- Det... lef... - sapiąc jak maszyna parowa odpowiedział Diukowi, jak kazał nazywać się ludź, który go zagadał w czasie robienia kółek. Resztę jego wywodu skwitował tylko wzruszeniem ramion i spojrzeniem, które rozmówca mógł dowolnie zinterpretować. Za cholerę nie było można poznać, czy brodacz się z nim zgadza, nie zgadza, czy po prostu rozważania nad sposobami obrony prowincji przed agresorem z południa ma głęboko w dupie i zostawia je tym, którzy i tak spaprają co tylko się da spaprać.
Później nastąpiła zamiana ćwiczebnej piki na halabardę oferowaną w komplecie ze skórzanym czepcem. Gdyby taki bałagan panował w garnizonie dowolnej górskiej twierdzy, to krasnoludowie już dawno zginęliby pod naporem grobich lub thagorraki.
Cóż - przynajmniej tutaj było wesoło.
Ćwiczenia z solidnym drzewcem zakończonym ciężkim ostrzem były całkiem ciekawe. Zajęcia z bronią były jego ulubionym rodzajem nauki - takie umiejętności przydawały się dość często, a ich uniwersalność pozwalała dogadać się z rozmówcą władającym dowolnym językiem świata. I przy odrobinie cierpliwości przekonać do swoich racji siłą argumentów. Dosłownie.
Spocony jak świnia zjadł breję, jaką podali w miejscu szumnie zwanym stołówką, koncentrując się raczej na uzupełnianiu płynów, niż jedzeniu. Miał jeszcze kilka podróżnych racji, z których może skorzystać wieczorem. Po krótkiej przerwie znowu ruszyli do tańca ze swoimi halabardami. Detlef był szczęśliwy mogąc porąbać imitującą wroga kukłę tak, że zostały z niej tylko szczapy drewna i rozwłóczona wokół słoma.
Wtedy sierżant postanowił zrobić widowisko i zaproponował walkę z każdym chętnym. Nim krasnolud dopchał się, nie szczędząc przy tym kuksańców, na brzeg koła otaczającego zaimprowizowaną arenę do walki zgłosił się drzewolub, tym samym przekreślając udział Detlefa w starciu z Gruberem.
Detlef nie był wielkim myślicielem, ale rozumu miał na tyle by wiedzieć, że źle skończyłoby się pokonanie przełożonego na oczach tych wszystkich rekrutów. Tak samo, jak oczywiste poddanie walki - upokorzony przegraną i utratą autorytetu sierżant z pewnością zemściłby się w mało wyszukany sposób. Detlef zamierzał jednak stanąć do walki i wykazać umiejętnościami, nie dając tamtemu powodu do ansy.
Teraz jednak elf wyszedł na piach i został sprowadzony do parteru, dając przy tym solidną porcję radochy nie tylko khazadowi, co skomplikowało sytuację. Nie mógł wyjść i dać się pokonać sierżantowi, bo wtedy okazałby się równie beznadziejny jak miłośnik trawy. Z drugiej strony nie mógł pokonać Grubera, bo ten uprzykrzy życie temu, kto by na to się odważył.
Czyli dupa. Elficka chuda dupa.
Pozostanie pooglądać zapasy Grubera z ochotnikami i nie wychylać się. Próbujących durniów nie brakowało, stąd sierżant wkrótce stracił na szybkości i pewności ruchów - teraz w takiej walce nie byłoby za grosz honoru.
* * *
Po zajęciach polazł do kwatermistrza, który uparł się znaleźć pasującą na krasnoluda skórznię. Mimo wysiłków i wyjątkowej cierpliwości brodacza jego szeroki tors nie mieścił się w pancerzach skrojonych na człowieków. Jednak regulamin to regulamin i magazynier w porywie rozpaczy przytargał wreszcie zaśniedziały kawał żelastwa, który z brzękiem wylądował na ławie przed Detlefem.
Khazad podniósł w zdumieniu brew, jednak powstrzymał się od komentarza zamiast tego posłusznie wciągnął starą zbroję na grzbiet. Przygotowany na miarę ludzką pokaźnych rozmiarów kolczy kaftan okazał się pasować, a ze względu na swoją długość chronić khazadowi nie tylko tors, ale i nogi. Wymagał kilku poprawek, żeby nie wyglądać jak w koszuli po starszym bracie, do tego był stary i pośledniej klasy, ale zbroja wciąż spełniała swoją funkcję. Doświadczenie z pracowni kowalskiej mówiło mu, że mając dostęp do kilku prostych narzędzi własnoręcznie doprowadzi pancerz do ładu. Z błyskiem w oku, jak zawsze, kiedy wietrzył dobry interes, wracał do baraku ze zwiniętym pancerzem pod pachą. Nie zapomniał o pozostawieniu złotej monety kwatermistrzowi - z takimi ludźmi warto było mieć dobre układy.
* * *
Przy wieczornym posiłku Gruber poinformował go, że awansuje z ochotnika na pełnoprawnego żołnierza wraz z jeszcze jednym ludziem, co krasnolud przyjął z zadowoleniem - była szansa na odzyskanie zarekwirowanego sprzętu i więcej swobody w poruszaniu się po obozie.
Kolejną atrakcją było ogłoszenie o wyborach dowódców drużyn i ich zastępców. Dwie drużyny, niespełna dwie dziesiątki ludzi w każdej. Szybko znaleźli się pierwsi chętni na objęcie dowodzenia. Zżerany ambicjami elf, do tego kapłanka i typ o twarzy bawidamka, którego Baronem zdaje się zwali.
Sigmarytka szybko pożarła się z długouchym, czemu się krasnolud zupełnie nie dziwił. Przecież wytrzymać z takim w jednym pomieszczeniu było trudno, bo mchem waliło okrutnie, a co dopiero rozmawiać spokojnie i rzeczowo. Elfy były jak zielonoskórzy - dobre były tylko te martwe.
Coraz zacieklejszą wymianę zdań przerwał jeden z ochotników, który okazał się czarownikiem. Detef zmarszczył brwi i dobrze przyjrzał się mężczyźnie - jak każdy przedstawiciel swojej rasy nie ufał nikomu, kto przejawiał zdolności tego rodzaju. Był przekonany, że czarownikom nie można wierzyć w żadne słowo, za to pewnym być zdrady w każdej korzystnej dla czarownika sytuacji.
- Loftus... Loftus... - powtarzał cicho. Musiał pamiętać, żeby mieć go na oku.
Po krótkiej przemowie sigmarytki wystąpił przed tłum otaczający trójkę konkurującą o dowodzenie nad drużynami.
- Gdyby nie to, że to armia imperialna to zgłosiłbym się na dowódcę, bom grobim łby rozbijał na długo przed tym, jak wy przestaliście robić pod siebie. - Zaczął.
- I z przyjemnością wytłumaczyłbym szczegóły własnoręcznie każdemu, kto miałby inne zdanie na ten temat. - Dodał.
- Wiem jednak, że wy człowieki nie nawykliście coby wam nieludź rozkazywał, choćby i mądrzejszy był od was wszystkich razem wziętych. - Wiem również, że dowódca musi mieć to coś, co sprawia, że w najgorsze gówno chce się za nim leźć. To może być cokolwiek - charakter, przychylność bogów, albo i nie przymierzając - cycki. - Puścił oko do sigmarytki i zarechotał.
- Na brodę mego dziada! Może jestem szalony, żeby słuchać rozkazów kobiety, ale ta tutaj pokazała, że ma większe jaja, niż większość z was! - zwrócił się do Maud.
- Jestem gotów poprzeć cię jako dowodcę drużyny, której będę częścią, a jeśli będziesz chciała, to mogę ci pomóc niańczyć tych żółtodziobów jako twój zastępca! - Zaproponował.
- Stoi? - spytał poważnie, a wcześniejsza wesołość uleciała gdześ z jego głosu. Wyciągnął w stronę Maud swoją wielką dłoń.