Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-03-2017, 18:35   #113
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Pośród trawiastych równin Dervantor i piasków Pustyni Majaków wznoszą się dwa słupy. Wysokie kopce poznaczone przez dłuta zapomnianych artystów, rzeźbione przez deszcz, piasek i wiatr w niezrozumiałe wzory. Wokół Słupów Kazań wznieśli swoje schronienia oślepieni derwisze. Każdy, kto wędrował przez Dominium na pewno spotkał któregoś z nich. Zawsze przygarbieni, jakby dźwigali na plecach ciężar mrocznych tajemnic świata. Zawsze milczący, jakby bali się, ze ich słowa mogą wnieść do Dominium coś, czego wnieść nie powinny. Zawsze z bielem na oczach. Na każdym z posiadanej trójki. Ślepi na to, co ich otacza i ślepi na to, co ich nie otacza.

Jednak dzięki temu potrafią ponoć czytać Słupy. A na nich zapisane jest to co było, to co jest i to co będzie. Rzez to chyba Oślepieni Derwisze nie mają sobie równych jeśli chodzi o znajomość zakazanych sekretów tego świata i całego Wieloświata.

BJARNLAUG JÓNSDÓTTIR

Ruszyła do walki sięgając po moc, która pozwalała władać jej zmarłymi. A kroczący przy niej słudzy rzucili się na wysłanniczki Jónsa. Jej ojca.
Nie miała broni, ale miała tę dziwną moc. Moc, która wypłynęła z niej sama, tworząc wokół Bjarnlaug wirujący kłąb szarej mgły. Mgły, która cięła niczym ostrze. Szarpała niczym kły. Rozdzierała pancerze, maski, ciała.
Krew, pióra, fragmenty ciał kłębiły się wokół Bjarnlaug. Przestrzeń wypełniły wrzaski bólu, rozdzierające krakanie.

Wygrałaby zapewne, gdyby wysłanniczki Gniazda były w mniejszej liczbie. Zabiła dwie z nich, trzecią poważnie zraniła, ale czwarta zaszła ją zza pleców i przebiła mieczem.

Bjarnlaug opadła na kolana, ze zdziwieniem spostrzegając stal, która ociekając krwią, wyrosła z jej piersi. A potem osunęła się na ziemię, nieruchoma, jak sparaliżowana jakimś … zaklęciem.

Kolejna „siostra” przyklękła przy niej i dłonią, która zmieniła się w ptasie szpony, wbiła w brzuch Bjarnlaug szarpiąc dziko, wbijając się w fontannie krwi głębiej w ciało powalonej dziewczyny, aż w końcu szponiasta łapa zacisnęła się na sercu wyszarpując je, w rozbryzgach czerwonej posoki, na zewnątrz. Bijące i żywe.

Bjarnlaug zamknęła oczy i umarła.

Chociaż nie umarła! Była. Istniała. Jej świat zawęził się do jednego miejsca. Dudniącego, pulsującego kawałka mięsa.

Pamiętała lot, pamiętała zimne podmuchy wiatru, a potem znów otworzyła oczy.

I ujrzała mężczyznę na tronie. Mężczyznę o rozłożystych, czarnych skrzydłach, imponującej muskulaturze barbarzyńskiego wojownika i zwierzęcych łapach.

Znała jego twarz. Ostre rysy. Dzikie i brutalne. I sprytne oczy. Okrutne i bezwzględne.

- Więc wybrałaś własną drogę, córko? – powiedział mężczyzna na tronie. – Odrzuciłaś Gniazdo dla … właściwie dlaczego?

Zapytał. O ona poczuła, że klęczy naga, na zimnej posadce. Jej dłonie skuwały łańcuchy. Stopy, w kostkach, również. Bezbronna i oszołomiona mogła jedynie odpowiadać. Wiedziała, że od tych odpowiedzi zależy jej dalsze istnienie.

LIDIA HRYSZENKO

Wrzask, który wzbierał w gardle Lidii domagał się ujścia. I w końcu krzyknęła, dając upust swej wściekłości. Na Tarro, na ten świat z którego niewiele rozumiała, a który przyniósł jej tylko ból i cierpienie.

Wrzask wyrwał się z jej gardła. Ogłuszający, potężny, dziki. Niczym tsunami wściekłości. Niczym szalony krzyk rozpaczy.

W oczach Lidii pociemniało na chwilę, podobnie jak wtedy, gdy Zbieracze obskoczyli ją ze wszystkich stron.

A potem krzyk przebrzmiał a ona otworzyła oczy widząc wokół siebie ślad jak po wybuchu bomby. Spustoszoną przestrzeń pełną wyrwanej darni, rozrzuconych wokół szczątków i unoszącego się pyłu. A w tej strefie zniszczenia ujrzała dwa ciała – bez wątpienia należące do Hurkha i Tarro, chociaż trudne do rozpoznania. Pogruchotane kości, pocięte mięśnie, wszystko zbryzgane krwią, zasypane piaskiem. Jak ofiary granatu lub szrapnela z wojennego filmu. Nie było szans by przeżyli takie rany.

A jednak …

Tarro zakaszlał. Poruszył się. Zajęczał. Jego okaleczone usta poruszały się spazmatycznie, spomiędzy pokruszonych zębów z każdych charkotliwym oddechem wylewała się struga spienionej krwi.

A Lidia stała pośród tej strefy zniszczenia czując, jak drżą jej kolana i krew pulsuje jej w skroniach.


CELINE CENIS


Kobieta w masce wyciągnęła dłoń do Celine, a ta ujęła ją ufnie.
Drag Nar Drag krzyknął coś. Orfantejla i Visken również, ale było za późno.
Nagle Celine poczuła, że jakaś siła porywa ją w górę, unosi ponad ziemię z szybkością zapierającą dech w piersiach, a potem – zupełnie bezradną i jakby nieobecną – ciągnie ją gdzieś, przez nieboskłon, w określonym kierunku.

Niewiele zapamiętała z tej szalonej podróży poza krakaniem kruków. Potężnym i mrocznym.

Nie miała pojęcia ile trwała podróż ale w końcu ocknęła się, jeśli tak to można było określić.

Stała w dziwnej sali, komnacie tronowej. Jej sufit był zawieszony tak wysoko, że nie widziała niczego poza falującą ciemnością nad głową. Ciemnością z której słyszała krakanie. Widziała też mnóstwo postaci w maskach dokładnie tak samo ubranych, jak kobieta która przywiodła ją w to miejsce. Stały pod ścianami, nieruchome, jakby wykute z kamienia.

- Czysta Falo – przez krakanie kruków przebił się męski, potężny, nawykły do wydawania rozkazów głos. - Witam cię w Gnieździe.

Na końcu rozległej Sali znajdował się tron a na nim mężczyzna o wyglądzie zapaśnika. Zapaśnika z czarnymi skrzydłami.

- Podejdź bliżej, przyjaciółko – nie podobało jej się jak mężczyzna wypowiadał te słowo. – Cieszę się, że po tylu stuleciach znów cię widzę. Pięknie wyglądasz.


TOBIAS GREYSON


Rozpęd, skok i lot. Zapierający dech w piersiach lot. Prosto do celu.

Pan Ropuch wyraźnie dał się zaskoczyć temu atakowi. Ale kto by nie dał się zaskoczyć tak przeprowadzonej szarży. Czy raczej nalotu koszącego.
Drzewce zaimprowizowanej lancy wbiło się głęboko w ciało monstrum. Miękko, jakby Pan Ropuch ulepiony był z gliny wypełnionej płynami i flakami. Stwór zaskrzeczał boleśnie i przewalił się na bok, przeszyty drągiem. Targnął cielskiem zmuszając Tobiasa do odskoku. Przetoczył po ziemi próbując wyraźnie pozbyć z cielska tej „drzazgi” skutkiem czego wbił ją jeszcze głębiej. Potem zadrgał konwulsyjnie wydając z siebie żałosny skrzek. Wybałuszone gały przerośniętego płaza zakryły grube błony i stwór znieruchomiał. Z potężnej rany nadal wypływała śmierdząca, gęsta jak syrop klonowy i podobnej barwy limfa.

Tobias stanął zaskoczony swoją skutecznością. Brutalną precyzją z jaką zadał ten cios. I spokojem, jaki odczuwał. Nie czuł nic. Ani ekscytacji, ani strachu, ani odrazy. Po prostu zrobił swoją robotę. Na zimno. Jak deratyzator z powołania.

Nagle ciało ropucha zadrżało konwulsyjne raz jeszcze, a potem brzuch zaczął rosnąć i rosnąc. Tobias uskoczył za drzewo w chwili, gdy Pan Ropuch eksplodował zachlapując spory kawałek wokół rzeki kawałkami sflaczałej skóry, jelit i czegoś, co wyglądało jak zepsuty kisiel lub smarki.

Było po wszystkim.

ENOCH OGNISTY

To było jak przebudzenie. Jak ponowne narodziny.

Lumina wypełniała go całego. Dawała mu niepojętą moc i siłę. Czuł się bogiem. Ale wiedział, że Dominium ma wielu takich bogów.

Pozwolił, by Var Nar Var pomógł mu wstać.

Koła obracały się pod czaszką. Nadal próbowały odtworzyć to, co było kiedyś. Ustawić się na właściwych miejscach.

- Poświęcili się, byśmy mogli przetrwać. Przetrwać i ostatecznie pomścić ich poświęcenie i śmierć. Maska nas do tego zmusił. I Czarne Drzewo, twó przyjaciel.

Czarne Drzewo. Przyjaciel. Te słowa nie pasowały do siebie Simeon. Pamiętał jego twarz. Pospolitą, niezbyt urodziwą. Zdradził ich. Zdradził podczas ostatniej wojny.

- Czemu nadal nie potrafię poukładać swoich wspomnień? – usłyszał, jak zadaje pytanie Var Nar Varowi.

- Maska ma część twojej duszy. Odzyskałeś swoją moc prawie w pełni. Jednak nie odzyskasz świadomości, póki jesteś jednocześnie skuty łańcuchami w Twierdzy Maski.

To brzmiało niedorzecznie. I logicznie.

- Teraz, kiedy już masz swój ogień, Enochu, mogę zwołać ludy Wzgórz. Nie ruszymy jednak na Maskę, póki nie przybędzie przynajmniej dwóch, troje innych. Nie jesteś sam. Jest tutaj Me’Ghan ze Wzgórza.

Me’Ghan. Pamiętał ją. Pamiętał, że potrafiła leczyć i była potężną Siewczynią. Czyniła magię, jak nikt inny. Chociaż żyła pośród Ludu Nar, śniła inny sen. Co oznaczało, że ufał jej lecz do granicy rozsądku. Potrafiła poświęcić swój naród, aby osiągnąć cel. Ten fanatyzm był dla niego zrozumiały.

- Widziałem Celine, ale nie poszła za nami. Wybrała Księżycową Twierdzę. – Powiedział Enoch, a Adam jedynie słuchał.

- To bardzo źle. Powinniśmy być razem. Wiem jednak, że inni posłańcy zaopiekowali się innymi. Tak czy inaczej, jak tylko Me’Ghan wróci od Ludu Niri wyślę was do Obręczy.

Obręcz. To miejsce … budziło pewne obawy Adama/Enocha. Wiązało się z nim jakieś wspomnienie. Bolesne wspomnienie. Wiedział jednak, że nie powinien o to pytać Var Nar Vara.

- Wróćmy do osady. Upijmy się, jak kiedyś. Obaj dźwigamy w duszach takie grzechy, że warto na chwilę o nich zapomnieć. Prawda?

ARIA TARANIS

Położyła się do łóżka. Umyta i najedzona powinna czuć się odprężona, ale nie czuła. Nie mogła zasnąć, próbując poukładać głowie to, co ją spotkało, ale rodziło to tylko chaotyczną galopadę myśli. W końcu jednak zmęczenie wzięło górę i zasnęła.

Miała jakieś majaki. Pełne wałczących ludzi. Krwi i uderzających wszędzie, palących ciała błyskawic.

Była uczestniczką jakiejś bity. Walcząca w samych sercu krwawego chaosu. Skuteczna i niepowstrzymana niczym jakaś bogini wojny i piorunów. Uczestniczką rzezi na niespotykaną skalę.

I ujrzała jakieś wzniesienie, na którym płonęły dwa krzyże, czy też raczej żerdzie ustawione w znak „X” na których czerniały szczątki dwóch osób. Męczennik i Męczennica. Znała ich. Kochała ich oboje. I zamykała oczy, gdy skazano ich na śmierć. W imię wyższego dobra.

Mdląca żółć podeszła jej do gardła. Dym gryzł w płuca. I znów znalazła się w sercu bitwy.

Wszędzie wokół niej sen przynosił jedynie krew, zabijanie i krzyki.
Krzyki. Krzyki obudziły ją ze snu.

Słyszała je wyraźnie. Szczęk stali zderzającej się ze stalą. Sygnały trąb, które chyba były wezwaniem do broni lub alarmem. I krzyki. A w zasadzie wrzaski.
Na dole rozległ się dziki ryk, a potem wrzask bólu. Straszliwy, agonalny i urwany. Zadudniły jakieś ciężkie kroki na schodach. I usłyszała krzyk Thark Nar Tharka dobiegający gdzieś z dołu.

- Aria! Uciekaj lub schowaj się. Nie powstrzymam ich wszystkich!

Ktoś coś odkrzyknął. Ktoś sforsował schody i biegł korytarzem.
 
Armiel jest offline