaje jeszcze Nadzieja - zakończyła, obracając twarz ku przybranemu ojcu. - Bunkier na Wyspie nie jest ostatnim bastionem przedwojennej technologi jaki pozostał po wojnie.

- Nie mnie o tym decydować doktor Savage. Ja mam tu swoje zadanie do wykonania. I interesuje nas właśnie ten bastion przedwojennej technologii a nie jakieś inne. Poza tym zgubiła pani gdzieś po drodze fakt, że wy, Runnerzy, jakoś nie omieszkaliście pamiętać, że to już jest czyjś dom gdy się tam dostaliście. - kapitan Yorda nie był skłonny zgodzić się z racjami Brzytewki.

- Nie ma co z nimi o tym gadać. - Guido machnął ręką. - Nie z nim bo nie on nimi rządzi. Nawet nie ten ważniak co tu przyjechał. Tylko ci co zostali tam u nich u tego pucusia z gazet. Chcą nas wykurzyć z Bunkra wszystkimi metodami a my się nie damy. - szef Runnerów wskazał na stojącego na przeciw niego oficera NYA, potem gdzieś tam kciukiem za siebie gdy mowił o Wyspie lub bazie NYA na stałym lądzie a na koniec machnął gdzieś ręką w stronę horyzontu.

Czacha zostawiła żywych samym sobie. Gdy otworzyła oczy była już gdzie indziej i kiedy indziej. Żywi rozmywali się w upiorne, zamglone sylwetki o słabo widocznych kształtach. Plama stała blisko ale słabo odkształcała się w Świecie Popiołu. Była tu rzadkim gościem i rozmywała się tu prawie jak duch. Podobnie stojący na przeciw nich Nowojorczyk był zarysowany raczej słabo. Za to tych paru Runnerów a zwłaszcza Guido byli jak na żywych oznaczeni całkiem wyraźnie. Prawie jak najsłabsze duchy. Runnerzy jak zwykle dominowali w barwie zieleni i seledyny. Ale Guido wyraźnie był naznaczony krwią, śmiercią i cierpieniem które były w Świecie Popiołu jednym z najbardziej rozpoznawalnych i wyrazistszych markerów.
Duchy zauważyły ją. Znów to była. Ale była inna niż zazwyczaj. Miała coś. Była inna. Zmieniła się. Duchy wahały się nie wiedząc jak zinterpretować tą zmianę. Ale duch. Jego ślad. Był blisko. Bardzo blisko. Rozmazana esencja. Otaczająca kapitana. Zespolona z nim i przenikająca jego esencje. Co więcej esencja żywego była wnikniętą w ducha więc więź musiała powstać gdy duch też był jeszcze żywym. Oznaczyli się nawzajem oboje. Przeżyli te cierpienie, ból, stratę i śmierć. Przejście ducha do Świata Popiołu. Nie zginął tutaj ale trwał przy żywym napędzany jego esencją życiową, emocjami i wspomnieniami.

- Żołnierze Armii z pewnością również odnotowali fakt zajęcia podziemnej infrastruktury przez jednostki cywilne, a mimo to posłali na Wyspę łódki z uzbrojonymi po zęby ludźmi… celem? Pokojowych negocjacji? - spytała uprzejmie i westchnęła cicho, walcząc z chęcią by nie zakląć siarczyście - Interesujecie się terenem skażonym bronią biologiczną. Fakt istnienia uwolnionego wirusa został potwierdzony przez kogoś, kto mieszka w Bunkrze. Opisał walkę z zainfekowanymi, objawy choroby… próby wyleczenia, a w rezultacie ostatnią deskę ratunku w postaci serum opóźniającego przemianę. Coś na zasadzie wścieklizny - mówiła spokojnie, patrząc Gabrielowi prosto w oczy - Odbiera rozum, pozostawia same pierwotne instynkty. Blokuje receptory odczuwania bólu. Osoba z którą rozmawiałam… cóż, nie jest lekarzem, tylko żołnierzem. Zainfekowani kojarzyli się mu z… zombie - zero szans na nawiązanie kontaktu, agresja, odpornośc na obrażenia i krwawy szał. Kanibalizm. Wirus przenosi się przez krew, ślinę… płyny ustrojowe. W swoim obozie macie rannych, osoby które otrzymały obrażenia pod ziemią, zostały wystawione na zarażenie. Wojny nie są czyste i spokojne. Zna pan realia pola bitwy, kapitanie. Czy wasi medycy przestrzegają zasad sterylności i zmieniają rękawiczki dochodząc do każdego z pacjentów jak do osobnych przypadków? Wystarczy, że jeden wasz człowiek przyniósł w sobie wirusa. Dla dobra okolicy zalecałabym kwarantannę. Nie pan dowodzi, kapitanie, ma nad sobą przełożonego. Tak działa wojsko… ale pański przełożony po coś trzyma ludzi takich jak pan, prawda? Oficerów od zbierania informacji, pokazywania różnych punktów widzenia a także odniesienia - nawiązała do jednego z wielu wątków przesłuchania w namiocie mając nadzieję, że Yorda to pamięta - Słyszał pan co powiedział Guido. Walka nie skończy się szybko, jeszcze wielu zginie. Walczymy bronią konwencjonalną, krwawo i brutalnie, lecz wciąż w granicach norm zawartych w karcie Praw Człowieka. Żadna ze stron nie chce odpuścić, odejść jako ta pokonana. Do tego zniszczeniu może ulec sprzęt składowany w Bunkrze. Złoto pokryte trucizną. Trucizną, która jeśli się wydostanie, pozabija nas wszystkich. Trzeba się zająć się neutralizacją pozostałych, potencjalnie niebezpiecznych próbek, znalezieniem przeciwciał, podtrzymaniem chorych przy życiu do czasu ich spreparowania, monitorowaniem okolicznych jednostek ludzkich… sprawdzeniem, czy nie noszą w sobie tykającej bomby, zabezpieczeniem na wypadek epidemii. Dużo pracy, ograniczony czas, ograniczone zasoby. Ludzie to tylko i aż ludzie. Jeżeli dojdzie do wybuchu pandemii, zaczną się dezercje. Są samochody… do Detroit i Nowego Jorku nie jest aż tak daleko, a na kordon sanitarny nie ma co liczyć. Dlatego pytałam czy są wśród państwa wirusolodzy. Otrzymałam odpowiedź przeczącą. Nie rozdwoję się - przymknęła oczy i policzywszy do dziesięciu podjęła wątek, choć musiała schować drżące dłonie w fałdach płaszcza - Wojsko podlega ścisłej hierarchii, dostaliście rozkazy. Jasno określone wytyczne… ale gdyby zaistniała sytuacja nadzwyczajna, wy jako przedstawiciele korpusu wojskowego Nowego Jorku, macie możliwość wystosowania prośby o zmianę celu priorytetowego. Dokładniej pański dowódca, o ile wyrazi na to chęć. Warunki porozumienia da się renegocjować, rozkazy modyfikować. - zrobiła krótką przerwę i szepnęła do wilkookiego mężczyzny - Wypiliśmy kawę i rozmawialiśmy o muzyce. Nie masz o co i o kogo być zazdrosny.

Do Świata Popiołu głosy Żywych nie docierały, tu obowiązywał inny język. Inne zasady. Ogrzewacz na piersi nie działał, zimno przenikało ciało szamanki na wskroś, gdy przyglądała się odbiciom ludzi i zrozumiała dlaczego Duchy interesowały się przywódcą gangerów. Widziały go, był dla nich realny jakby stał z nimi wśród popielnej zamieci. Nie dawał się przeoczyć, przyciągał uwagę. Świecił jak latarnia i jak ona ściągał rozbitków z ciemności… ale nie na nim się skupiła. Dusza wokół Nowojorczyka, przywiązana, zespolona. Na tyle bliska, by chronić go nawet po śmierci. Nie odeszła, została… żeby pilnować. Opiekować się. Nie umiała odpuścić. Ktoś ważny, oboje byli dla siebie ważni. San Marino wyciągnęła do niej widmowe ręce, nawiązując pierwszy kontakt. Skupiła się, przekazując obrazy wycelowanych w siebie dwóch rzędów luf, kutrów prujących ołowiem i plujących ogniem. Pokazała wojnę, śmierć. Niebezpieczeństwo.
“Nie chcesz żeby do ciebie dołączył, za wcześnie. Wokół niego tańczy Kostucha, jest też na terytorium Morowej Panny. Nie musi dziś przechodzić przez granicę… dołączać do Duchów, ale Mówca potrzebuje twojej pomocy. On może coś zmienić, ręce z kości jeszcze go nie naznaczyły. Kim jesteś? Pozwól się poznać, zrozumieć. Zobaczyć. Pokaż kim on, Gabby Yorda, jest. Pozwól go poznać, zrozumieć. Wiedzieć, bo wiedząc Mówca zyska szansę aby mu pomóc. Przekaże też słowa, jeśli taka jest twoja wola. Wiadomość pomiędzy Światami. Pomóż mówcy, pomóc twojemu Żywemu.” - przekazała prośbę i zamknęła oczy, w oczekiwaniu na połączenie i trybut z krwi i życia. Wszystko miało swoją cenę.

- Nie wydaje mi się by było rozsądne z mojej strony rozmawiać o celach, procedurach i zainteresowaniach NYA z wami. - Kapitan wcale nie uciekał wzrokiem od spojrzenia lekarki patrząc na nią uważnym spojrzeniem. Odpowiadał spokojnie choć z zauważalną rezerwą co i do kogo mówi. - O ile mi wiadomo ani na Wyspie, ani w naszych szeregach nie zaobserwowano jednostki chorobowej o jakiej teraz mówisz. Co więcej mam nadzieję, że jest jasne, że słowa przyszłej żony szefa Sand Runners z którymi toczymy walkę mają o wiele niższą wiarygodność niż specjalnej agentki Pazurów firmowanej przez samego, sławnego “Cass’a” Rewersa z tych Pazurów. - oficer NYA uniósł brwi by podkreślić zmianę statusu jaki w jego oczach miała ta sama rudowłosa osoba od ostatniej rozmowy na podobne tematy.
- Żadnych objawów o jakich mówi dr. Savage nie zaobserwowano. Tymczasem w samym centrum tego rezerwuaru wirusa byłyby osoby przebywające w tym rezerwuarze. Czyli wy. A coś na moje oko całkiem zdrowo wyglądacie. No ale spytam. Czy w Schronie zaobserwowano przypadki takiej choroby o jakiej mówi doktor Savage? - kapitan Yorda przeniósł wzrok na Guido pytając go bezpośrednio.

- Ja mam ci się pucować? Zgłupiałeś? - Guido prychnął nie mając najwyraźniej zamiaru zdradzać przeciwnikowi czegokolwiek.

- Aha. No to świetnie. Zmiana punktu widzenia? Coś mi świta, że chyba wiem jak funkcjonuje wojsko. I to coś mi mówi, że zmianę punktu widzenia na zajęcie obiektu strategicznie ważnego to może wywołać jakieś ważne wydarzenie czy nowy czynnik który mógłby zmienić hierarchię celów. Nieweryfikowalna plotka, przekazana przez osobę zajmującą w hierarchii przeciwnika wysoką pozycję, której efektem byłoby zaniechanie dotychczasowych działań byłaby skrajną głupotą, jakiej żaden poważny dowódca by nie brał pod uwagę. - kapitan pokręcił głową nie uznając przedstawionych przez Alice argumentów za słuszne. - Trzeźwo myślący dowódca wziąłby ją zapewne za celową dezinformację strony przeciwnej. - dodał jeszcze Nowojorczyk w mundurze. - Podsumowując nie widzę powodu do zmiany punktu widzenia na tą sprawę. - kapitan rozłożył ręce dając znać, że nie widzi celowości dalszej rozmowy na tak hipotetyczny i nie podparty żadnymi dowodami scenariusz przedstawiony przez kogoś ze strony przeciwnej.

- Dobra tracimy tylko czas. - Guido machnął ręką zirytowany rozmową z upartym kapitanem. - Wracajmy do tego rozejmu. I tego waszego klechy. Zrobimy tak. - cofnął się i znów objął “Anitkę” ramieniem na co ona znów się próbowała niezbyt skutecznie odchylić. - Przyślecie tego klechę. Ja ani moi ludzie nic mu nie zrobimy. Do was pójdzie Czacha na czas wymiany. - wskazał drugą dłonią na stojącą jak w transie kobietę w czerni i z czaszkami. - Do tego czasu Anitka będzie moim specjalnym gościem. Klecha będzie do was wracał to zabierze ją z powrotem. Ale jak coś nam wywiniecie to chyba będziecie musieli skreślić nazwisko Anitki z rejestrów. - mafiozo owinął rękawem kurtki kark i szyję żołnierki i nieco nim potrząsną przez co i nią potrząsało. Na koniec zrobił z palców pistolet i przystawił go kobiecie do skroni.

Świat Popiołu był inny. Podobny niby ale inny niż świat śmiertelników. Wszystko tu było inne i działało na opak. Jeśli żywi coś robili czy mówili w świecie żywych to tutaj to nie docierało. Przynajmniej znaczyło to, że nikt tam właśnie nie przeszedł tutaj.
Nieba chyba nie było tylko jakaś bezkształtna przestrzeń. Teraz to nie było istotne. Istotne dla San Marino, Czachy, Emily było te parę mniej lub bardziej wyraźnych sylwetek tych którzy jeszcze nie przeszli na drugą stronę. Zwłaszcza jedna przenicowana i zespolona w jedno z duchem.
Duch kapitana był tutaj słaby jak większość żywych. Ale Mówca widział co raz wyraźniej esencja która go przenikała, otulała i snuła się wokół niego. Za daleko. Musiała się zbliżyć. Coś tam było. Czekało. Czuło. Pamiętało. Duch. Śmierć. Przejście. Ale bliżej będzie wyraźniej. Teraz. Dłoń Mówcy dotknęła emanacji. Pamięć! Śmierć, przejście. No oczywiste. Kobieta. Młoda. Mężczyzna. Też młody. Nad nią. Łzy w oczach. Gasnąca nadzieja. Gorączkowe słowa. Pożegnanie. Wargi całujące dłoń kobiety. Pył i dym. Ruiny. Mundury. Mężczyzna był w mundurze. Yorda. Ale inny, młodszy niż teraz. Jego usta na sztywniejącej kobiecej dłoni. Żal. Ból. Rozpacz. Strata. Pocieszenie umierającej kobiety. Mundur. Krew. Trzyma ciało w ramionach. Bezwładne ciało, pobrudzone błotem, pyłem. Otwarte bezładnie usta ze ściekającą stróżką krwi, oczy z martwo wbite pod powieki odsłaniające same białka. Płacz i ból po stracie. Ból żywej, ból Emily Otero trzymającej w ramionach bezwładne ciało Petera Nixona. Nie. Nie zupełnie. To on. On jest w mundurze. Płacze. Trzyma jej ciało, pokaleczone i martwe ostatecznie. Przeszłość. Przyszłość. Duchy wiedziały czasem tak wiele. A czasem spętane wiecznym bóle i udręką przejmowały i ukazywały wykrzywione nadzieje, strachy i żale żywych którym udało się tu dostać.
Dłoń. Kobieca dłoń. Męska. Coś je łączy. Pierścień. Obrączka. Jego dłonie. Palce. Na jej obrączce. Na szyi. Jego szyi. Leży. Wspomina. Pamięta. Oczy. Jej oczy. Żywe, roziskrzone, pełne ognia, szczęścia i życia. Ruch. Taniec. Muzyka. Śmiech. Tak lubiła się śmiać. Tak pięknie się śmiała. Tak napędzało go to czy była blisko czy daleko. Mundur. Tak często był daleko. A potem już jej nie miał. Ale miał obrączkę. jej obrączkę. Na swojej szyi.

- Co ona robi?! Cofnij się! - kapitan spojrzał zdezorientowany na Czachę która ni z tego ni z owego podeszła z mało przytomny wzrokiem i położyła mu dłoń na piersi munduru. Runnerzy też się wydawali zaskoczeni tym ruchem szamanki ale nie przerywali jej.

- Zostaw ją! - warknął na Nowojorczyka Guido robiąc krok w jego stronę. Reszta Runnerów poruszyła się niespokojnie. Zamieszanie w centralnej grupce rozlało się jak domino po zaniepokojonych ludziach z gotową do strzału bronią po obydwu stronach tej grupki.

Rozpacz, lodowate zimno ścinające krew w żyłach. Ciężar stygnącego ciała w ramionach, łzy na policzkach i rozsadzający uszy wrzask. Ciemność. Dezorientacja. Żal o smaku popielnego pył. Pył o smaku żalu - gorzki, dławiący. Wszechobecny. Wicher szarpiący włosami, jego wycie wdzierające się do uszu. Szpony szarpiące ciało i obcy byt pełzający pod skórą.
“Żona. Wciąż go kochasz. On kocha ciebie. Chronisz, jesteś… nie odeszłaś. Pokaż mi swoją śmierć, pozwól poczuć. Zrozumieć. Przeżyć w pełni” - San Marino z trudem zbierała myśli, odganiając natrętne widmo w którym to ona przeprowadza Pazura. Nie tak, jeszcze nie teraz. Yorda… Cheb. Rozejm.
“Wojny niosą tylko śmierć i cierpienie. Stratę która jak gorączka niszczy ciało. Nie da się jej ugasić. Są rzeczy ważniejsze niż nienawiść… lepiej podawać rękę, niż atakować nożem. Znasz go. Rozumiesz… potrafisz dotrzeć, przekonać. Zawsze potrafiłaś. Twój śmiech… jego pozytyw. Boja trzymająca na powierzchni szaleństwa. Pomóż mi do niego dotrzeć… jak ci na imię? Podaj mówcy swoje imię. Wiadomość od ciebie, tylko dla niego. Żeby zrozumiał, wiedział od kogo pochodzi. ” - zacisnęła szczęki bo dzwonienie zębów za bardzo przypominało jej bicie pogrzebnych dzwonów.

Przejście. Śmierć. Umieranie. Tak. Chmura. Trucizna. Zagrożenie. Śmierć. Uciekać! Podziemia. Owale. Metro. Tunele. Ciemność. Podmuch. Już ogarnia. Właz! Już prawie! Zamknięty! Nie! Gabby! Trzask. Drgnięcie. Kaszel. Duszności. Wymioty. Słabość. Pion. Tak ciężko utrzymać Wszystko się kręci. Drżenie. Otwarte! Takie ciężkie. Nie ma siły zamknąć. Uciekać! Schody. Metalowe, wyraźnie słychać każdy krok. Brzęczą. Buty brzęczą jak się po nich idzie. Śliskie. Strome. Ciemno. Upadek. Ból. Palce próbujące się złapać czegokolwiek. Gabby. Przyjdzie. Zobaczyć go. Chociaż ten ostatni raz. Jest! Jest! Jakie szczęście! Płacze. Trzyma. Jego ramiona. Już tak nie boli. Ciemność. Jego dotyk. Oddech. Usta. Ale już ciemno. I głos. Mówi. Do końca. Pociesza. Prosi. Rozpacza. Kocha. Do końca. Do ostatniego dechu. I potem. Pamięta. Nie zapomina. Imię. Tak imię. Rose. Tak. Tak mówił. Rose.

Wdzięczność, ulga, ostatnie pocieszające myśli wysłane widmu i powrót do Cheb. Na zarobaczony asfalt, pomiędzy żołnierzy i gangerów. Rozkojarzenie, krzyk zbierający w gardle. Kwaśny posmak w ustach i wspomnienie bólu. Ból rozsadzanej migreną czaszki - ten realny. Jej. Twarz Yordy zaraz przed szamanką. Był zaniepokojony, widziała to w jego oczach. Tak jak i swoje obicie. Znowu się trzęsła, ale ogrzewacz od Boomer robił robotę… tylko było za wcześnie na widoczne efekty.
- Blada Dama ma wiele twarzy i wcieleń. Pędząca na rdzawym koniu Furia o rozwianych włosach i z mieczem w dłoni. Cichy zabójca czający się w ciemności, dyszący jadem i uśmiercający w milczeniu. Bywa podstępna jak wąż, niewzruszona jak kamień. Bezlitosna niczym najstraszniejsza burza - San Marino wyszczękała szeptem. Trzęsąca ręka w bandażach zacisnęła się na mundurze - Nawet najpiękniejsze róże usychają, gdy się je zatruje. Koniec przychodził z każdym oddechem. Piołun w powietrzu, kłębiący się w podziemnym korytarzu. Twoje ręce, usta na jej zimnych ustach. Ostatnie słowa, zapewnienia… ale słowa nie cofną czasu, nie uzdrowią. Nie wrócą zza granicy. Zabrano ci pół duszy, za wcześnie. Brutalnie. - przełknęła ślinę marząc już tylko o wódce. Dużej ilości wódki - Oddech słabnie, oczy wywracają się aby spojrzeć na Świat Popiołu. Zostaje ból Żywych, pustka. Krwawiąca rana w piersi. Łzy wymieszane z krwią. Jest przy tobie, zawsze będzie… wierzy w twój rozsądek. Wierzy w ciebie. Czasem trzeba zajrzeć głębiej, dostrzec uśmiech przez setki mil. Ukrytą prawdę… albo tą widoczną, której nie chcemy widzieć. Bo widzimy uniformy. Funkcje nie ludzi. Trzymasz w dłoniach ostrze i gołębicę. Wojnę i pokój. Śmierć i Życie. Cierpienie i szczęście. Rose nie chcę, abyś do niej dołączył, ani ciągnął w popiół... Masz swój pierścień… tu, na piersi. Jej pierścień. Jej słowa. Wojna to droga ślepców. Ścieżka zakończona przepaścią. Póki jest szansa, Żywi powinni zostać w tym świecie… i mówić do siebie. Łączyć, jak Mówca łączy Żywych i Duchy. Mówca widział…czuł… umierał razem z nią. Tak mu przykro.

- Co?! Co ty mówisz dziewczyno!? - Nowojorczyk potrząsnął trzymanymi ramionami kobiety w czerni. Klęczeli. Ona klęczała. Upadła? Nie była pewna. Nie pamiętała by się kładła czy upadała. Pamiętała jak stoi przy Guido i Alice. A teraz ten kapitan ją trzymał. Podtrzymywał? Przewrócił ją? Odepchnął? Łapał? Nie była pewna. - Podnieś się. I w ogóle co ty mówisz. - mężczyzna w mundurze mówił już spokojniej i pomógł podnieść się kobiecie do pionu. Wydawał się dalej być rozkojarzony i pod wrażeniem tego co zobaczył i usłyszał niepewny z czy właściwie ma do czynienia.

Ziemia… a ledwo mrugnęła… przecież stała. Chyba… a może tylko sie jej wydawało? Coś gorącego załaskotało skórę pod nosem i stoczyło się w dół. Poczuła w ustach smak krwi, zawroty głowy dawno przestały mieć alkoholowe podłoże. Podnieś się… gdyby to było jeszcze takie proste.
- Jesteś mądry Jastrzębiu, bystry… ale ciągle ślepy na Duchy - wymamrotała, a krew spłynęła kącikiem ust na brodę. Nożowniczka zrobiła ruch jakby chciała się podnieść, ale kolana odmówiły współpracy. Chciała wódki, każda część jej ciała wyła o nią - Twoja żona, Rose… Mówcy przekazują wiadomości, taka ich powinność. Obowiązek. Mówca, medium, wiedźma z Salem… może tak łatwiej skojarzysz i zrozumiesz. Słowa Duchów do Żywych i na odwrót. Te były od niej. Dla ciebie.

Oficer wydobył z kieszeni chusteczkę i starł z jej wargi cerwoną smużkę. Nie odezwał się i chyba zrezygnował z prób postawienia jej do pionu. W zamian przyklęknął przy niej.
- Nie wiem skąd to wiesz. Ale nie rób tego więcej. Zostaw mnie i Rose w spokoju. Ona nie żyje. - powiedział cicho podając San Marino trzymaną chusteczkę.

- Spokój? Myślisz że dlaczego została? - nożowniczka zachrypiała, przyciskając kawałek szmatki do nosa. Gapiła się na niego nie mrugając - Wiem od niej. Tak, nie żyje, ale ciągle się o ciebie boi. Troszczy w jedyny sposób w jaki mogą Duchy. Jest, nie idzie dalej. Koi gdy wypala cię tęsknota. Nie zna spokoju póki dążysz do wojny. żyjesz nią, oddychasz. Cierpi gdy ryzykujesz, nie zazna ukojenia. Powiedziała Słowa przed Przedwiecznym, Śmierć nie jest w stanie ich złamać. Ty mógłbyś ją przekonać… aby poszła dalej, za bardzo cię kocha aby słuchać Mówcy i dać się przeprowadzić. Powinna iść w stronę światła. A gdybym ci powiedziała, że możesz z nią porozmawiać? Ten ostatni raz? Dostać szansę uratować, nim zmieni się w oszalałe widmo, włóczące się wśród popiołu bez celu i pamięci, jedynie z bólem i rozpaczą? Mówca już to robił… ze swoim mężem.

- No co ty mówisz dziewczyno? Zmarli to zmarli, nie da się z nimi rozmawiać. Można ich wspominać albo o nich rozmawiać ale nie z nimi. Śmierć to śmierć, koniec. Jak już się lepiej czujesz to wstań. - Nowojorczyk zdołał już opanować głos i twarz. Teraz zdawał się zniesmaczony czy sobą, czy kobietą w czerni jakby dał się przez chwilę złapać na jakieś sztuczki i triki. Z lekka podniósł się i wyciągnął dłoń w stronę Emily jakby proponował jej pomoc w powstaniu na nogi.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.

Ostatnio edytowane przez Czarna : 05-03-2017 o 08:08.
Czarna jest offline